To powieść ukazująca sedno człowieczeństwa, zagubienia i mniejszej lub większej przegranej. Uczy nas, jak szukać powiązań i gdzie znaleźć nadzieję…


Do ośmioletniej Anabelle Vincent pogrążonej po wypadku w śpiączce przychodzą tłumnie ludzie ściągnięci przez plotki i desperackie pragnienie uzdrowienia. Przychodzą, bo jedna z osób doświadczyła czegoś, co uznała za cud, i nabrała przekonania, że sprawiła to mała Anabelle. Słowo poszło w świat. Pojawili się kolejni odwiedzający. Kolejne cuda.

To historia opowiadana przez samą Anabelle. Równolegle relację z tych wydarzeń zdaje matka dziewczynki – kobieta, która poświęciła się opiece nad chorym dzieckiem i która stara się odnaleźć jakoś w zgotowanym przez media zamieszaniu.

Poznajemy też punkt widzenia innych osób: ojca, który porzucił rodzinę i teraz boryka się z poczuciem winy, oraz ludzi szukających u dziewczynki pomocy, wskazówek i cudownego uleczenia.

„Cudowna dziewczynka” przypomina, że tak upragnione przez nas cuda zawsze niosą ze sobą rozczarowanie, nawet jeśli dają też nadzieję. Roe zręcznie zgłębia ten paradoks […] i ukazuje dziwne skutki bycia obiektem kultu. Zachwycający, trzymający wysoki poziom debiut.
Peter Rock, pisarz

Wierzyć czy nie wierzyć – oto pytanie, przed jakim stają wszyscy, którzy zetknęli się z pogrążoną w śpiączce „cudowną dziewczynką”. I to ono stanowi oś wydarzeń w oszałamiającym debiucie Andrew Roe’a. Lecz książka ta to coś więcej niż próba zgłębienia tajemnicy wiary; to także poruszająca historia walki pewnej rodziny z tragedią i przeciwnościami losu. Wynikiem rozważań autora jest prawdziwie cudowna powieść.
Will Allison, pisarz

To powieść ukazująca sedno człowieczeństwa, zagubienia i mniejszej lub większej przegranej. Uczy nas, jak szukać powiązań i gdzie znaleźć nadzieję, a może nawet doświadczyć czegoś większego, lepszego, ważniejszego w otaczającym nas świecie.
Doug Dorst, pisarz

Poruszająca opowieść o tym, że wiara – w cokolwiek, nawet w coś niezrozumiałego – potrafi dawać oparcie.

Andrew Roe
Cudowna dziewczynka
Przekład: Julia Szajkowska
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 11 czerwca 2015


