Pełna emocji kryminalna opowieść, w której zaskakującą rolę odgrywa magiczny Stambuł – miasto skradzionych marzeń.


Ciało znalezione u stóp pomnika Atatürka. Antyczna moneta ukryta w dłoni ofiary. Przerażające przesłanie pozostawione przez mordercę. I doświadczony nadkomisarz, który za wszelką cenę próbuje rozwikłać śmiertelnie niebezpieczną zagadkę.

Wkrótce okazuje się, że to dopiero początek zbrodni – ofiar przybywa, każda kolejna jest odnajdywana w ważnym miejscu Stambułu, np. pod kolumną Konstantyna, przed wejściem do Hagii Sophii, przy Złotej Bramie, w okolicach pałacu Topkapı, na dziedzińcu meczetu Sulejmana Wspaniałego. Każda ściska w ręku monetę z innego okresu historycznego z wizerunkiem różnych władców. Rozpoczyna się śledztwo, które doprowadzi do zaskakującej prawdy…

Siedem ofiar, siedem monet, siedmiu władców, siedem historycznych miejsc Stambułu.
I jeden wątek, który łączy wszystkie morderstwa:
tajemnica wielkiej metropolii.

Ahmet Ümit (ur. 1960) – jeden z najbardziej znanych współczesnych pisarzy tureckich. Debiutował w 1989 roku tomikiem poezji, ale jego znakiem firmowym stały się powieści sensacyjne i kryminalne, doceniane zwłaszcza za świetnie zarysowane tło historyczne. Najnowszy kryminał Ahmeta Ümita to właśnie Memento dla Stambułu – w Turcji szybko okazał się bestsellerem, a prawa sprzedano do osiemnastu krajów.

Ahmet Ümit
Memento dla Stambułu
Przekład: Anna Mizrahi
Dom Wydawniczy PWN
Premiera: 15 czerwca 2015


