Kontynuacja książki Słodkie pieczone kasztany, czyli toskańskie opowieści ze smakiem.


Książka młodej Polki, która wyjechała do Włoch, wyszła tam za mąż, zamieszkała w miasteczku Pistoia, gdzie pracuje i wychowuje dziecko.

Autorka opowiada ciekawe historie z życia w Toskanii, opisuje święta, targi lokalne i inne wydarzenia, w których uczestniczyła.

W każdym rozdziale podaje przepis na danie kuchni włoskiej zilustrowany kolorowym zdjęciem. W książce znajdziemy też wiele fotografii z Toskanii.

Aleksandra Seghi – absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego, filolog włoski. Od siedemnastu lat mieszka w Toskanii. Pracuje w Radio Diffusione Pistoia, przygotowuje i przekazuje wiadomości dla Polaków. Autorka książek: Smaki Toskanii, Słodkie pieczone kasztany, czyli toskańskie opowieści ze smakiem, Zielona Toskania, Domowa kuchnia włoska oraz stron: aleksandraseghi.com, polacywewloszech.com i blogów: turystawtoskanii.blogspot.com, gasamodobio.blogspot.com. Odpowiada za rubrykę kulinarną w magazynie „La Rivista”. Pisze artykuły dla portali: Cooklet, BosaMama.pl. Współpracuje z gazetą „W piekarni. W cukierni”. W Toskanii prowadzi kursy kulinarne. Oprócz gotowania jej pasją jest tworzenie drewnianej biżuterii.

Aleksandra Seghi
Fanklub bułeczek z rozmarynem, czyli ciąg dalszy toskańskich opowieści ze smakiem
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 3 czerwca 2015


Wstęp
Stąpając po toskańskiej ziemi

Mniej więcej od piętnastu lat (pierwszych dwóch nie liczę, bo mieszkałam wtedy w historycznym centrum miasta) budzę się, widząc za oknem mały gaj oliwny. Uśmiecham się szeroko i nabieram ochoty, żeby wyjść z domu i rozpocząć piękny dzień. Mieszkanie w Toskanii nauczyło mnie przede wszystkim czerpać radość z życia, której często w ferworze obowiązków w ogóle nie zauważamy. Jesteśmy trochę zamknięci na drugiego człowieka, nieufni i zatopieni we własnych sprawach, dzięki temu toskańska rzeczywistość jest dla nas ciekawą odmianą. Potrzebowałam trochę czasu, by zrozumieć, że ludzie, którzy zagadują do nas na przystanku autobusowym lub w kolejce na poczcie, są po prostu życzliwi i uwielbiają rozmowy. Chiacchiere to pogaduszki, do których po prostu należy przywyknąć. Otwartość mieszkańców Toskanii może być początkowo trudna do zrozumienia, jednak, uwierzcie mi, również i wam zacznie się to udzielać. Dzięki Toskańczykom możemy stać się bardziej otwarci na dialog.

Z czasem zostałam zaakceptowana i przyjęto mnie do grona osób, które spotykam każdego dnia. Wtopiłam się w tutejszą rzeczywistość. Tak jak wszyscy stoję na miejskich przystankach i czekam na wiecznie spóźniający się autobus, bywam w parkach, bibliotece, centrum historycznym (głównie na placu Sali) oraz ulubionych kawiarniach i knajpkach. Biorę udział w ciekawych rozmowach, zadaję pytania, dzięki którym mogę rozgryźć przeciętnego Toskańczyka. Jednocześnie staram się zachować pewien dystans i obserwować wszystko z boku. Poznając Toskanię z bliska, obcuję z tradycjami, przyzwyczajeniami i prawdziwą codziennością, inną niż ta, którą widzimy w filmach. O takiej właśnie nieprzesłodzonej rzeczywistości i życiu Toskańczyków piszę.

Moją pasją jest gotowanie, stąd każdy rozdział kończy się przepisem. Większość pochodzi właśnie od zaprzyjaźnionych osób. Niektóre są owocem wielu podróży po regionie, w którym mieszkam. We Włoszech tak naprawdę wszystko kręci się wokół stołu. Tak jest również w Toskanii. Niemal każda rozmowa w pewnym momencie sprowadza się do tematu jedzenia, co mnie szalenie cieszy.