[Wierzę] We wszystko
Dave Ferrie w Librze Dona DeLillo

Odwiedzający

Tłum się nie zmniejsza. W zasadzie wydaje się rosnąć z dnia na dzień. Ale na początku nie był wielki – ot, czasem jakiś sąsiad czy inna zbłąkana dusza mieszkająca w okolicy, ściągnięta tu przez plotki i desperackie pragnienie. Ale słowo szło w świat. W ten czy inny sposób dowiadywano się o małej dziewczynce z Shaker Street, tej, która otarła się o śmierć – choć powinna była umrzeć – ale nie umarła, a teraz nie mówi, nie rusza się, leży sparaliżowana, niema, uwiązana niezliczonymi rurkami do maszyn. O dziewczynce, której ciało jest niczym żywy posąg, lecz ona sama jednocześnie jest świętą, natchnioną, darem od Boga. O dziecku, które uzdrawia i daje nadzieję potrzebującym… I słowo szło w świat, na początku nieśpiesznie, lecz z czasem tajemnica zaczęła żyć własnym życiem.
W domu zaczynają pojawiać się ludzie – lekko zatrwożeni, wyraźnie zaciekawieni, uładzeni niczym w kościele. Z czającym się w ich spojrzeniach czymś pierwotnym.
Odnajdują drogę, wspomagani planami miasta, przewodnikami z serii Thomas Guides i spisanymi ręcznie wskazówkami dojazdu; a wszystko to jesienią 1999 roku, w szeroko komentowanym w mediach końcu tysiąclecia. Ze znanych sobie powodów, czasem bez powodu. Tak, przywodzą ich tu nierzadko prawdziwe tragedie, miażdżące koleje losu, ale też znane każdemu cholerne kłody, jakie życie rzuca pod nogi każdemu z nas: problemy w pracy, kłopoty finansowe, skazane na niepowodzenie związki. Mówią, że ta mała dziewczynka może pomóc, dlaczego więc nie przyjść i nie przekonać się na własne oczy? Ludzie podjeżdżają pod nieduży jednopiętrowy domek, zatrzymują się przy chodniku i idą w kierunku drzwi. Pojedynczo, parami, czasem w większych grupach; zdarzają się nawet całe rodziny – kilka pokoleń ludzi szukających wybawienia, trzymających się za ręce i szepczących imiona ukochanych osób. Tworzą się korki nie do opisania. Zjazd z autostrady to prawdziwy koszmar.
Dom nie różni się niczym od innych zaniedbanych budynków w zapuszczonych dzielnicach. Pożółkła trawa, ogrodzenie z siatki i porozrzucane dziecięce zabawki. Te ostatnie leżą tu zapomniane tak długo, że plastik odbarwił się zupełnie. Drzew nie ma prawie wcale. Dzwonek do drzwi nie działa. Gdy okazuje się, że w środku już ktoś jest, ktoś, kto odwiedza właśnie dziewczynkę, chętni czekają przed domem, wystawieni na promienie południowokalifornijskiego słońca; osłaniając przed nimi oczy, czekają na swoją kolej, w zależności od tygodnia i pory dnia (najgorsze bywają sobotnie poranki). Jeżeli zbierze się ich odpowiednio wielu, rozmawiają i wymieniają informacje. W ten sposób czas płynie szybciej, a ludziom łatwiej pamięta się, po co tu przybyli. Wszystkich zdumiewa, jak podobne do siebie są ich historie, tak różne, odmienne, choć nierzadko niemal takie same. Z łączącym je motywem przewodnim: głęboką wiarą w istnienie czegoś więcej. Poza samym człowiekiem.
– Jestem tu, ale nie wiem dlaczego – stwierdza stojący w kolejce, zerkając przelotnie w rozświetlone, kapiące upałem niebo.
– Dowiesz się, gdy wejdziesz do środka – podpowiada ktoś obok. – Wszyscy tak mówią.
Są też i tacy, którzy nie mają wątpliwości, po co przyjechali: z powodu uzależnień (od przeróżnych substancji, od seksu), z powodu chorób (ciała, umysłu lub ducha), bo ich rodzice mają raka albo jedną z mniej przerażających chorób, bo ich córki straciły węch i smak, synowie zatracili zdolność kochania i współczucia, a rodzeństwo – kuzyni, bratankowie czy siostrzenice – po prostu zatraciło siebie. Niekiedy znaleźli się tutaj w zastępstwie przyjaciół, którzy nie mogą przybyć sami, ponieważ nie pozwala im na to kalectwo, a tak bardzo potrzebują pomocy dziewczynki, jej szlachetnego, świętego wstawiennictwa. Bo ona jest dla nich ostatnią nadzieją. W tych czasach wyraźnie potrzeba im nowej drogi do poznania. Nowej drogi życia.
Wewnątrz wita ich matka, która potem prowadzi – przez salon i korytarz – do pokoju dziewczynki. Wreszcie. Przystają przed pogrążoną w wiecznym odpoczynku, przed Śpiącą Królewną naszych czasów, dziewczynką ze świeżo umytymi i rozczesanymi długimi, ciemnymi włosami, u której niepokoją wyłącznie oczy: alarmująco otwarte, niemrugające, nieruchome. Ludzie słyszą pomruk maszyny, nieustającą pracę klimatyzatora. Ich uwagę zwraca woń kwiatów i zapach odświeżacza powietrza. W całym pokoju – na łóżku, na półkach i podłodze – królują pluszowe zwierzątka; wypadają nawet z otwartej szafy. Między łóżkiem, aparaturą a resztą mebli pozostała zaledwie odrobina miejsca, ścieżka wąska na tyle, by odwiedzający mogli się zbliżyć. Pytają, czy mogą dotknąć dziewczynki; matka zgadza się zawsze. Jedno zaskakuje ich niezmiennie – to, jak ciepła jest skóra. Jak pali ich dłonie. Pali ogniem bożym.
Czas zawsze upływa zbyt szybko. Nikt nigdy nie jest gotów już odchodzić. „Jeszcze minutę, proszę”. Obecni zaczynają modlić się wtedy goręcej, mamrotać szybciej, by wyjść po upływie minuty. Ku drzwiom zmierzają powoli, jakby ociągając się lekko, żeby móc zadać kilka pytań: „Kiedy to się stało?”. „Czy bardzo cierpiała?”. „Czy cierpi teraz?”. „Czy wie, że tutaj jesteśmy?”. „Czy ma świadomość, wie pani, tego, co się dzieje?”. Matka potrafi odpowiedzieć wyłącznie na pierwsze z nich – wypadek miał miejsce rok temu, w poprzednim życiu. Resztę zbywa wzruszeniem ramion. Mówi, że lekarze nie są pewni, nikt nie potrafi stwierdzić tego z absolutną pewnością, ale ludzie wierzą, że tak, wie i jest świadoma. Jest z nami i obserwuje wszystko, jakby oglądała film.
Potem odwiedzający dziękują matce, raz po raz. Starają się wyrazić słowami to, czego powiedzieć się nie da. Bo co innego im pozostaje? Czekają już następni i trzeba ruszać dalej. A i tak świat wydaje się żywszy, rzeczy nabierają znaczenia, bardziej przykuwają uwagę. Czyżby rozpoczął się proces uzdrawiania?
Wreszcie wychodzą z domu, znów na słońce, wolni od win. Światło przenika wszystko i wszystkich. Światło, przed którym nie chronią już oczu, lecz otwierają je szerzej, widząc dalej, głębiej. To światło żyje, jest gęste, łączy, wypełnia, podtrzymuje. To światło odbija wszystko (zarówno to, co wewnątrz, jak i to, co na zewnątrz) i zdaje się nie mieć końca. Jest niczym oddech, jak tlen. Światło. Wszędzie światło.