BYZANTION
LEGENDARNE MIASTO
KRÓLA BYZASA

Bóg spoglądał na króla. Nadszedł czas ceremonii: dzień dziękczynienia, chwila zapłaty, czas, by oddać cześć. Bóg podarował im ów święty prezent – cudowny kraj wyciągnięty ku morzu niczym orli dziób. Wiatr czarodziejską siłą wypełnił żagle ich statków; ziemia niczym płodna kobieta przemieniła ich nasiona w rozkoszne pożywienie, a morze stało się hojnym ogrodem i ofiarowało im najdoskonalsze z ryb. Bóg trzymał utrapienia z dala od ludu. Teraz nadeszła jego kolej. Teraz to król musiał uczynić swą powinność i dotrzymać słowa. Schwycił mocno szeroki, ostry nóż.
Bóg spoglądał na króla. Niewielki plac tonął w jasnobłękitnym świetle. Pachniało morze. Na szerokim rozpalonym czole władca poczuł wilgotny chłód. Ten sam chłód musiał dotknąć stojącego przy stole ofiarnym byka, który zadrżał. Zadygotali też czterej wojownicy, z trudem trzymający zwierzę, zadrżał stojący za nimi kapłan, lecz król się nie uląkł. Za nic miał niewidzialny dotyk wiatru i chłód, który budził dreszcze. Podszedł, wolno unosząc sztylet.
Bóg spoglądał na króla. Władca zbliżył się, przystanął i z czcią podniósł głowę. Wbił spojrzenie w trzymany przez boga trójząb, straszliwą broń, która jednym uderzeniem mogła posłać wielki kraj na dno morza. Poczuł, jak jego uwielbienie zmienia się w strach, i pospiesznie odwrócił wzrok. W jednej chwili wszelki ruch na placu zamarł: wiatr nadciągający znad morza, drżący w napięciu czarny byk i wojownicy, którzy trzymali zwierzę – wszystkich okryła przerażająca cisza. Jeszcze chwila, a cisza ta zmieni się w wieczne przekleństwo, jeszcze chwila, a bóg wybuchnie gniewem. Nadszedł czas, by przemówić. Nie mógł już dłużej czekać.
– Posejdonie! – zakrzyknął z pokorą. – Władco mórz, trzęsień ziemi, władco rumaków! Synu Kronosa i Rei, bracie Zeusa i Hadesa. Najsilniejszy z nieśmiertelnych! Nieśmiertelny z najsilniejszych! Stokrotne składamy ci dzięki! Pokornie się tobie kłaniamy! Głęboko cię miłujemy! Ty, który nie odwróciłeś się od nas. Ty, który nie opuściłeś nas, od kiedy wyruszyliśmy w drogę z Megary. Ty, który zawsze nam towarzyszyłeś i nigdy nie okazałeś nam gniewu. Nie dopuściłeś burz przed nasze statki ani nie posłałeś okrutnych barbarzyńców przeciwko naszej armii. Sprawiłeś, że morza były dla nas litościwe i hojne. Najpotężniejszy z bogów, jedyny władco mórz, wspomożycielu uchodźców z Megary! Gdyby nie ty, nie odnaleźlibyśmy tej krainy z trzech stron otoczonej morzem. Gdyby nie ty, nie wznieślibyśmy na tej żyznej ziemi naszego miasta, które jest niczym pomnik twej chwały. Gdyby nie ty, nie byłoby nas ani na morzu, ani na lądzie. Ty, któryś umiłował nas niczym swoje dzieci, współczułeś, troszczyłeś się i chroniłeś od złego! Chcemy okazać wdzięczność, składając w ofierze tego tutaj byka.