Całkowicie zgadzam się z włoskim powiedzeniem: Cibo troppo raffinato rovina U palato, czyli: Zbyt wyszukane jedzenie rujnuje podniebienie. Dlatego uwielbiam toskańską kuchnię, która oparta jest na prostych produktach, pochodzących z okolicznych wsi. Najlepiej użyć kilku składników najwyższej jakości, dzięki którym będziemy mogli w pełni delektować się daniem.

Przed Państwem moja kolejna publikacja dotycząca kuchni toskańskiej. Szósta z kolei. Ktoś mógłby pomyśleć, że każda napisana przeze mnie książka opisuje te same dania i tak naprawdę jest o tym samym. Ale tak nie jest. Tym razem chciałabym zaprezentować mniej znane przepisy, które są mocno związane z moim codziennym życiem w Toskanii, doświadczeniami nabytymi podczas targów żywności oraz odbytych podróży. Niektóre receptury nie pochodzą bezpośrednio z tego regionu, ale na stałe weszły do menu mieszkańców Toskanii. O takich daniach też warto wspomnieć, bo ukazują nam smaczki i przyzwyczajenia toscano vero, prawdziwego Toskańczyka.

Rozdział I
Consuma i obowiązkowy przystanek na schiacciatę

Moje życie w Toskanii związane było z częstym podróżowaniem po regionie. W każdy weekend wybierałam się na różne targi rękodzielnicze. Po raz pierwszy zetknęłam się z nimi w 2003 roku. Było to w Pistoi, podczas festiwalu Pistoia Blues. Bardzo spodobały mi się kolorowe stoiska i ludzie sprzedający własnoręcznie wykonane wyroby. Była to najprostsza metoda pokazania światu, co ciekawego potrafisz zrobić. Poza tym wyczuwałam w tych ludziach przyjazne nastawienie, ogromną radość życia. Postanowiłam spróbować swoich sił i już w następnym roku dumnie stałam za ladą mojego ministoiska. Na kilometr widać było, że jestem nowa. Stół przygotowany w ostatniej chwili: drewniany blat przycięty na miarę przez kolegów z pracy mojego męża, dwa koziołki oraz ogrodowy parasol pożyczony od Leonarda. Na stole wystawiłam szklaną biżuterię oraz aniołki materiałowo-szydełkowe. Produkcją witrażowych cacek bawiłam się kilka lat. Ze względu na brak miejsca w mieszkaniu, moje atelier znajdowało się na okrągłym stole w salonie. Tafle szkła na podłodze, rozwinięte kilometry metalowej taśmy, płyny do postarzania, laski ołowiu… Pewnego dnia doszłam do wniosku, że salon nie jest najlepszym miejscem na taką działalność. Wszystkie zawieszki i kolczyki oddałam do stowarzyszenia, które rokrocznie przed świętami Bożego Narodzenia sprzedaje różne przedmioty, a uzyskane pieniądze przekazuje biednym rodzinom w Pistoi i okolicach. Porzuciłam wyroby szklane, a pokochałam drewniane. Mój świat to kolorowe kulki różnych rozmiarów, z których wyczarowuję kolczyki, korale i bransoletki. Początkowo działałam w domu. Potem, kiedy moja córka Julcia miała roczek i zaczęła interesować się rękodzielnictwem, musiałam przenieść mój warsztat do piwnicy. Jedna plastikowa skrzynka służyła mi za krzesło, a dwie: jedna na drugiej – za stolik. Nie dość, że piwniczka jest mała, to jeszcze przepełniona gąsiorami. Ci, którzy dobrze mnie znają, wiedzą już, że uwielbiam damigiane, szklane, zielone gąsiory, najlepiej w wiklinowych koszach. Zbieram je, magazynuję, a potem wywożę do Polski, do ogrodu mojej mamy, w którym panuje toskański klimat.

