Czy zastanawiałaś się kiedyś, jak wyglądałoby twoje życie, gdybyś podjęła inne decyzje? Wybrała inny zawód? Umówiła się na tamtą randkę? Albo poślubiła innego mężczyznę?


Jennifer Wright ciągle zadaje sobie pytanie: „Co by było, gdyby?”. Gdyby została z beztroskim, niekonwencjonalnym Aidanem, czy cieszyłaby się życiem w słonecznej Australii? Czy powinna raczej wyjść za bajecznie bogatego pracoholika Tima? Czy ostatecznie znalazłaby szczęście przy boku łagodnego, spokojnego Steve’a?

Jennifer wkrótce się tego dowie. Po okropnej kłótni z mężem wybiega z domu i wpada pod samochód. Leżąc w śpiączce, otrzymuje dar widzenia: może zobaczyć, jak każdy dokonany przez nią wybór dramatycznie odmienia jej życie.

Dzięki temu, co zobaczyła, odważy się w końcu podjąć najważniejszą decyzję w swoim życiu…

*

Na pewno dawno nie czytałyście równie oryginalnej komedii romantycznej!
„Now”

Wciągająca, magiczna lektura przesycona romantyzmem.
„OK!”

Lekka, skrząca się ciepłem i humorem powieść.
„Hello”

Dowcipna relacja z karkołomnych wydarzeń, która każe czytelnikowi zastanawiać się, „co by było, gdyby”.
„Heat”

Obowiązkowa lektura dla wszystkich kobiet.
Digital Spy

Uzależniająca, podnosząca na duchu i zabawna powieść dla kobiet.
Chick Lit Uncovered

Perfekcyjna mieszanka dowcipu i pozytywnych emocji!
One More Page

Jemma Forte – pisarka i prezenterka telewizyjna, autorka wielu bestsellerowych powieści dla kobiet. Mieszka w Londynie z dwójką dzieci.

Jemma Forte
Co by było gdyby?
Przekład: Danuta Górska
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 25 czerwca 2015