Część pierwsza
Cuda i dziwy

Rozdział 1
| Karen |


Teraz: albo przed, albo po. Czas rozwarstwił się i między tym, co było, a tym, co jest; powstała linia podziału. W zasadzie są dwa przed i dwa po: wypadek oraz te rzeczy, które zaczęły się dziać z Anabelle. Karen wie, że „rzeczy” to słowo niewłaściwe, niestosowne zupełnie. Wymawiane na głos brzmi źle, niepewnie, a gdy powtarza je w myślach, wcale nie jest lepiej. Ale jak inaczej miałaby to nazwać? Te dziwne wydarzenia? Niewyjaśnione zjawiska? Interesujące przypadki? Nic nie pasuje. Nic nie wydaje się adekwatne. A zatem: rzeczy.
Robi to często – wprowadza podział między przeszłością a teraźniejszością. Nawet teraz, gdy wycofuje się korytarzem w stronę kuchni, po odprowadzeniu do pokoju córki pierwszej odwiedzającej. Kobiety, której własna córka jest chora na raka, a ma zaledwie osiem lat. Tyle, co Anabelle. Przed: mało kto przychodził z wizytą. Po: odwiedziny mają miejsce niemal codziennie. Przed: prawie z nikim nie rozmawiała. Po: cały czas z kimś rozmawia. Przed: miała w zasadzie normalną córkę. Po: jej córki w ogóle nie można nazwać normalną. Przed: mąż. Po: cóż…
Kobieta przybyła tutaj aż z Bellingham w stanie Waszyngton. Jechała bez większych przerw, zatrzymując się tylko po to, by zatankować, napić się kawy i zakąsić ją cukierkami M&M’s. Widać to na jej twarzy, wciąż jeszcze rozgorączkowanej, błyszczącej od potu, jak to po dłuższej drodze. Widać w ogólnym wyglądzie – jeden z kolczyków zaginął gdzieś po drodze, a z długiego kucyka wymknęło się kilka niesfornych siwiejących pasm. Słychać w wyrzucanych z prędkością karabinu maszynowego i sprawnością konferansjera zdaniach.
– To nie w porządku – oznajmiła kobieta, zanim jeszcze weszła do sypialni. – To zwyczajnie nie w porządku. Dziecko. Rak. Te rzeczy, te słowa… One po prostu do siebie nie pasują. To nie ma sensu. A jednak. Były testy. Mamy potwierdzenie. Teraz czasami nie jest w stanie unieść lewego ramienia. Nie tak powinien wyglądać świat. Coś takiego wstrząsa człowiekiem. To zwyczajnie nie w porządku. Ja… Przepraszam bardzo. I znowu to robię. Zaczynam gadać jak nakręcona. Proszę tylko zapytać Terry’ego. Terry to mój mąż. To on opiekuje się teraz małą, bo ja przyjechałam tutaj. Terry pani powie. Że zaczynam mówić na jakiś temat, a potem zaraz przeskakuję do następnego. Naprawdę, Terry to święty człowiek. I to jeszcze po wszystkim, przez co przeszliśmy. Ale pani córka… Tak mi przykro. Czy mogę jej dotknąć? Nie chciałabym przekroczyć granic przyzwoitości. Wie pani, trzeba się jakoś zachowywać. Jak się to zwykle odbywa? Widzi pani, nie jestem osobą specjalnie religijną. Po prostu poczułam, że muszę to zrobić. Wiedziałam, że muszę jechać. Czułam, że muszę tu dotrzeć.
Przed: nie wiedziała, że na człowieka może zupełnie przypadkowo spaść tak ogromny smutek i tak wielkie brzemię. Po: już to wie.
W kuchni czeka Bryce. Nieustannie zachwycony, niczym mały chłopiec, choć wyglądem przypomina członka drużyny futbolowej. Wydaje się przez to być dwoma różnymi ludźmi. Wyjmuje właśnie naczynia ze zmywarki, ustawiając na blacie talerze i garnki.
Nie ma jeszcze dziewiątej, a na zewnątrz już panuje skwar. Pora zamknąć okna i włączyć klimatyzację. Tym zajmie się za chwilę, ale teraz musi usiąść. Stół kuchenny staje się na moment jej azylem, pozwala przystanąć, złapać oddech. Bryce odwraca się na dźwięk przesuwanego krzesła. Oto oficjalne rozpoczęcie dnia.
– Cześć. Nasz gość już się zadomowił?
– Właśnie weszła. Chyba nie spała od kilku dni. Jest strasznie podminowana. Jak długo człowiek daje radę funkcjonować bez snu?
Bryce przysiada się do niej. Jego włosy wciąż nie wyschły po porannym prysznicu. Pachnie porankiem.
