Codzienność ludzi mieszkających w kraju, w którym ziścił się najgorszy Orwellowski koszmar.


Gdy będziesz wychodziła na zajęcia, załóż marynarkę i spódniczkę. Dżinsy są zabronione! Unikaj biżuterii. Nie wolno ci posiadać zagranicznych magazynów ani książek, chyba że wcześniej zostały zaakceptowane. Uważaj na to, co mówisz. Jeśli ktoś zapyta cię o polityczną sprawę, odpowiedz tylko: „Nie wiem” i zakończ szybko rozmowę.

Nie porównuj otaczającej rzeczywistości do tej z twojego rodzinnego kraju – może to zostać uznane za krytykę. Podczas wyjazdów zabronione jest rozmawianie i wspólne jedzenie posiłków z miejscowymi.

Mieszkanie w Pjonjgangu jest jak życie w akwarium. Cokolwiek powiesz i cokolwiek zrobisz, zostanie usłyszane i dostrzeżone.

Takie wskazówki otrzymała Suki Kim przed swoim wyjazdem do stolicy Korei Północnej, gdzie uczyła angielskiego dzieci wysoko postawionych dygnitarzy partyjnych. Żyjąc w absurdalnym i przerażającym świecie komunistycznego terroru miała okazję poznać mentalność młodych Koreańczyków i ich sposób rozumienia świata, wykrzywiony przez propagandę państwową.
Przekonała się, jak wygląda codzienność ludzi mieszkających w kraju, w którym ziścił się najgorszy Orwellowski koszmar.

Suki Kim
Pozdrowienia z Korei. Uczyłam dzieci północnokoreańskich elit
Tłumaczenie: Agnieszka Sobolewska
Wydawnictwo Znak
Premiera: 15 czerwca 2015