Błagamy, przyjmij naszą ofiarę. Błagamy, abyś zmiłował się, chronił i miał baczenie tak, jak to czyniłeś po dziś dzień. Błagamy, byś sprawił, aby pozostali bogowie się zmiłowali. Albowiem ty ukochałeś nas najbardziej. Albowiem jesteś wszechpotężny. Albowiem jesteś sprawiedliwy…
Bóg spoglądał na młodego króla Byzasa pełnym ognia wzrokiem, jakby wcale go nie słuchał. Ale króla nie zasmuciła obojętność boga. Padł na kolana, pochylił głowę, pokłonił się. A potem powoli wstał i niczym wojownik pewien swego celu podszedł do mężczyzn z trudem trzymających zwierzę. Byk najpierw dostrzegł sztylet w dłoni władcy, gdy słońce odbiło się od ostrej powierzchni noża i oślepiło go, zwiastując jego rychły koniec. Spętany sznurem spiął się jeszcze bardziej, gotów do ucieczki od tego miejsca, więzów i rażącego światła. Szarpnął się na boki, ciągnąc za sobą oprawców, ale czterej wojownicy byli niepokonani. Jeszcze mocniej zacisnęli przytrzymujące go liny.
Bóg spoglądał na króla Byzasa, który powoli podszedł do byka. Zwierzę, podniecone ludzkim zapachem, oddychało chrapliwie. Wojownicy z trudem trzymali liny. Kapłan, dzierżąc w dłoniach gliniane naczynie na krew, już dawno rozpoczął był modły. Byzas przystanął naprzeciw pięknego zwierzęcia i zamiast użyć sztyletu, z szacunkiem spojrzał na ofiarę. Byk również wbił w niego wzrok. Patrzył w napięciu, jakby próbując zrozumieć, co za chwilę nastąpi. Ale nie wolno było zmuszać ofiary do oczekiwania, tak jak nie wolno było kazać czekać bogu. Królewska dłoń mocno ścisnęła rękojeść sztyletu. Władca wykonał krok naprzód. Sztylet przeciął gardło zwierzęcia i krew trysnęła do trzymanego przez kapłana naczynia, ale ten wciąż stał nieporuszony. Niedługo to trwało, po chwili ciałem zwierzęcia wstrząsnęły konwulsje, z całej siły rzuciło się przed siebie na oślep. Chwila nieuwagi mogła sprawić, że pociągnęłoby za sobą czterech trzymających je mężczyzn, jednak i tym razem ludzkie mięśnie nie pozwoliły mu na to. Wkrótce byk opadł z sił. Najpierw runął na drżące kolana, a potem, z łoskotem, przewrócił się na prawy bok.
Bóg spoglądał na króla, ale ten już nie zajmował się bogiem. Czy to przez tryskającą nań krew, czy też z jakiegoś innego powodu stał wpatrzony w ofiarę. Z oczu zwierzęcia znikła wściekłość, którą zastąpiły zdziwienie i smutek. Król nie żałował swego uczynku, w sercu czuł spokój człowieka, który wypełnił swą powinność. Nie potrafił jednak oderwać wzroku od czarnych, zastygłych oczu ofiary.