We Włoszech jest wiele targów rękodzielniczych. To jedna z atrakcji tego kraju. Niemal w każdej okolicy w soboty i niedziele dzieje się coś ciekawego. Mogą to być eventi periodici, wydarzenia cykliczne (prawie zawsze comiesięczne), lub occasionali, odbywające się na specjalnąokazję. Na przykład stałymi targami w Toskanii są: w pierwszą niedzielę miesiąca – Antykwariat w Arezzo; w drugą niedzielę miesiąca – Free Market w Pistoi; w trzecią niedzielę miesiąca – w Marina di Grosseto, targ o nazwie Maremma Antiquańa;

w czwartą niedzielę miesiąca – Antykwariat w Viareggio i Bientinie. Targami okazjonalnymi są te w Sienie lub w Lukce w okresie przedświątecznym albo targ Mezzestate, dosłownie: połowa lata w Cutigliano (odbywający się w połowie sierpnia).

Obecnie nie jeżdżę na targi tak często, jak kilka lat temu. Na świat przyszła Julia, a z małym dzieckiem praca nabiera całkiem innego rytmu. Przede wszystkim należy zapewnić opiekę maluchowi, a nie zajmować się sprzedażą. Dlatego też postanowiliśmy, że będziemy wyjeżdżać rzadziej. Prawie zupełnie zrezygnowaliśmy z dalekich wyjazdów. Teraz skupiamy się na pobliskich wydarzeniach.

Kiedyś bywało tak, że w sobotę byłam w jednej części regionu, a w niedzielę na jego drugim krańcu. Teraz, gdy o tym myślę, wydaje mi się to istnym szaleństwem. Ale wtedy tak tego nie odbierałam: rękodzielnictwo wciągnęło mnie tak bardzo, że nie zastanawiałam się nad tym, ile kilometrów pokonywałam w ciągu jednego weekendu.

Znam wiele osób, dla których handlowanie na targach stało się stałą pracą. Ci, którzy jeżdżą po całych Włoszech, prowadzą trochę koczowniczy styl życia. Za uzbierane pieniądze kupują stary kamper, który jest dla nich i domem, i magazynem. Są wolnymi ludźmi. Do szczęśda wystarczy im chłodny prysznic i rozkładana samochodowa kanapa. Zjeździli cały kraj. Niektórzy próbują swoich sił za granicą. Kiedyś poznałam dziewczynę, która jeździła na targi rękodzielnicze do Hiszpanii. Bardzo lubię słuchać opowieści tych podróżujących za pracą. Dzięki wyjazdom zdobywają bardzo bogatą wiedzę. Jednocześnie tacy ludzie odbierani są przez społeczność trochę inaczej. Niesłusznie. To, że ktoś ubiera się jak hipis, nosi długie włosy lub ma dredy, gotuje obiad na polowej kuchence, nie oznacza, że jest niewykształconą osobą, oderwaną od rzeczywistości. Często ludzie ci pochodzą z bardzo bogatych rodzin. Jeden z moich znajomych, tak jak jego ojciec, pracował w banku. Czuł jednak, że to nie jest jego przeznaczeniem. Rzucił wszystko i kompletnie zmienił swoje życie. Myślę, że teraz jest jednym z najszczęśliwszych ludzi. Przede wszystkim robi to, co sprawia mu największą satysfakcję, w czym najlepiej się czuje.

Podróżowanie po Toskanii w celach zawodowych to coś całkiem innego niż bycie turystą i odwiedzanie dla przyjemności małych czy dużych miast. Po pierwsze: podczas targów należy zająć się pracą, a nie zwiedzaniem. A po drugie i najważniejsze: turysta wstaje, kiedy ma na to ochotę. Natomiast mercataro (osoba sprzedająca na targu) jest w drodze już o trzeciej lub czwartej rano. Niejednokrotnie przemierza wiele kilometrów, by dotrzeć do celu. Czasem droga bywa trudna i niebezpieczna. Mam na myśli okres zimowy, kiedy boczne drogi mogą być nieodśnieżone, śliskie i strome. Przede wszystkim w górach. W moim dorobku podróżniczym mam „oswojone” cztery górskie szlaki:
Passo della Futa (kierunek Firenzuola),
Passo della Colla (kierunek Marradi),
trasa w górach Amiata wiodąca do Abbadia San Salvatore,
Passo della Consuma (kierunek Poppi).