Przy kolacji, kiedy oznajmiłam studentom przy moim stoliku, że zwiedzaliśmy farmę jabłek, wszyscy trzej rozpromienili się i wykrzyknęli:
– Farmę Owocową Daedonggang?
Skinęłam głową. Powiedziałam, że pierwszy raz byłam na takiej farmie, w co nie mogli uwierzyć.
– Jestem dziewczyną z miasta – wyjaśniłam – a w Ameryce nauczyciele uczą, a na farmach pracują farmerzy.
Jeden ze studentów odparł na to:
– To dziwne, ja też jestem z miasta, ale w naszym kraju my wszyscy, nawet studenci, umiemy pracować na farmie.
Studenci oświadczyli z dumą, że ta farma jabłek jest jedenastym cudem songun1 w ich kraju i że pomagali ją budować. Opowiedzieli mi, że w kwietniu i maju 2009 roku studenci z całego Pjongjangu spędzali każdą niedzielę na kopaniu dołów pod sadzonki drzew, pracując w zespołach. Najwyraźniej wspominali tę pracę z prawdziwą przyjemnością, chociaż jeden z nich przyznał, że była ciężka ze względu na wyjątkowo zimną wiosnę tamtego roku. Zapytałam, czy odwiedzili potem farmę, żeby zobaczyć owoce swojej pracy, a może także ich posmakować. Na chwilę zapadło milczenie. W końcu powiedzieli, że od posadzenia jabłonek już farmy nie widzieli. A przecież leżała niecałe pół godziny drogi od uczelni.
Widząc, że nagle poczuli się skrępowani, zapytałam o pozostałe cuda. Przyjęli to z ulgą i zaczęli skwapliwie sypać informacjami. Kiedy w 1994 roku Generał Kim Dzong Il przejmował władzę po śmierci Wiecznego Wielkiego Wodza Kim Ir Sena, powiedzieli, cudów było tylko osiem, ale teraz mają ich dwanaście. Pierwszy to wschód słońca nad Baekdu-san (górą Baekdu), gdzie urodził się Kim Dzong Il. Drugi – sosny zimą w Bazie Wojskowej Dabak, gdzie Kim Dzong Il wpadł na pomysł polityki songun. Trzeci – azalie na wzgórzu Chulryong w pobliżu bazy frontowej, często odwiedzanej przez Kim Dzong Ila. Czwarty – nocny widok góry Jangja, gdzie Kim Dzong Il schronił się podczas wojny koreańskiej jako dziecko. Piąty – echo wodospadów Oolim, które Kim Dzong Il nazwał dźwiękiem potężnego i kwitnącego narodu. Szósty – horyzont nad polem Handrebul, miejsce reformy rolnej Kim Dzong Ila z 1998 roku. Siódmy – kwiaty ziemniaka z pól Daehongdanu, gdzie Kim Ir Sen walczył z japońskimi imperialistami, a Kim Dzong Il podtrzymywał rewolucyjnego ducha, zakładając największą uprawę ziemniaków w kraju. Ósmy – widok wioski Bumanli, wychwalanej przez Kim Dzong Ila jako socjalistyczny ideał, który świecił jasno podczas Trudnego Marszu. Dziewiąty – fasola w wojskowym magazynie, której widok cieszył Kim Dzong Ila, bo oznaczał, że jego żołnierze dobrze jedzą. Dziesiąty – plony ryżu w miejscowości Migok, tak obfite, że Kim Dzong Il ogłosił te uprawy wzorem socjalistycznego rolnictwa. Jedenastym była farma jabłek, a dwunastym hodowla ryb w Ryongjungu, w południowej prowincji Hwanghae, z której jesiotry płynęły rojnie w stronę morza, tak jak satelity KRLD, pod przywództwem Kim Dzong Ila, leciały ku niebu. Studenci jednogłośnie zauważyli, że zwiększenie liczby cudów z ośmiu do dwunastu pod przewodnictwem Wielkiego Generała oznacza, iż ich kraj jest potężny i kwitnący i dalej taki będzie.
W takich chwilach jak ta miałam nieodparte wrażenie, że moi ukochani studenci są obłąkani. Albo byli tak przerażeni, że czuli się zmuszeni kłamać i chwalić się wielkością swojego Przywódcy, albo szczerze wierzyli we wszystko, co mi mówili. Nie mogłam się zdecydować, co byłoby gorsze.
Trzy razy dziennie chłopcy ustawiali się w równe rzędy, dzielili na grupy i maszerowali z akademika do stołówki, skandując piosenki na wojskową modłę. Z każdym dniem coraz lepiej je poznawałam: wszechobecną Pieśń Generała Kim Dzong Ila i jeszcze jedną, którą słyszałam tak często, że łapałam się na nieumyślnym nuceniu refrenu: „Bez ciebie nie ma nas, bez ciebie nie ma ojczyzny”. Adresatem utworu, owym „ty”, był Kim Dzong Il.