Prolog


Piątek, 18 maja

Jennifer Wright trzasnęła drzwiami i pobiegła ulicą tak szybko, jak tylko pozwalały jej niewygodne buty. Łzy przesłaniały jej wzrok. Nie miała planu. Uciekała od męża, który ją skrzywdził. Ale on nie zamierzał tak łatwo odpuścić.
– Jen, co ty wyprawiasz, do cholery?! – wrzasnął w głąb uliczki, wyraźnie nie przejmując się opinią sąsiadów. – Co ty wyprawiasz, do cholery? Wracaj. Na litość boską, już powiedziałaś swoje.
Zignorowała go i przyspieszyła. Żałowała, że nie jest tak ciemno, żeby mogła się wymknąć niepostrzeżenie. Lubiła mieszkać na południowo-zachodnich przedmieściach Londynu, między innymi dlatego, że wszyscy się tam o wszystkich troszczyli. Teraz jednak pomyślała, że wolałaby mieszkać gdzieś, gdzie ludzie mają sąsiadów w nosie. Mogłaby zawodzić jak banshee i mknąć ulicą bez obawy, że facet z przeciwka, spod numeru czterdzieści dwa (nudny mąż całkiem miłej kobiety), będzie miał pożywkę dla soczystych plotek.
Zauważyła, że się zaniepokoił, kiedy zobaczył ślady łez na jej twarzy i gruby płaszcz, o wiele za ciepły na przyjemny majowy wieczór. Nie zdjęłaby go za żadne skarby, ponieważ – o czym facet spod czterdziestki dwójki nie wiedział – pod spodem miała tylko biustonosz, stringi, pończochy i podwiązki. Zabójczo wysokie szpilki, pierwotnie uzupełniające ten zestaw, zrzuciła podczas kłótni i zastąpiła butami, które stały najbliżej drzwi, ohydnymi sznurowanymi buciorami, które zwykle zakładała, kiedy szła popracować w ogrodzie. Były rozczłapane i jej stopy bez wełnianych skarpet – w samych pończochach – ślizgały się w nich niemiłosiernie.
Dysząc z wysiłku, dotarła do skrzyżowania. Obejrzała się szybko, żeby sprawdzić, co robi Max. Kręcił się przed domem i najwyraźniej nie mógł się zdecydować. W końcu w środku spały dzieci.
Pieprzyć go.
Karen.
To jej potrzebowała.
Drżącymi rękami wyjęła z torebki komórkę.
Skręciła w ruchliwą główną ulicę. Przewijała spis, szukając numeru najlepszej przyjaciółki. Wierzchem dłoni wycierała twarz i rozmazywała łzy. Zdziwiła się, że wciąż uparcie płyną. Możliwe, przemknęło jej przez myśl, że przechodzę załamanie nerwowe.
Doszła do przejścia dla pieszych. Czekała na połączenie i modliła się, żeby jej przyjaciółka odebrała. Odebrała.
– Och, Karen – wyrzuciła z siebie. Na ulicy było głośno, więc mówiła podniesionym głosem. Znowu zaczęła się dławić łzami.
– O mój Boże, co ci jest? Co się stało?
Jennifer pomyślała, że Karen dzięki Bogu mieszka zaledwie dziesięć minut od nich. Zaraz będzie na miejscu. Gdyby tylko wzięła lżejszy płaszcz.
– Och, Karen, wszystko poszło źle, po prostu już nie mogę… – Urwała, bo potknęła się na nierównym bruku. Cholerne buty. Potem obok przemknął autobus i zagłuszył to, co powiedziała Karen. Musiała poprosić: – Powtórz, Karen, nie usłyszałam.
– Pytałam, gdzie jesteś. Chcesz przyjść?
– Tak – chlipnęła, stawiając stopę na jezdni.
– Dobrze – powiedziała Karen. – No to przychodź od razu, otworzę…
Ale Jennifer nigdy nie usłyszała, co jej przyjaciółka zamierzała otworzyć (chociaż gdyby miała zgadywać, postawiłaby na klasykę – na butelkę wytrawnego białego wina), ponieważ w tym momencie jej telefon wzleciał wysoko w powietrze. Gapiła się na niego zdumiona, nie pojmując, dlaczego wszystko nagle dzieje się w zwolnionym tempie. Jednocześnie, chociaż właściwie tego nie poczuła, do jej świadomości dotarł straszliwy wstrząs, mdlący zgrzyt. Poczuła metaliczny smak strachu, zgrozy i żalu. Przeniknął całe jej wyrzucone w górę ciało. Uderzył w nią samochód. Przez krótką chwilę, zanim grawitacja przejęła nad wszystkim kontrolę i zaczął się przerażający, brutalny lot w stronę ziemi i maski forda fiesty, czuła się zażenowana. Pomyślała, że to bez sensu, ale nie mogła temu zaprzeczyć. Ponieważ właśnie wtedy przyszło jej do głowy, że skoro wpadła pod samochód, to istnieje spore prawdopodobieństwo, że kierowca i załoga karetki zobaczą, co ma pod płaszczem.
I to była jej ostatnia świadoma myśl. Na bardzo długo…