KSIĘŻYC
I GWIAZDA
POŚRODKU

Czarne oczy ofiary wpatrywały się w posąg Atatürka. Mężczyzna, około pięćdziesiątki, leżał z rękami uniesionymi nad głowę, dłońmi skierowanymi wnętrzem ku sobie i związanymi w nadgarstkach nylonowym sznurkiem. Rozłożone szeroko nogi były obrócone ku morzu. Długie srebrzyste włosy rozsypały się na marmurowej posadzce, a kołnierz ceglastej skórzanej kurtki i przód beżowej koszuli były czarne od zaschniętej krwi. Gdyby pokryty delikatnym szpakowatym zarostem podbródek nie opadł na klatkę piersiową, bez trudu dostrzegłbym głęboką ranę ciętą, która prawdopodobnie sprawiła, że mężczyzna wykrwawił się na śmierć. Poczułem niesmak. Nie wiem, czy to przez wczesną porę, czy też przez fakt, że nieuchronnie zaczynałem się starzeć. Bo przecież tak wiele razy miałem do czynienia z podobnym widokiem.
Obróciłem się ku morzu, które stopniowo odzyskiwało kolor. Dwa udręczone miejskie promy jak dwaj ociężali morscy robotnicy przepłynęły przede mną, pozostawiając spienione białe pasy na delikatnie pulsującym błękicie wody. Na Sarayburnu czuć było lekką bryzę. Wszystko tonęło w jasnym świetle, któremu towarzyszył cudowny zapach morza. Drzewa u stóp pałacu wznoszącego się za asfaltową drogą dawno już zakwitły. Próbowałem przypomnieć sobie zamierzchłe czasy, Stambuł mojego dzieciństwa. Jakieś strzępy obrazów, urywane głosy, fragmenty zdarzeń… Nie, nawet jeden obraz z przeszłości nie ożył w mojej pamięci. Nagle poczułem na sobie czyjś wzrok. Uniosłem głowę i napotkałem jego spojrzenie. Srebrzysty półksiężyc obserwował mnie z nieba. Myślałem, że blednie, tymczasem jego rysy z każdą chwilą stawały się coraz wyrazistsze. Zmarzłem, wstrząsnął mną dreszcz. Oderwałem wzrok od półksiężyca i postawiłem kołnierz płaszcza.
– Czy to przypadek?
Głos odbił się nieśmiałym echem na niewielkim placu i znikł gdzieś wśród westchnień morza. Właściciel głosu, nasz hałaśliwy Ali, wbił wzrok w odlany z brązu posąg Atatürka. Nie wiadomo, do kogo skierował to pytanie, ale Zeynep zareagowała najszybciej:
– Co masz na myśli?
W jej pięknej twarzy krył się niepokój, czy przypadkiem nie pominęła jakiegoś ważnego szczegółu. Ali machnął skrzypiącą krótkofalówką w stronę pomnika.
– To, że ofiarę pozostawiono właśnie tutaj. – Spojrzał na mnie pytającym wzrokiem. – Co pan sądzi, nadkomisarzu? Czy to przypadek?
Nie znałem odpowiedzi. Zbliżyłem się do pomnika. Mustafa Kemal stał zamyślony w cywilnym stroju, podparty pod boki, zapatrzony w błękit morza.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – drążyła Zeynep, wykorzystując moje milczenie. – Uważasz, że został złożony Atatürkowi w ofierze?
– A czemu nie? – Głos Alego był spokojny, jakby rozmawiali o czymś zupełnie zwyczajnym. – Mało szaleńców żyje w tym kraju?
Miał rację co do szaleńców, ale jeszcze nigdy nie spotkałem się z tym, by ktoś składał ofiary z ludzi Mustafie Kemalowi.
– Wątpię – mruknęła Zeynep, rozpoczynając oględziny. – Według mnie to czysty przypadek. Gdyby rzeczywiście został zaszlachtowany w tym celu, zabójstwo powinno się było odbyć właśnie tutaj. A tak się nie stało. – Prawą ręką w gumowej rękawiczce wskazała posadzkę pod głową ofiary. – Brak śladów krwi. Przyniesiono go tutaj po śmierci. Nie sądzę, aby ta zbrodnia miała związek z Atatürkiem.
– Nie wiem… – Reszta słów Alego, który wyraźnie miał ochotę na sprzeczkę, utonęła w dźwięku syreny przepływającego obok promu.
Gdy sygnał przypominający żałosny jęk dzikiego antycznego zwierzęcia zgasł w ciszy poranka, rozległ się głos Zeynep:
– Tutaj coś jest… – Próbowała wydobyć jakiś przedmiot z wnętrza związanych dłoni ofiary. – Coś metalowego… Mam to.
Utkwiliśmy wzrok w okrągłym przedmiocie z metalu, który Zeynep trzymała między kciukiem a palcem wskazującym.
– To jakaś moneta – wyszeptała. – Wygląda na starą…
Ali próbował odcyfrować napis na rewersie.
– Tu z boku są litery, a w środku kształty… Co to, do diabła?!
Bez okularów nie miałem żadnej szansy na dostrzeżenie wzorów, które sprawiały kłopot nawet młodemu Alemu. Sięgnąłem po nie do wewnętrznej kieszeni marynarki, kiedy znów rozległ się głos Zeynep:
– Czy to przypadkiem nie gwiazda? A to przecież księżyc! – Zdumiona popatrzyła na mnie. – Tak jest, panie nadkomisarzu. Mamy tu księżyc i gwiazdę pośrodku. – Umilkła, a potem dodała dziwnym głosem: – Jak na tureckiej fladze.