Kiedyś zapytałam studentów o tytuł piosenki, którą śpiewali tego popołudnia, a oni odparli: Zwycięstwo 727. Wyjaśnili, że to na pamiątkę zwycięstwa KRLD nad Stanami Zjednoczonymi 27 lipca 1953 roku. Tego dnia obie Koree podpisały traktat o zawieszeniu broni, a oczywiście samo istnienie rozejmu oznacza, że nie było ani zwycięstwa, ani zwycięzcy, ale nie mogłam powiedzieć tego moim studentom. Jeszcze inna piosenka nosiła tytuł Dansumae. Kiedy przetłumaczyłam go jako „Jednym tchem” (Centralna Telewizja Chosun podaje przekład „Bez przerwy”), zamachali rękami, protestując, że to znaczenie dosłowne. Wyrażenie najwyraźniej miało jakieś inne konotacje, bo pamiętałam, że widziałam je jako slogan zawieszony na szczycie kilku różnych budynków w Pjongjangu. Prawdziwy sens, oznajmili studenci, to „podbić i zniszczyć natychmiast”. Jeden z nich stwierdził:
– Na przykład to znaczy, że moglibyśmy zająć Koreę Południową, podbić ją i w jednej chwili zabić wszystkich mieszkańców!
Musiałam wyglądać na zaskoczoną i skonsternowaną, bo drugi chłopak siedzący z nim w ławce miał zakłopotaną minę, a trzeci zaśmiał się nerwowo.
A potem przypomniałam sobie, że wychowano ich w przekonaniu, że wojna z Koreą Południową albo imperialistyczną Ameryką wisi w powietrzu. Dla nich ta groźba była bardzo realna, a przynajmniej tak im mówił ich rząd. I chociaż byli studentami, w ich życiu obowiązywał taki reżim jak wśród żołnierzy w koszarach. Poza strzeżeniem Hali Kimirsenizmu i Wiecznej Wieży oraz czyszczeniem jej fasady, przez kilka godzin w tygodniu porządkowali teren kampusu, a także sprzątali sale lekcyjne, łazienki i korytarze. Musieli liczyć łyżki i pałeczki, żeby na pewno żadna nie zginęła. Każda grupa miała dostęp do łaźni, gdzie można było wziąć prysznic i się ostrzyc, tylko w wyznaczonych godzinach, a codziennie rano i po południu gimnastykowali się, także w grupie. W akademiku mieszkali w czteroosobowych pokojach, a w każdym jeden z nich był wyznaczony jako gospodarz, odpowiedzialny za utrzymanie porządku oraz morale. Gospodarz pokoju podlegał przewodniczącemu grupy. Hierarchia władzy była jasna.
Zaczęłam dostrzegać, że niektórzy z mniej lotnych chłopców trzymali się z bystrzejszymi, którzy nie tylko dzielili z nimi pokój, ale także siedzieli obok nich na zajęciach. Naiwny Choi Min-jun, na przykład, nie odstępował Park Jun-ho. Prostolinijny Ryu Jung-min siedział z Ri Jin-chulem, który zawsze udzielał starannie przygotowanych odpowiedzi. Te duety, które w pierwszej chwili brałam za bliskie przyjaźnie, z czasem coraz bardziej wyglądały mi na wyznaczone pary, w których jeden student czuwał nad drugim, za czym kryło się coś innego niż zwykła sympatia.
Byli jednak młodzi, więc ich dyscyplina nie była absolutna. To i owo im się czasem wymknęło. Jeden ze studentów przyznał, że żaden z nich nie ma telefonu komórkowego, chociaż jego współlokator szybko dodał, że wszyscy posiadają komórki, tylko dobrowolnie z nich zrezygnowali, zaczynając studia na PUST, żeby móc skoncentrować się na nauce. Inny student stwierdził, że nie widział się ze swoją matką ani z nią nie rozmawiał od trzech miesięcy, to znaczy od przyjazdu na uczelnię w kwietniu. Urwał, jakby żałował, że się do tego przyznał, ale po chwili kolejni studenci zaczęli mówić, że oni także nie mieli kontaktu z rodzinami i przyjaciółmi od tego czasu. Z okien ich akademika było widać śródmieście Pjongjangu. Tak blisko, że niemal dało się słyszeć odgłosy miasta. Coś takiego jak godziny odwiedzin jednak nie istniało. Ojciec jednego z chłopaków podjechał na kampus, żeby się z nim zobaczyć, ale odprawiono go z kwitkiem. Mógł tylko zostawić kartkę.
