Komisarz Guido Brunetti, bohater serii powieści Donny Leon, tym razem zagłębia się w świat przemysłowej hodowli zwierząt.


Pewnego ranka z weneckiego kanału zostaje wyłowione ciało nieznanego mężczyzny z pokiereszowaną twarzą. Sekcja zwłok wykazuje, że wykrwawił się na śmierć wskutek ran zadanych nożem, a za życia cierpiał na rzadką chorobę, która zdeformowała mu tułów i szyję.

Jego wygląd wydaje się znajomy komisarzowi Brunettiemu, usiłującemu ustalić tożsamość nieboszczyka. Ofiara nie ma przy sobie dokumentów, nie zgłoszono też niczyjego zaginięcia. Komisarz przypomina sobie, skąd zna twarz zabitego mężczyzny – rok wcześniej na autostradzie łączącej Wenecję z Mestre obserwował demonstrację rolników protestujących przeciwko narzuconym przez UE limitom w produkcji mleka.

Ten trop pomaga ustalić, że zamordowany był weterynarzem w Mestre i pracował w jednej z pobliskich rzeźni. Wdał się tam w romans z młodą asystentką dyrektora, kobietą bezwzględną, cyniczną i podejrzanie bogatą.

Brunetti, miłośnik dobrej kuchni i mięsnych potraw, ma okazję zobaczyć na własne oczy, jak zabija się zwierzęta, których mięso trafia na stoły w weneckich domach i restauracjach. Zaczyna rozumieć swoją córkę oraz współpracowników z komendy, którzy od dawna są zwolennikami wegetarianizmu i przeciwnikami przemysłowej hodowli zwierząt. Wizyta w ubojni i niezwykła sprawność, z jaką jego współpracownica, signorina Elettra, zdobywa poufne informacje na jej temat, pozwalają śledczym wysnuć przypuszczenia co do motywu i sprawców zabójstwa.

Donna Leon – urodzona w 1942 r. w Nowym Jorku w rodzinie irlandzko-hiszpańskiej po raz pierwszy odwiedziła Włochy w roku 1965 będąc na studiach i przez następne dziesięć lat przyjeżdżała tam regularnie, w międzyczasie pracując w USA, w Iranie, w Chinach i w Arabii Saudyjskiej jako nauczyciel angielskiego. Sama Donna Leon mówi o sobie, że jest kimś zupełnie bez ambicji, że jedno, czego zawsze chciała, to żeby w życiu było zabawnie i miło. Przez ponad 15 lat, jak mówi, nigdy nie mieszkała na tym samym kontynencie, ale dziewięć miesięcy spędzone w Arabii Saudyjskiej było dla niej tak strasznym doświadczeniem, że postanowiła przestać podróżować i osiedlić się w Wenecji. Znalazła pracę na uniwersytecie marylandzkim, który współpracował z amerykańskimi bazami wojskowymi w Veneto (Wenecja Euganejska) co pozwoliło jej mieszkać tam, żyć jak Włoszka, a pracować jak Angielka, czyli wykorzystując znajomość języka ojczystego.
Przypadek sprawił, że napisawszy książkę, która przeleżała półtora roku w szufladzie, wysłała ją na konkurs do Japonii i zdobyła pierwszą nagrodę, co pociągnęło za sobą podpisanie kontraktu na następne dwie i w ten sposób w roku 1992 narodziła się seria powieści, których bohaterem jest komisarz Guido Brunetti.

Donna Leon
Dzika zachłanność
Przekład: Marek Fedyszak
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 25 czerwca 2015


Wpatrzony w swą zdobycz,
przebiegły łowca
skrada się bezszelestnie.
Ten zaś, kto zło czynić pragnie,
nie chce,
by widziano je w jego sercu.