– Nie mam pojęcia – odpowiada. – Trzy dni? Może cztery? No i można pić kawę. Wiesz co? Mam pewien pomysł.
Bryce zawsze miewa pomysły. Przyjechał tu jako pierwszy, z La Mirady. Dusza człowiek, głęboko wierzący w przeznaczenie. Wcześniej zajmował się chorą matką (nowotwór, liczne udary, astma, depresja), aż do jej śmierci rok temu. Od tego czasu, jak sam mówi, błądził we mgle. Wtedy przeczytał gdzieś w sieci o Anabelle i jeszcze tego samego dnia przyjechał, by ją zobaczyć. Teraz pomaga, odbiera telefony, zmienia pościel małej, przynosi zakupy i książki, gotuje, sprząta. Karen nie wyobraża sobie, że mogłaby funkcjonować bez niego.
– Coś mi mówi, że mi o tym opowiesz – mówi teraz.
Bryce się uśmiecha. Żartują. Żartują zdecydowanie. Karen nie potrafi powiedzieć, kiedy to się zaczęło. Po prostu, pojawiło się pewnego dnia i zostało z nimi. Jak stary przyjaciel.
– Wiesz, Anabelle pomaga stała grupa: Dominique, Marnie, Meredith, ty, ja. No i pielęgniarki, terapeuci oraz wszyscy ci, którzy dowożą leki i inne rzeczy. I tak sobie myślałem, no, przyszło mi do głowy, że przydałaby się nam nazwa. Wiesz, coś wpadającego w ucho. Coś jak Aniołowie Anabelle, na przykład. Moglibyśmy mieć specjalne koszulki i tajny uścisk dłoni. Jak sądzisz?
Tym razem Karen się uśmiecha.
– Podoba mi się – oznajmia, podziwiając jednocześnie nieskazitelnie czysty blat i starannie posegregowaną pocztę: listy do Anabelle, listy do Karen, rachunki, kupony, powiadomienia do zignorowania, przysyłane ludziom, który mieszkali tutaj wcześniej, nazwiska wywołujące u niej delikatny smutek. – Bardzo mi się podoba. A już zwłaszcza pomysł z uściskiem dłoni.
– No i chcę wreszcie uruchomić stronę internetową – ciągnie wywód Bryce. – Mam przyjaciela, który może nam pomóc z kodem i potem ją postawić. Ale po kolei. Jak się czujesz? Jesteś gotowa na dzisiejszy dzień? Bo to dziś, prawda? Gotowa na wystąpienie przed kamerą?
– Bardziej już nie mogę. Ale nie chciałabym wypaść jak ostatnia łamaga.
– To może potrenujemy trochę? Zadawałbym ci pytania, a ty poćwiczyłabyś udzielanie odpowiedzi.
– Pewnie. Dzięki, Bryce. Byłoby świetnie. Dziękuję ci za wszystko.
Urywa w ostatniej chwili, zanim powie coś więcej.
– Tu jest kawa – dodaje Bryce. – Mogę przygotować jajka. Wystarczy, że powiesz słowo. Kurczę, wygląda, że na zewnątrz czeka ich już setka. A słyszałaś, jaką zapowiadają pogodę… Nic już nie jest jak dawniej.
– Skoro nie możemy liczyć na aurę, cóż nam pozostaje?
– No i te trzęsienia ziemi, awarie zasilania… Jadąc tu rano, słyszałem w radiu o jakichś świetlistych smugach na niebie. Chyba deszcz meteorytów, gdzieś na pustyni, niedaleko Joshua Tree. Jak tak dalej pójdzie, wszystko skończy się przed styczniem.
Z sypialni Anabelle dobiega ich płacz kobiety z Bellingham. Nic zaskakującego. Ludzie płaczą, czasem padają pokornie na kolana. Niektórzy tracą przytomność. Karen z jednej strony ich rozumie, z drugiej wcale. Choć się stara. Oni wciąż przychodzą i odchodzą. Inni. Odmienieni. Co zatem pozostaje, jeśli nie otwieranie drzwi? Czasem wydaje się jej, że danego dnia przybyło więcej osób, czasem ma wrażenie, że jest ich mniej. Że wszystko to wreszcie się kończy. Ale nie. To trwa. Teraz to jej rzeczywistość. Karen nigdy nie używała w stosunku do siebie określenia „powołanie”; kojarzyło się jej z prawnikami, lekarzami, nauczycielami, nie miało nic wspólnego z nią samą. Ale teraz zaczynała czuć, że to właśnie jej powołanie. Że do tego została stworzona. Ludzie zaczęli nawet zostawiać datki.
Przed: nie sądziła, że jej życie miało jakiś większy sens. Po: poważnie się nad tym zastanawia.