Właśnie kiedy zaczęłam czuć, że trochę mniej się przy mnie pilnują, przeczytałam następną partię ich listów, które nagle skupiały się niemal całkowicie na Kim Dzong Ilu. Wszyscy jak jeden mąż z moralizatorskim zapałem wychwalali jego wielkość, którą nazywali „troskliwością”. Jeśli dostali dobry stopień, to dzięki troskliwości Wielkiego Generała. Jeśli ich angielski się poprawiał, to też wiązało się z jego troskliwością. Jeden ze studentów opisał historię z dzieciństwa, z końca lat dziewięćdziesiątych, kiedy widział ludzi krzyczących przed szpitalem: „Proszę, weźcie moją krew!”. Zakończył list własnym tłumaczeniem piosenki Światu nie mamy czego zazdrościć.
Inny student napisał o krajowej technologii CNC (computer numerical control – komputerowe sterowanie urządzeń numerycznych) i o tym, jak wieści o jej wynalezieniu odbiły się szerokim echem na całym świecie. To przełomowe osiągnięcie było możliwe dzięki przywództwu Wielkiego Generała Kim Dzong Ila. Po upadku socjalizmu w Europie Wschodniej, pisał dalej mój student, Kim Dzong Il prowadzi postępowe narody świata do zwycięstwa. Prawdziwe znaczenie „użyteczności w gospodarce” jest inne, niż muszę zakładać ja, droga pani profesor Kim Suki, myląc ją z „zyskiem w gospodarce”. Towarzysz Kapitan Kim Dzong Un nauczył ich, że każdy z nich, jako naukowiec, jest „użytecznością” i że poprzez tworzenie wielkich wynalazków przyczyniają się do budowania potężnego i kwitnącego kraju, co cieszy Wielkiego Generała Kim Dzong Ila.
Najwyraźniej nie było do końca wiadomo, jak określać Kim Dzong Ila w języku angielskim. Nawet przewodnicy nie byli pewni. Po koreańsku zazwyczaj mówiono o nim Wielki Generał, ale po angielsku funkcjonowały najróżniejsze formy: Wielki Generalissimus, Wielki Generał Towarzysz Przywódca, Wielki Przywódca Marszałek, Wielki Generał, Wielki Przywódca, Drogi Przywódca. Wielki Generalissimus było chyba nowym określeniem – nie przypominałam sobie, żebym je słyszała przy wcześniejszych wizytach. Czy zaczęto je stosować w oczekiwaniu na awans Kim Dzong Una z Towarzysza Kapitana na Wielkiego Generała?
List tego studenta był pierwszą wzmianką o Kim Dzong Unie, jaką słyszałam, poza czerwonym napisem „Szczęście do kapitana” w korytarzu prowadzącym do sal lekcyjnych. Dziwne jednak wydawało się przede wszystkim to, że prawie wszyscy studenci nagle postanowili pisać głównie o Kim Dzong Ilu, w dodatku używając identycznych słów i wyrażeń, takich jak „troskliwość”, „zjednoczone siły narodu” czy „potężny i kwitnący kraj”. Zastanawiałam się, czy odpowiednicy powiedzieli im do słuchu na ostatnim sobotnim zebraniu, zwanym Saenghwal chonghwa (Wspólnota Życia Codziennego), gdzie, według doktora Josepha, wyznawali swoje winy oraz poddawali krytyce siebie i innych.
Wykładowcy także mieli cotygodniowe spotkania, podczas których dochodziło do wyznawania win. W każdą niedzielę rano, w sali na drugim piętrze naszego akademika, odbywało się prowizoryczne nabożeństwo. Chociaż studenci bezustannie śpiewali na cały głos, nam kazano śpiewać po cichu, tak aby nikt nie słyszał. Zazwyczaj ktoś z nauczycieli przynosił keyboard i grał hymny, a druga osoba wtórowała mu na flecie. Śpiewałam razem z nimi, ale nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że gdyby zastąpić słowo „Jezus” określeniem „Wielki Przywódca”, treść nie różniłaby się tak bardzo od niektórych północnokoreańskich pieśni, skandowanych przez moich studentów kilka razy dziennie. Zarówno u nich, jak i wśród misjonarzy śpiewanie było radosnym, wspólnym rytuałem, z którego czerpali siłę. Często myślałam, jakie to absurdalne, że misjonarze i studenci nie mogą śpiewać razem.
Nieodłączną częścią naszych nabożeństw były tak zwane świadectwa – łzawe historie, w których wyjawiano osobiste sprawy, jakbyśmy uczestniczyli w terapii grupowej. Opowieści – ten świat wydawał się ich pełen. Rzadko ktokolwiek widział Kim Dzong Ila na własne oczy, więc wszystko, co o nim słyszeliśmy, było opowieścią z drugiej ręki. A moi chrześcijańscy koledzy mieli także własne historie w swojej Biblii.

 
Wesprzyj nas