Ekscytujący thriller prawniczy niekwestionowanej mistrzyni suspensu. Powieść, pełna niespodziewanych zwrotów akcji, zadowoli wielbicieli gatunku.


W wytwornym hotelu w Charlestonie zostają znalezione zwłoki powszechnie znienawidzonego bogacza Lute’a Pettijohna. Tego samego dnia prokurator Hammond Cross spotyka w wesołym miasteczku piękną nieznajomą, z którą spędza upojną noc.

Nad ranem kobieta znika. Zakochany prawnik postanawia ja odnaleźć. Tajemnicza piękność okazuje się główną podejrzaną w śledztwie dotyczącym morderstwa Pettijohna. Młody prokurator stanie wobec poważnego dylematu: czy postąpić zgodnie z zasadami etyki zawodowej i ujawnić swój związek z domniemaną zbrodniarką, czy też za wszelką cenę chronić ukochaną?

Gra idzie o tym wyższą stawkę, że Hammond Cross jest głównym kandydatem na stanowisko prokuratora okręgowego…

Powieść tak pełna niespodziewanych zwrotów akcji, że zadowoli nawet najbardziej wytrawnych wielbicieli gatunku.
„Watsonville Register”

Sandra Brown – amerykańska pisarka, autorka ponad 70 romansów, a także powieści kryminalnych i historycznych. Jej książki zostały przetłumaczone na 33 języki i wydane w 80 milionach egzemplarzy. W Polsce ukazały się m.in. Twardziel, Lokator, Cięcie, Nieczysta gra, Zasłona dymna, Oblężenie, Rykoszet, Wyrok śmierci, Tornado. Kolejne tytuły już wkrótce.

Sandra Brown
Alibi
Przekład: Bożena Krzyżanowska
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 17 czerwca 2015


Prolog

Ciszę klimatyzowanego korytarza rozdarł krzyk.
Pokojówka, która zaledwie kilka sekund wcześniej weszła do jednego z hotelowych apartamentów, wypadła stamtąd ze szlochem, wołając o pomoc i waląc pięścią w drzwi innych pokojów. Wiedziała, że zwierzchnik zbeszta ją za histeryczną reakcję, ale nie potrafiła się opanować.
Niestety, tego popołudnia w hotelu nie było zbyt wielu gości. Większość wyszła, by nacieszyć się niepowtarzalnym urokiem historycznej dzielnicy Charlestonu. W końcu jednak dziewczynie udało się obudzić jednego z gości. Był to mężczyzna z Michigan. Zmęczony upałem, do jakiego nie nawykł, wrócił do hotelu, by uciąć sobie drzemkę.
Chociaż został gwałtownie wyrwany ze snu i nie zdążył całkiem oprzytomnieć, natychmiast uznał, że tylko jakaś nieziemska katastrofa mogła wywołać podobną panikę. Nim zdołał coś zrozumieć z nieskładnych słów pokojówki, zadzwonił do recepcji i zawiadomił obsługę hotelu, że na najwyższym piętrze wydarzyło się nieszczęście.
Dwaj charlestońscy policjanci, w których rewirze znajdował się niedawno otwarty Charles Towne Plaza, błyskawicznie zareagowali na wezwanie. Podenerwowany członek ochrony hotelowej wprowadził ich do pokoju, do którego nie tak dawno weszła pokojówka, żeby wykonać zamówioną wcześniej, lecz – jak się okazało – zbędną już usługę. Zajmujący apartament mężczyzna leżał martwy na środku salonu.
Oficer klęknął przy zwłokach.
– Niech to diabli… Ten facet przypomina mi…
– To on – zapewnił go partner pełnym szacunku głosem.
– Ale będzie rozróba!