Tydzień wcześniej – piątek

Jennifer Wright już od jakiegoś czasu nie była pewna, czy wciąż lubi swojego męża. W rezultacie od miesięcy dręczył ją podstępny, ukryty niepokój. Przerażała ją myśl, że z tym facetem ma spędzić resztę swoich dni w tej podmiejskiej dzielnicy, i niezliczoną ilość razy zadawała sobie pytanie: „Czy to wszystko?”.
Do pewnego stopnia to była nie tyle myśl, ile nieprzyjemne doznanie. Miała dopiero trzydzieści osiem lat, ale odnosiła wrażenie, że stacza się w zwolnionym tempie w stronę wieku średniego i niedołęstwa, zmiatana niepowstrzymaną lawiną rutyny, apatii i udomowienia. Ostatnio, w trakcie wykonywania niezliczonych domowych obowiązków, ni z tego, ni z owego ogarniało ją gwałtowne pragnienie, żeby biegać boso po trawie, tańczyć do świtu (najchętniej po jakimś narkotyku), spędzić noc w jurcie albo, jeśli nic z tego nie wyjdzie, uprawiać z obcym mężczyzną namiętny, wyuzdany seks, po którym byłaby zdyszana i pokryta warstwą potu.
Ale mężatka, matka dwojga dzieci pracująca na pół etatu doskonale zdawała sobie sprawę, jak szaleńczo niestosowne, a przede wszystkim… niepraktyczne są te pragnienia. Z ich konsekwencjami nie miałaby siły się uporać. Poza tym gdyby teraz przetańczyła całą noc, do świtu, dochodziłaby do siebie co najmniej tydzień. A właściwie nie mogli sobie pozwolić na opiekunkę do dzieci.
„Czy to wszystko?”, szepnęła znowu jej podświadomość. Na samą myśl o takiej możliwości zaczynała świrować. Skoro jednak nie wiedziała, co na to poradzić, postanowiła po prostu przeczekać, spróbować myśleć pozytywnie, dalej brać prozac i nie wyskakiwać z okna. Na razie.
To znaczy aż do pewnego majowego piątkowego wieczoru, kiedy postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce.
Wszystkie związki przechodzą różne fazy, myślała z determinacją, zapinając pas do pończoch i poprawiając nowy czarno-czerwony biustonosz. Wpychała w niego cycki. Musiała spróbować naprawić sytuację, nie tylko ze względu na siebie, ale również ze względu na dzieci. Chociaż bawiło ją myślenie, jak by to było, gdyby się rozstała z Maksem, za bardzo ją przerażała podobna perspektywa, żeby miała ją brać pod uwagę na poważnie. A poza tym po jedenastu wspólnych latach wciąż go kochała. Szkoda tylko, że to była taka dobrze znana, mało podniecająca wersja miłości, która niekiedy przejawiała tendencję do zbaczania w rejony gwałtownej nienawiści. Świadomość, że nie uprawiali seksu od ponad czterech miesięcy, również nie pomagała.
Dziwnie podenerwowana, otworzyła szafę, żeby się przejrzeć w wielkim lustrze wiszącym po wewnętrznej stronie.
Dawno tak się nie odstawiła. Wieczorne słońce wpadało przez okno i zalewało pokój złocistą poświatą, podkreślając jej cellulit i smutny fakt, że rozpaczliwie potrzebowali nowego dywanu.
Początkowo, stojąc prawie nago w pełnym świetle dnia, czuła się okropnie zażenowana. W końcu niechętnie przyznała, że ujdzie w tłoku. Zawsze miała figurę klepsydry, a teraz była nawet szczuplejsza, niż zanim urodziła dzieci. Jako dwudziestolatka uważała to, że ma dobrą figurę, za oczywistość. Ale po dwóch porodach nie tylko uświadomiła sobie boleśnie, że wcale nie jest nieśmiertelna, ale też zrozumiała, że stoi na rozdrożu. Jedna droga prowadziła do bielizny wyszczuplającej, jednoczęściowych kostiumów kąpielowych i konieczności zakrywania ramion, druga do prezentowania się mimo wszystko dobrze w modnych ciuchach z Top Shopu, obcisłych dżinsów i niezbyt lubianego, ale lepszego niż „zaniedbana” przydomku „fajna mamuśka”. Przerażona, że zmieni się we własną matkę, z determinacją ruszyła w innym kierunku: zaczęła dwa razy w tygodniu ostro trenować w parku i zrezygnowała z ciasta.