Ten ostatni trakt szczególnie kojarzy mi się z doznaniami kulinarnymi. Na samym szczycie trasy znajduje się bardzo małe miasteczko Consuma. Tak naprawdę to tylko jedna ulica, kościół, domy i bar. Właśnie o tym barze chciałabym opowiedzieć. Słynie na całą okolicę i nie tylko. Jego właściciel wytwarza przewspaniałą schiacciatę. To rodzaj focacci, która ostatnio zawitała również do polskich piekarni (język włoski jest nam coraz bliższy). Schiacciatę piecze się na ogromnych prostokątnych blachach. Tuż przed włożeniem do pieca piekarz palcami robi w niej głębokie rowki, następnie polewa oliwą i posypuje solą. Schiacciata może być gruba i miękka lub cieniutka, wręcz łamiąca się w rękach. Niektórzy lubią wersję bardzo wypieczoną. Na szczęście jest również ta jasna, z przypieczonymi bąbelkami. To chyba najpopularniejsza przekąska pomiędzy posiłkami. Jeśli jesteśmy głodni, to możemy przegryźć właśnie schiacciatęl Czym różni schiacciata od focacci? Focaccia może być wypełniona i zapieczona, natomiast schiacciatę piecze się, przekrawa, a następnie wypełnia. Poza tym focaccia jest zawsze wyrośnięta, natomiast schiacciata może być różnej grubości i wielkości. Przy tym jest tłusta, bo polana oliwą i czasem dość słona, gdyż posypuje się ją grubą solą. Dla niewtajemniczonych dodam jeszcze, że schiacciata może zawierać smalec lub tylko oliwę. Wegetarianie i weganie: miejcie oczy otwarte i pytajcie zawsze, z czego jest ona przyrządzona. Wszystkie włoskie piekarnie oraz bary mają obowiązek wywieszania kartek informujących o składnikach danego pieczywa. Nie zawsze jednak te kartki wiszą w widocznym miejscu. Najlepiej zapytać sprzedawcę.

W Consumie obowiązkowo zbaczamy z trasy, parkujemy auto na malutkim parkingu naprzeciwko baru, wchodzimy do tego lokalu i kupujemy kawałek chlebowej pyszności. Jestem przekonana, że jeśli poprosimy, to właściciel rozkroi nam schiacciatę i wypełni tym, co najbardziej lubimy: serem pecorino, surową lub gotowaną szynką albo mortadelą. Do tego filiżanka ciepłego cappuccino i śniadanie lub merenda *(podwieczorek) gotowe!

W związku z tym, że w Consumie niewiele się dzieje, właściciel baru przejął dowodzenie gastronomiczne w mieście. Oprócz baru jest tu restauracja, sklep spożywczy oraz kiosk z gazetami. W jednym miejscu znajdziemy niemal wszystko, czego dusza zapragnie. Bardzo lubię wyrośniętą i pulchną schiacciatę z Consumy. Najlepsza jest oczywiście prosto z pieca. Zajadanie się ciepłą schiacciatą może wejść w krew i doprowadzić do uzależnienia.

SCHIACCIATA
WŁOSKIE PIECZYWO

Składniki
150 ml ciepłej wody
300 g mąki pszennej
20 g oliwy extravergine
15 g świeżych drożdży
szczypta soli

Składniki do posmarowania schiacciaty
50 ml oliwy extravergine
pół łyżeczki soli
50 ml wody

Przygotowanie

W ciepłej wodzie rozpuścić drożdże, dodać 2 łyżki mąki i wszystko dokładnie wymieszać. Odstawić do wyrośnięcia. Do głębokiego naczynia wsypać mąkę, dodać oliwę i sól. Dolać drożdże i zagnieść ciasto. Oprószyć mąką i odstawić na godzinę.
Prostokątną, dużą blachę posypać mąką i rozłożyć na niej ciasto (zamiast posypywać mąką, można blachę wyłożyć papierem do pieczenia). Palcami zrobić w cieście wgłębienia (nie dziurawić ciasta).
Połączyć wszystkie składniki do posmarowania ciasta. Pędzelkiem rozprowadzić płyn po powierzchni schiacciaty. Odstawić na 50-60 minut.
Piec 20 minut w temperaturze 180-200°C.

 
Wesprzyj nas