Rozdział 1

Zauważył ją, jak tylko weszła do pawilonu.
Zdecydowanie rzucała się w oczy, chociaż otaczał ją tłum innych kobiet, ubranych przeważnie w zwiewne letnie sukienki. Co dziwne, była sama.
Kiedy przystanęła, żeby się rozejrzeć, jej wzrok na chwilę zatrzymał się na podwyższeniu, na którym grał zespół, potem przeniósł się na parkiet, a następnie na przypadkowo poustawiane wokół krzesła. Zauważywszy wolny stolik, podeszła do niego i usiadła.
Okrągły pawilon mógł mieć mniej więcej dziewięć metrów średnicy. Chociaż stał na wolnym powietrzu, a jego stożkowaty dach od spodu obwieszony był bożonarodzeniowymi lampkami, wysoki, wklęsły sufit zatrzymywał dźwięki, sprawiając, że wewnątrz panował niemiłosierny hałas.
Brak umiejętności muzycznych członkowie zespołu tuszowali ogromnym natężeniem głośności. Widocznie żywili przekonanie, że przy tak dużej liczbie decybeli nikt nie zauważy fałszów w linii melodycznej. Grali jednak z wyraźnym entuzjazmem i zachowywali się, jak na prawdziwych showmanów przystało. Spec od instrumentów klawiszowych i gitarzysta sprawiali wrażenie, jakby wydobycie każdego dźwięku wymagało od nich użycia ogromnej siły.
Spleciona w warkocze broda faceta, który grał na harmonijce ustnej, podskakiwała przy każdym gwałtowniejszym ruchu głowy. Skrzypek, piłując struny smyczkiem, tańczył szybko gigę, co pozwalało mu świetnie zademonstrować żółte kowbojskie buty. Perkusista prawdopodobnie znał tylko jedną kadencję, ale bez wątpienia wykonywał ją z ogromną werwą.
Tłum wyraźnie nie miał nic przeciwko dysonansom. Hammond Cross również nie protestował. Jak na ironię, charakterystyczne dla wesołego miasteczka głośne dźwięki w jakiś sposób działały nań uspokajająco. Ze wszystkich stron otaczał go hałas: piski dochodzące z głównej alei, gwizdy nastolatków na szczycie diabelskiego młyna, płacz zmęczonych niemowląt, dzwonki, klaksony, krzyki i śmiechy – typowe odgłosy towarzyszące radosnej zabawie.
Hammond nie planował, że tego dnia odwiedzi wesołe miasteczko. W lokalnych gazetach i telewizji zapewne musiały się pojawiać jakieś informacje na temat tej nowej atrakcji, ale nie zwrócił na nie uwagi.
Na lunapark natknął się przypadkowo, gdy znajdował się o pół godziny drogi od Charlestonu. Nigdy nie pojmie, czemu się tu zatrzymał. Wcale nie należał do wielbicieli wesołych miasteczek. Rodzice ani razu nie zabrali go w podobne miejsce. Za wszelką cenę unikali imprez ściągających tłumy ludzi, przynajmniej tłumy prostych ludzi, na których im nie zależało.
W każdej innej sytuacji Hammond prawdopodobnie też by ich unikał. Nie znaczy to wcale, że był snobem, jedynie bardzo długo i ciężko pracował, w związku z czym niezwykle egoistycznie traktował swój wolny czas i długo się zastanawiał, czym go sobie wypełnić. Zazwyczaj decydował się na mecz golfa, kilkugodzinne wędkowanie, kino, cichą kolację lub wyprawę do dobrej restauracji. Ale wesołe miasteczko? Takie atrakcje z pewnością nie należały do ulubionych rozrywek Hammonda.
Jednak tego popołudnia wyjątkowo odpowiadał mu tłum i hałas. Gdyby został całkiem sam, jedynie rozmyślałby o swoich kłopotach. Wówczas niechybnie ogarnęłoby go przygnębienie, a kto chce być smętny w jeden z ostatnich weekendów lata?
Kiedy więc, jadąc autostradą, zaczął poruszać się z prędkością żółwia, aż w końcu utknął w korku przesuwającym się centymetr po centymetrze w kierunku prowizorycznego parkingu – w rzeczywistości było to pastwisko dla krów, czasowo zamienione przez przedsiębiorczego farmera w parking – postanowił nie wyłamywać się z szeregu i podążył tam, dokąd zmierzały pozostałe samochody, vany i SUV-y.