To jej pierwszy prawdziwy wywiad. Czekając na przyjazd ekipy Eyewitness News, obgryza skórki i paznokcie, ale tamci się spóźniają. Poza tym Karen nie przestaje się zastanawiać, czy dobrze dobrała strój, jak prezentuje się jej fryzura, czy szminka pasuje odcieniem – tego typu sprawy. Ale dlaczego w ogóle się martwi? Przecież nie chodzi im o nią. Chodzi o Anabelle. I o tych, którym mała pomaga. O odwiedzających. Tyle że na ekranie wszyscy zobaczą ją, Karen Vincent, dostrzegą drobne niedoskonałości i ogólnie nijaki wygląd. Co wtedy pomyślą? Wprawdzie rozmawiała już kilkukrotnie z dziennikarzami przez telefon, ale to było co innego. Nigdy twarzą w twarz, nie przed kamerą, która będzie filmować i ją, i wszystko wokół. Karen obawia się, że nie przygotowała się należycie. Że nie jest godna występu w telewizji.
Natychmiast rozpoznaje wysiadającą z furgonetki dziennikarkę. Nie kojarzy jej nazwiska, lecz zna tę twarz, te okalające ją blond loki i wyraziste usta. Razem z reporterką na podjazd wchodzą dwaj mężczyźni. Pierwszy z nich, brodaty, niesie dwie kamery. Drugi – też z brodą – taszczy mozolnie kable i statywy. Ledwie zdołali podejść i zapukać do drzwi, a do uszu Karen dotarły narzekania na kiepskie wskazówki, jakich podczas drogi udzielał kierowcy towarzysz; przez godzinę krążyli niepotrzebnie po południowo-wschodnim Los Angeles, a to przecież wątpliwa przyjemność.
– Tyle lat mieszkam w L.A., a nigdy nie słyszałem o tej dziurze!
Dach furgonetki wieńczy jedna z tych ogromnych i skomplikowanych anten satelitarnych, przez co samochód wygląda tak, jakby można było prowadzić go zdalnie, z zupełnie innego miejsca.
Karen bierze głęboki wdech i otwiera drzwi.
Kellee Clifton przedstawia się od razu, wręczając jej wizytówkę z logo sieci ABC. Jest wysoka, niemal jak atletka. Wygląda niczym gwiazda filmowa i roztacza wokół siebie aromat, który kojarzy się z kosmetykami z najwyższej półki. Karen nie potrafi zdobyć się na odwagę, by spojrzeć tej tak oszałamiająco pachnącej kobiecie w oczy. To dla niej zbyt wiele; dzieli je zbyt głęboka przepaść. Kellee Clifton nie zawraca sobie głowy nazwiskami obu mężczyzn, którzy zresztą natychmiast przystępują do rozstawiania sprzętu. Ani na chwilę nie przestając narzekać.
– Kanapa się nada – stwierdza pierwszy.
– To okno daje gówniane światło – oznajmia drugi. – Ale za to jakiekolwiek. Jest późno. Nie mamy czasu. Wolę nie myśleć o korkach w drodze powrotnej…
Ani dom, ani okolica również nie są godne pokazania w programie.

 
Wesprzyj nas