Libretto opery G.F. Händla Juliusz Cezar

Rozdział 1

Mężczyzna leżał nieruchomo niczym kawał mięsa na stole rzeźniczym, nieruchomo jak śmierć. Chociaż w pomieszczeniu było zimno, przykryty był jedynie bawełnianym prześcieradłem, które zsunęło się z jego twarzy i szyi.
Klatka piersiowa mężczyzny wznosiła się niezmiernie wysoko, jakby pod plecy wetknięto mu podpórkę biegnącą na całej ich długości. Gdyby ta biała bryła to było ośnieżone pasmo górskie i gdyby ujrzał je z daleka znużony całodziennym marszem turysta, stojący przed koniecznością przedostania się na drugą stronę, z pewnością zdecydowałby się przejść wzdłuż pasma, by sforsować je przy kostkach, a nie przy piersi leżącego. Podejście w tym miejscu było zbyt długie i strome, nie wiadomo też, jakie trudności czekałyby podczas zejścia z drugiej strony.
Z boku rzucała się w oczy nienaturalna wysokość klatki piersiowej; z góry — gdyby nasz piechur znalazł się teraz na szczycie i mógł stamtąd spojrzeć na mężczyznę — uwagę przykuwała szyja. Szyja, a dokładniej jej brak, w istocie bowiem była szeroką kolumną biegnącą prosto spod jego uszu do ramion. Nie zwężała się, nie miała żadnych wgłębień na powierzchni; dorównywała szerokością głowie. Uwagę zwracał także nos, ledwie widoczny z profilu. Został zmiażdżony i przesunięty w bok; skórę znaczyły zadrapania i maleńkie wgłębienia. Podrapany i posiniaczony był również prawy policzek mężczyzny. Cała jego twarz była opuchnięta, a skóra zwiotczała i blada bladością wywołaną czymś więcej niż śmierć, typową dla człowieka, który nie wychodził z domu. Widziana z góry, zapadała się łukiem poniżej kości policzkowych.
Mężczyzna miał ciemne włosy i krótką brodę, zapuszczoną zapewne po to, żeby ukryć grubą szyję; coś takiego dało się jednak ukryć nie dłużej niż przez sekundę. Broda miała odwracać uwagę, ale niemal od razu było widać, że stanowi jedynie kamuflaż, porastała bowiem żuchwę i kolumnę szyi, jakby nie wiedząc, gdzie się zatrzymać. Z tej wysokości wydawało się, że zarost spłynął na boki, a wrażenie to potęgował fakt, iż broda bielała w miarę oddalania się od środka szyi.
Uszy mężczyzny były zaskakująco delikatne, prawie kobiece. Gdyby nie broda, kolczyki pasowałyby do nich jak ulał. Pod lewym uchem, tuż za brzegiem brody, widniała różowa blizna. Trzycentymetrowej długości, szeroka jak ołówek, biegła pod kątem trzydziestu stopni w stosunku do osi szyi; skóra w tym miejscu była szorstka, jakby ten, kto zaszywał ranę, śpieszył się lub się nie starał, ponieważ pacjent był mężczyzną, a przecież mężczyźni nie przejmują się bliznami.
W pomieszczeniu było zimno; jedyny dźwięk stanowił świszczący szum klimatyzatora. Gruba pierś mężczyzny nie unosiła się ani nie opadała, on sam zaś też nie drżał z zimna. Leżał nagi pod prześcieradłem, z zamkniętymi oczami. Nie czekał, ponieważ nie musiał już na nic czekać, tak samo jak nie musiał się martwić tym, czy się spóźni, czy będzie na czas. Można by się pokusić o stwierdzenie, że po prostu był. To jednak byłoby nieprawdą, ponieważ już przestał być.
W pomieszczeniu leżały jeszcze, tyle że bliżej ścian — brodacz znajdował się pośrodku — dwie inne, podobnie przykryte bryły. Jeśli człowiek, który zawsze kłamie, mówi komuś, że jest kłamcą, czy mówi wtedy prawdę? Jeśli w jakimś pokoju nie ma nikogo żywego, czy jest on pusty?
Na drugim końcu pomieszczenia otworzyły się drzwi; przytrzymał je w tej pozycji wysoki chudzielec w białym kitlu, który stał tam na tyle długo, by do środka mógł wejść drugi mężczyzna. Pierwszy puścił drzwi, zamknęły się powoli, z cichym, niemal płynnym trzaskiem, który w zimnym pomieszczeniu wydał się głośny.