Dał dwa dolce żującemu tytoń młodzikowi, który w imieniu farmera pobierał opłatę. Hammond miał szczęście – udało mu się zaparkować samochód w cieniu drzewa. Nim wysiadł, zdjął marynarkę i krawat, a po chwili podwinął również rękawy koszuli. Ostrożnie lawirując wśród krowich placków, żałował, że ma na sobie spodnie od garnituru i mokasyny, wolałby dżinsy i kowbojki. Mimo to czuł, że powoli poprawia mu się humor. Nikt go tu nie znał. Jeśli nie chciał, nie musiał z nikim rozmawiać. Nie czekało go żadne spotkanie, nie dzwonił telefon. Tutaj, z dala od miasta, nie był prawnikiem, kolegą z pracy ani synem. Powoli zaczynał zapominać o napięciu, irytacji i ciężarze odpowiedzialności. W końcu zachłysnął się wolnością, od której zakręciło mu się w głowie.
Teren lunaparku wytyczał plastikowy sznur, obwieszony wielobarwnymi proporczykami, które zwisały bezwładnie w upale. Ciężkie powietrze przesycone było kusicielskimi zapachami przygotowywanego jedzenia – niezdrowego jedzenia. Z oddali muzyka wcale nie brzmiała tak źle. Hammond był zadowolony, że się tu zatrzymał. Potrzebował takiego… odosobnienia.
Chociaż przez obrotową furtkę przelewały się tłumy, miał wrażenie, że jest zupełnie sam. Nagle stwierdził, że milej spędzi ten wieczór, wtapiając się w nieprzebraną hałaśliwą ciżbę, niż gdyby zgodnie z wcześniejszym zamiarem udał się do swojej chaty.
Odkąd po przeciwnej stronie pawilonu usiadła kasztanowłosa kobieta, muzycy zdążyli zagrać dwa kawałki. Hammond przez cały czas ją obserwował i snuł spekulacje. Najprawdopodobniej na kogoś czekała – może na męża i gromadkę dzieci. Uznał, że jest nieco młodsza od niego i ma niewiele po trzydziestce. Była zatem mniej więcej w wieku kobiet podwożących dzieci samochodami do szkoły. Matek zuchów. Działaczek PTA – stowarzyszenia działającego na rzecz poprawy stosunków między nauczycielami i rodzicami. Pań domu, pilnujących terminów szczepień na DiPerTe i wizyt u ortodontów. Gospodyń dokładających wszelkich starań, by ich bielizna była śnieżnobiała, a odzież kolorowa zachowała intensywne barwy. Hammond całą swoją wiedzę na temat takich kobiet czerpał z reklam telewizyjnych, ale nieznajoma wydawała się pasować do tego modelu.
Chociaż była za bardzo… za bardzo… poirytowana.
Nie wyglądała na matkę małych dzieci, cieszącą się kilkuminutowym wytchnieniem, które umożliwił jej tatuś, zabierając pociechy na karuzelę. Nie emanowały od niej spokój i pewność siebie – cechy dostrzegane u żon znajomych, kobiet poświęcających się pracy społecznej, należących do licznych klubów, uczestniczących w uroczystych lunchach, wydających przyjęcia urodzinowe dla współpracowników męża, raz lub dwa razy w tygodniu grających w wiejskich klubach w golfa lub tenisa, biegających na zajęcia aerobiku i aktywnie działających w kółkach zajmujących się studiowaniem Biblii.
Siedząca naprzeciwko nieznajoma nie mogła również poszczycić się delikatnym, zadbanym ciałem kobiety, która wydała na świat dwójkę lub trójkę dzieci. Była drobna, ale bardzo wysportowana. Miała dobre – nie, świetne – umięśnione, smukłe i lekko opalone nogi, co doskonale uwidaczniała krótka spódniczka i sandałki na niskim obcasiku. Pozbawiona rękawów bluzeczka wykończona była głębokim okrągłym dekoltem, a całości dopełniał zawiązany luźno wokół szyi, dobrany kolorystycznie kardigan. Dzięki eleganckiej i szykownej odzieży wyróżniała się w tłumie, w którym dominowały szorty i tenisówki.
Położyła na stoliku torebkę – na tyle dużą, by zmieścił się w niej pęk kluczy, chusteczka higieniczna i być może szminka, ale zbyt małą dla młodej matki, która musi mieć przy sobie wodę w butelce, zapasowe pieluszki, coś do jedzenia i wyposażenie pozwalające w razie konieczności przetrwać nawet kilka dni z dala od ludzi.
Hammond odznaczał się analitycznym umysłem. Jego silną stroną była dedukcja. Dlatego doszedł do wniosku -i prawdopodobnie był bardzo bliski prawdy – że nieznajoma raczej nie jest matką.
Mogła jednak być mężatką, kochanką albo narzeczoną czekającą na swojego partnera. Mogła być kobietą całkowicie oddaną karierze. Przodowniczką wśród prywatnych przedsiębiorców. Odnoszącą sukcesy akwizytorką. Zmysłową kobietą interesu. Maklerem giełdowym. Pracownicą banku.