Popatrzyła na swoją twarz i zadała sobie pytanie, na ile lat oceniłby ją ktoś nieznajomy. Nie dało się zaprzeczyć, że zbliżała się do czterdziestki, a jednak trudno było dokładnie określić, co w jej twarzy wyglądało inaczej niż wtedy, kiedy miała lat dwadzieścia. Różnica była jednak niewątpliwa. Miała ciepłe, ładne brązowe oczy, ale kiedy nakładała cień do powiek, sporo ginęło w fałdzie. Wcześniej na pewno jej tam nie było. Miała ładne kości policzkowe i dobre uda, ale musiała uważać, żeby nie schudnąć za bardzo. Jeszcze trochę i zaczęłaby wyglądać na zagłodzoną. W kącikach oczu miała małe kurze łapki, między brwiami cienką zmarszczkę. Pogłębiła się wyraźnie, kiedy jej dzieci uczyły się chodzić, bo wtedy nagle pojawiło się więcej powodów, żeby marszczyć brwi. Ale twarz miała ładną i nadal bywały dni, kiedy mogła się zrobić na bóstwo. Wciąż była seksowna, wciąż oglądano się za nią i robotnicy gwizdali na jej widok, a szeroki uśmiech, równe, ortodontycznie poprawione zęby (dzięki, mamo) i długie, gęste brązowe (farbowane) włosy dodawały jej urody. Pytanie tylko, jak długo jeszcze.
Odwróciwszy się, żeby spojrzeć przez ramię, jak wygląda jej tyłek w nowych niewygodnych stringach, doszła do wniosku, że jeśli zmruży oczy, nie różni się tak bardzo od dziewczyny, którą była, kiedy poznała Maksa. Chrzanić to, pomyślała z ożywieniem, coraz bardziej pewna siebie. Przecież wiedziała, jako kobieta dojrzała i mądra, że żaden normalny gorącokrwisty mężczyzna i tak nie zwróci uwagi na szczegóły. Zamiast wyszukiwać w niej niedoskonałości, na pewno zobaczy tylko wyzywającą bieliznę, doceni jej starania, przyjmie zaproszenie.
Zaciągnęła zasłony. Lepiej. Blask słońca i częściowa nagość nie idą w parze. Po drugiej stronie pokoju wibrował jej telefon. Pokuśtykała do niego chwiejnie na obcasach. Wyświetlacz pokazywał, że dzwoni jej najlepsza przyjaciółka, Karen, żeby sprawdzić, co u niej.
– Czuję się jak wulgarna stara dziwka.
– I dobrze – oświadczyła Karen. – Tak być powinno. Masz uwieść swojego męża.
– O Boże – jęknęła, wracając do lustra, żeby znowu obejrzeć się ze wszystkich stron. – Nie wiem, czy dam radę. Nie wiem, czy w ogóle tego chcę, prawdę mówiąc. Mam jeszcze do obejrzenia odcinek The Apprentice z tego tygodnia.
– Musisz – powiedziała Karen stanowczo. – Nie oglądaj teraz The Apprentice. Owszem, jest zabawny, ale najpierw seks. Jeśli szybko tego nie zrobisz, zacznie szukać gdzie indziej.
Jennifer nie była taka pewna. Karen osłupiała, kiedy jej wyznała, jak długo trwa u nich posucha. Najwyraźniej uważała, że żaden człowiek nie może żyć bez seksu, no ale miała męża, który prawie każdego ranka budził ją, szturchając czymś twardym w plecy. Podczas gdy Max ostatnio jakby kompletnie stracił popęd seksualny.
– Wciąż jesteśmy umówione na drinka w przyszły wtorek? – zapytała Jennifer, zmieniając temat. Dziwnie się czuła, prowadząc towarzyską rozmowę w przebraniu prostytutki.
– Jak najbardziej. Spróbuję wyjść z pracy trochę wcześniej i myślę, że Lucy przyjdzie, ale Esther wciąż nie ma opiekunki do dziecka.
Jennifer usłyszała zgrzyt klucza w zamku.
– Właśnie wrócił. Zadzwonię jutro.
– Powodzenia.
Wyłączyła dźwięk w telefonie, podbiegła do łóżka i ułożyła się w uwodzicielskiej pozie. Nagle przyszło jej do głowy, że Max może wcale nie poczuć przypływu żądzy. Może uznać ten widok za szalenie zabawny. O Boże, a jeśli ją wyśmieje?