BYZANTION

Obraz monety zamigotał na ekranie zawieszonym na pustej ścianie skąpanego w mroku laboratorium. Patrzyłem na gwiazdę, od kilku tysiącleci błyszczącą pośrodku zwróconego ku górze półksiężyca. Choć jej brzegi zdążyły się zatrzeć, nie straciła nic ze swej wielkości. Złożone z dziewięciu liter słowo obejmowało i ją, i księżyc.
– W jakim to języku? – Zeynep długą linijką wskazała wygrawerowany na monecie wyraz. – Na pewno nie po turecku. Może to cyrylica?
– Nie – stwierdziłem bez cienia wątpliwości. – To grecki alfabet.
Zarówno Zeynep, jak i stojący tuż obok mnie Ali popatrzyli na mnie ze zdziwieniem. Skąd wiedziałem?
– Grekę poznałem w domu wuja Dimitriosa. Był duchownym w patriarchacie Konstantynopola. Mieszkał razem z żoną Sulą na Balacie, w domu z ogrodem, tuż obok nas. Nie mieli dzieci, więc mogłem ich odwiedzać, kiedy tylko chciałem. W ich domu było wiele greckich książek z obrazkami, i to dzięki nim poznałem ten alfabet. Kiedyś dobrze go znałem, teraz mylą mi się litery, ale to jeszcze zdołałem przeczytać.
– Co tu jest napisane, nadkomisarzu? – zapytała zaciekawiona Zeynep ze wzrokiem wciąż utkwionym w wypukłej inskrypcji.
Podszedłem do ekranu i wskazałem kolejno litery.
– Sami przecież możecie odczytać: Byzantion…
– To coś związanego z Bizancjum? – wymamrotał Ali tak zatroskany, jakby napotkał niemożliwy do rozwikłania problem.
Zeynep zmrużyła oczy w niemym pytaniu.
– Co? – burknąłem. – Nie mówcie mi tylko, że nie wiecie!
Najpierw nie zrozumieli, a potem oboje ze wstydem odwrócili wzrok.
– Naprawdę nie macie pojęcia? Nie róbcie mi tego… Byzantion! Ludzie, Byzantion! To pierwsza nazwa miasta, w którym żyjecie!
Ali milczał zawstydzony, a Zeynep postanowiła się bronić:
– Myślałam, że pierwszą nazwą był Konstantynopol.
Pokręciłem głową, nie kryjąc rozczarowania.
– Skądże znowu! Pierwsza nazwa Stambułu to Byzantion. Konstantynopol pojawił się setki lat później.
Nagle obraz na ekranie się zmienił i teraz mieliśmy przed oczami głowę kobiety. Była odwrócona profilem, z włosami upiętymi z tyłu i z wyraźnymi rysami twarzy. Ali musiał wyświetlić kolejne zdjęcie, żeby uwolnić się od mojego kazania.
– A ta babka to Bizan… – nie potrafił sobie przypomnieć dalszego ciągu. – Co to było za słowo, nadkomisarzu?
– Byzantion, Ali, Byzantion! – powtórzyłem ostrym tonem pół żartem, pół serio.
– O właśnie! – Mój pomocnik zachichotał. – A ta babka to pewnie księżniczka Byzantionu?
Nie byłem o tym przekonany. Przez chwilę w milczeniu spoglądaliśmy na kobiecy profil.
– Nie wiem – westchnąłem, kierując się ku włącznikowi światła.
– W tych sprawach jestem co najmniej tak samo niedouczony jak wy. Trzeba porozmawiać ze specjalistą.
Portret kobiety zniknął ze ściany, a światło jarzeniówki zalało pomieszczenie. W tej samej chwili poczułem zapach, którego raczej nie spotyka się w laboratorium. Na biurku Zeynep, w skromnym wazonie, stały fioletowe hiacynty.
– Cóż za piękne kwiaty – mruknąłem. – Kto je tu przyniósł?
Pytanie było skierowane do Zeynep, ale to Ali się zaczerwienił. Dziewczyna odparła z wielką swobodą, ba, nawet z dumą:
– Ali, nadkomisarzu.
A to niespodzianka! Nasz nieokrzesany Ali podarował Zeynep kwiaty, choć dokuczał jej przy każdej nadarzającej się okazji? Zaskoczony popatrzyłem na swego zastępcę, który omijał mnie wzrokiem purpurowy na twarzy. Już miałem nawet pożartować sobie trochę z tej sytuacji, ale nieszczęśnik wyglądał tak żałośnie, że nie miałem serca prawić mu złośliwości.
– Piękne – skwitowałem tylko i zwróciłem się do Zeynep:
– Musimy znaleźć ekspertów. Historyków, numizmatyków… wszystkich, którzy mogą nam pomóc.
– Natychmiast się tym zajmę, nadkomisarzu.
Ali był wyraźnie zadowolony ze zmiany tematu.
– Zacznijmy od numizmatyków – rzucił podekscytowany. – Musi istnieć jakiś związek między gwiazdą i półksiężycem na monecie a pomnikiem, pod którym zostawiono ciało.
Moneta sprzed tysięcy lat i Mustafa Kemal… Czy chodziło o kontekst polityczny? Czy to nie było zwykłe zabójstwo, lecz dzieło jakichś terrorystów, pragnących osiągnąć swój cel? Ta wersja wydała mi się mało prawdopodobna. Dotychczas żadne z ugrupowań terrorystycznych, ani tych prawicowych, ani lewicowych, nie stosowało podobnych metod. Ich cel był zawsze oczywisty i konkretny. Chyba że stały za nimi tajne organizacje wywiadowcze… Nigdy nie pracowałem w sekcji politycznej, ale wiedziałem, że siatki terrorystyczne podlegają zazwyczaj służbom wywiadu.
– Cała ekipa w komplecie!
Na dźwięk głosu Şefika odwróciłem się w stronę drzwi. Energiczny komisarz z laboratorium kryminalistycznego stanął właśnie w progu i patrzył na nas z uśmiechem, lecz napotkawszy ciężką atmosferę, natychmiast spoważniał.
– Właśnie pana szukałem, nadkomisarzu. Wiemy, kim był denat.

 
Wesprzyj nas