Sącząc piwo, które z powodu panującej na zewnątrz wysokiej temperatury zrobiło się już letnie, Hammond nadal z zainteresowaniem przyglądał się kobiecie.
Potem nagle zdał sobie sprawę, że ona przechwyciła jego spojrzenie.
Kiedy ich oczy się spotkały, poczuł przyspieszone bicie serca, prawdopodobnie dlatego, że został przyłapany na przyglądaniu się całkiem obcej osobie. Nie odwrócił jednak wzroku. Chociaż dzieliły ich tańczące pary, które od czasu do czasu przesłaniały widok, przez kilka sekund nie odrywali od siebie wzroku.
Potem kobieta odwróciła głowę, jakby również była zażenowana faktem, że w takim tłumie wybrała właśnie jego. Rozgoryczony swoją niedojrzałą reakcją na coś tak błahego jak zwykły kontakt wzrokowy, Hammond odstąpił stolik dwóm parom, które kręciły się w pobliżu i wyraźnie czekały na miejsce. Potem, torując sobie drogę wśród tłumu, ruszył w stronę prowizorycznego barku, który został przystosowany do obsługi spragnionych tancerzy.
Miejsce to cieszyło się sporą popularnością. W trzech rzędach tłoczyli się przy nim żołnierze ze stacjonujących w najbliższej okolicy jednostek. Nawet gdyby nie mieli mundurów, łatwo byłoby ich poznać po krótko ostrzyżonych włosach. Popijając, przyglądali się dziewczętom, oceniali swoje szanse na przelotną znajomość i robili zakłady, któremu z nich się uda.
Barmani wydawali piwo tak szybko, jak tylko mogli, niestety, nie byli w stanie sprostać wymaganiom. Hammond kilkakrotnie próbował zwrócić na siebie uwagę, w końcu jednak zrezygnował; postanowił zaczekać, aż tłum nieco się przerzedzi, i dopiero wtedy zamówić następną kolejkę.
Poczuł się nieco lepiej niż wtedy, gdy samotnie siedział przy stoliku i prawdopodobnie stanowił żałosny widok, dlatego znów zerknął przez parkiet w kierunku nieznajomej. W tym momencie jego dobry nastrój prysnął. Wolne krzesła obok kobiety zajmowało trzech mężczyzn. Prawdę mówiąc, szerokie plecy jednego z nich zasłaniały Hammondowi widok. Ta trójka nie miała na sobie mundurów, sądząc jednak po fryzurach i ogromnej pewności siebie, przypuszczalnie byli to żołnierze piechoty morskiej.
No cóż, nie był tym wcale zaskoczony. Zawiedziony, ale nie zaskoczony.
Nieznajoma była za ładna, by samotnie spędzać sobotni wieczór. Jedynie czekała, aż pojawi się człowiek, z którym się umówiła.
Nawet jeśli przyjechała do wesołego miasteczka sama, nie powinna długo pozostawać bez towarzystwa. To niemożliwe w takim tłumie. Żołnierz na przepustce ma instynkt rekina i dąży tylko do jednego celu. Pragnie zapewnić sobie partnerkę na najbliższy wieczór. Tymczasem nieznajoma, nawet nie podejmując jakichkolwiek prób, zdecydowanie zwracała na siebie uwagę.
Hammond wmawiał sobie, że sam wcale by jej nie wybrał. Był na to za stary. Nie miał zamiaru zniżać się do poziomu ludzi o mentalności szczura. Poza tym to byłoby niestosowne, prawda? Co prawda nie był z nikim związany, skłamałby jednak, mówiąc, że jest całkiem wolny.
Nagle nieznajoma wstała, chwyciła sweter, przewiesiła pasek małej torebki przez ramię i odwróciła się, żeby wyjść. Trzej siedzący obok mężczyźni natychmiast poderwali się na równe nogi i zablokowali drogę. Jeden z nich, noszący ślady jakiejś bójki, położył rękę na jej ramieniu i pochylił się nad nią. Hammond widział poruszające się usta mężczyzny. Niezależnie od tego, co powiedział, jego słowa wywołały głośny śmiech pozostałych marines.
Kobieta wcale nie uznała tego za zabawne. Odwróciła głowę. Hammond odniósł wrażenie, że próbuje wywinąć się z niezręcznej sytuacji, nie wywołując sceny. Zdjęła rękę żołnierza ze swego ramienia, sztywno się uśmiechnęła i coś powiedziała, po czym ponownie skierowała się do wyjścia.
Wojak nie dał się zniechęcić. Podjudzany przez kumpli, ruszył za nią. Kiedy złapał ją za rękę i ponownie objął, Hammond przystąpił do działania.
Nie pamiętał, w jaki sposób pokonał całą szerokość parkietu, chociaż praktycznie musiał torować sobie drogę wśród kołyszących się w wolnym tańcu par. Niemniej po kilku sekundach znalazł się między dwoma muskularnymi drabami, odepchnął na bok natręta, a następnie usłyszał własne słowa:
– Przepraszam, kochanie. Natknąłem się na Normana Blancharda. Sama wiesz, że ten człowiek potrafi gadać jak karabin maszynowy. Na szczęście właśnie grają naszą melodię.
Objął ją w pasie i wyciągnął na parkiet.