Pospiesznie przestawiła się z powrotem na czekające ją zadanie, przyznając jednocześnie, że nie robili tego tak długo również z jej winy. Zwykle była wykończona, kiedy wracał do domu, i położywszy wreszcie córki do łóżek, nie marzyła o niczym bardziej ekscytującym niż kieliszek wina i oglądanie telewizji. Dzisiaj jednak dzieci – rzadka okazja – nocowały u dziadków, więc wymówki zniknęły. Muszą uprawiać seks. Tylko fizyczna bliskość mogła zmniejszyć emocjonalny dystans, który ich dzielił. W bojowym nastroju czekała, aż Max ją zawoła, ale zamiast tego usłyszała, że zdjął na dole buty i ruszył prosto do kuchni. Nie szkodzi, na pewno niedługo przyjdzie na górę.
Mijały minuty. Ani śladu Maksa. Potem usłyszała, że wychodzi z kuchni i kieruje się do salonu. Cholera. Nie taki był plan. Miał wejść na górę i zobaczyć ją rozciągniętą na łóżku niczym rozpustna bogini seksu. Potem, ogarnięty dziką żądzą – bo miała na sobie stanik, który nie był cielisty, i majtki, które nie były wielkie i nie zostały kupione u Marksa i Spencera w opakowaniach po trzy sztuki – miał się na nią rzucić.
Wciąż nic. Zirytowana ponad wszelkie wyobrażenie nie miała teraz innego wyjścia, niż podźwignąć się i sięgnąć po domowy telefon, przy czym pas do pończoch dość przygnębiająco zniknął w fałdach jej brzucha. Zadzwoniła.
– Halo?
– Co ty robisz? – zapytała, czyniąc monumentalny wysiłek, żeby w jej głosie nie zabrzmiała irytacja.
– Nic. Wziąłem sobie piwo i oglądam sport. A co ty robisz? Co mamy na obiad?
Przed oczami Jennifer pojawił się krystalicznie wyraźny obraz jej męża w zwyczajowej pozycji, rozpartego na sofie i gładzącego się po jajach, „odpoczywającego” przy włączonym kanale sportowym i czekającego, aż obiad pojawi się przed nim w czarodziejski sposób, i wyparowały z niej resztki ochoty, żeby pójść z nim do łóżka. Ale miała misję do wypełnienia. Sam biustonosz kosztował czterdzieści funtów. Nie zamierzała poddać się tak łatwo.
– Chodź na górę.
– Muszę?
– Proszę, Max – jęknęła, czując, że ostatnie pozostałości bogini seksu rozwiewają się jak dym.
– A ty nie możesz zejść?
– Wejdź chociaż na chwilę. Bardzo cię proszę.
– Cholera jasna, Jen, miałem ciężki dzień i dopiero co usiadłem. Uch, świetny gol.
Cicho odłożyła słuchawkę i przez chwilę patrzyła tępo w przestrzeń. Potem powoli odpięła i ściągnęła strój kusicielki. Wepchnęła wszystko w głąb szuflady i zastąpiła przesadnie kosztowną bieliznę zwykłą piżamą, zanim zeszła na dół, żeby przygotować kotlety jagnięce, pieczone ziemniaki i zielony groszek, podlewane głęboką urazą.
Później, kiedy razem z Maksem siedzieli, przeżuwając za bardzo wysmażone kotlety i oglądając The Apprentice, zastanawiała się, czy Maks jeszcze kiedykolwiek zapragnie jej ciała, czy też tak już będzie aż do śmierci.
C z y  t o  w s z y s t k o?
– Udany dzień? – zagadnęła niepewnie w którymś momencie.
– Byłby udany, gdybym usłyszał, co mówią. Dlaczego musisz się odzywać akurat w najważniejszym momencie? – Przechylił się i sięgnął po pilota, żeby cofnąć.
Jennifer z beznamiętną twarzą patrzyła, jak jej mąż ją ignoruje.
W tamtej chwili dotarło do niej, że dłużej tego nie zniesie. Była sfrustrowana i zmęczona psychicznie, niespełniona w pracy i smutna, ale z tym mogłaby sobie poradzić. Tylko że została zredukowana do połówki pary siedzącej razem na sofie – ciała obecne, lecz dusze oddalone o miliony lat świetlnych.
Max dalej gapił się w telewizor, obojętny na burzę potencjalnie obrazoburczych myśli szalejącą w głowie żony, nieświadomy, że jego druga połowa zadaje sobie pytanie, w jaki sposób wszystkie decyzje, które podjęła w życiu, doprowadziły do tej gorzko rozczarowującej chwili.
Tymczasem Jennifer przetrząsała zasoby pamięci – ostatnio często jej się to zdarzało – w poszukiwaniu uczuć, które pragnęła przeżyć jeszcze raz, ponieważ czerpała ogromną pociechę z faktu, że jej życie nie zawsze tak wyglądało.

 
Wesprzyj nas