– Zrozumieliście moje polecenia?
– Tak jest, panie inspektorze. Nikt nie może wejść ani wyjść. Obstawiliśmy drzwi.
– To dotyczy wszystkich. Bez wyjątku.
– Tak jest, sir.
Inspektor Rory Smilow wydał stanowcze rozkazy, po czym kiwnął głową do umundurowanego oficera i głównymi drzwiami wszedł do hotelu Charles Towne Plaza.
W licznych czasopismach budowlanych uznano znajdujące się w westybulu schody za triumf architektury. Stały się one symbolem nowego kompleksu. Uosabiające południową gościnność dwa szerokie ciągi prowadziły z głównego hallu w górę. Wyglądały tak, jakby obejmowały imponujący kryształowy żyrandol, a potem łączyły się dwanaście metrów wyżej i tworzyły na pierwszym piętrze galerię.
Na obu poziomach westybulu policjanci kręcili się wśród gości i pracowników hotelu. Wszyscy już słyszeli, że na czwartym piętrze popełnione zostało morderstwo.
Nic nie stwarza atmosfery takiego oczekiwania jak zabójstwo – pomyślał Smilow, wkraczając na scenę.
Opaleni, spoceni i obwieszeni aparatami fotograficznymi turyści kręcili się jak w młynie, zadając pytania każdemu reprezentantowi władzy, rozmawiając między sobą, zastanawiając się, kim jest ofiara i co sprowokowało mordercę.
W dobrze skrojonym garniturze i francuskiej koszuli z mankietami Smilow rzucał się w oczy. Pomimo panującej na zewnątrz spiekoty jego strój był świeży i suchy. Poirytowany podwładny spytał kiedyś po cichutku, czy Smilow nigdy się nie poci. „Do diabła, nie – odparł jego kumpel, policjant. – Przecież wszyscy wiedzą, że kosmici nie mają gruczołów potowych”.
Smilow podszedł do windy. Oficer, z którym rozmawiał przy wejściu, musiał już uprzedzić swoich kolegów, ponieważ w windzie stał następny policjant, przytrzymując otwarte drzwi. Nie dziękując za uprzejmość, Smilow wszedł do środka.
– Buty wciąż lśnią, panie Smilow? – usłyszał nagle.
Odwrócił się.
– O tak, Smitty. Dziękuję.

 
Wesprzyj nas