— Leży tam, Guido — rzekł doktor Rizzardi, podchodząc od tyłu do Brunettiego, komisarza policji weneckiej.
Brunetti stanął i przyjrzał się pokrytemu białym całunem „pasmu”. Rizzardi minął go i podszedł do stołu sekcyjnego, na którym leżał martwy mężczyzna.
— Został trzykrotnie dźgnięty w okolice krzyża bardzo cienkim nożem. Myślę, że ostrze miało mniej niż dwa centymetry szerokości, a sprawca znał się na rzeczy lub miał sporo szczęścia. Na lewej ręce widać dwa niewielkie sińce — wyjaśnił Rizzardi, zatrzymując się przy zwłokach.
— A w jego płucach jest woda — dodał. — Zatem jeszcze żył, gdy do niej wpadał. Jednak zabójca przeciął żyłę główną: nie miał szans przeżyć. Wykrwawił się w ciągu kilku minut. — Po chwili ponurym tonem uzupełnił:
— Zanim zdążył utonąć. — Uprzedzając pytanie komisarza, patolog rzekł: — To się stało ubiegłej nocy, przypuszczalnie jakiś czas po dwunastej. Ponieważ znaleziono go w wodzie, dokładniej nie potrafię określić.
Brunetti pozostał na swoim miejscu i spoglądał to na nieboszczyka, to na patologa.
— Co się stało z jego twarzą? — zapytał, świadomy tego, jak trudno będzie rozpoznać ofiarę ze zdjęcia, a nawet spojrzeć na fotografię tej pokiereszowanej, obrzmiałej twarzy.
— Przypuszczam, że pchnięty nożem, upadł do przodu. Prawdopodobnie był zbyt zaskoczony, by wyciągnąć przed siebie ręce i zamortyzować upadek.
— Mógłbyś zrobić zdjęcie? — zapytał komisarz, zastanawiając się, czy Rizzardi zdoła zamaskować część obrażeń.
— Chcesz prosić ludzi, żeby na to patrzyli? — Nie taką odpowiedź Brunetti chciał usłyszeć, ale jednak padła. Po chwili patolog dodał: — Zrobię, co się da.
— Co poza tym?
— Przypuszczam, że zbliżał się do pięćdziesiątki, był w miarę zdrowy i nie pracował fizycznie, ale nic więcej nie mogę powiedzieć.
— Dlaczego jego ciało ma taki dziwny kształt? — zapytał
Brunetti, gdy podszedł do stołu.
— Masz na myśli jego klatkę piersiową?
— I szyję — dodał komisarz, którego spojrzenie przyciągnął gruby kark nieboszczyka.
— To schorzenie zwane chorobą Madelunga — wyjaśnił Rizzardi. — Czytałem o niej i pamiętam ze studiów, ale objawy widziałem tylko na zdjęciach.
— Czym jest spowodowana? — zapytał Brunetti, stając obok martwego mężczyzny.
Patolog wzruszył ramionami.
— Kto wie? — odparł i jakby sam kiedyś słyszał taką odpowiedź z ust lekarza, dodał szybko: — Powszechnie wiąże się ją z alkoholizmem, czasem z zażywaniem narkotyków, chociaż nie w jego przypadku. On w ogóle nie pił i nie stwierdziłem oznak zażywania narkotyków. — Zawahał się, po czym ciągnął: — Większość alkoholików, dzięki Bogu, na nią nie zapada, ale większość zapadających na nią mężczyzn… i niemal zawsze są to mężczyźni… jest alkoholikami. Chyba nikt nie potrafi zrozumieć, dlaczego tak się dzieje.
Podchodząc bliżej do zwłok, Rizzardi wskazał na szyję denata, która była szczególnie gruba z tyłu, gdzie Brunetti dostrzegł coś, co wyglądało na niewielki garb. Zanim zdążył o to zapytać, usłyszał wyjaśnienie.
— To tłuszcz, który się zbiera w tym miejscu — rzekł patolog, wskazując na garb. — Oraz tu. — Wskazał na coś, co pod białym płótnem wyglądało jak piersi kobiece. — Choroba zaczyna się w wieku trzydziestu kilku lub czterdziestu kilku lat i objawy występują głównie w górnej części ciała.
— Chcesz powiedzieć, że po prostu rośnie? — upewnił się Brunetti, próbując sobie coś takiego wyobrazić.
— Tak. Czasami także w górnych partiach nóg. Jednak w jego przypadku chodzi tylko o szyję i klatkę piersiową. — Rizzardi przerwał na chwilę w zamyśleniu, po czym dodał: — Zmieniają się w baryłki, biedacy.
— Czy to częsta choroba?
— Nie, bynajmniej. Myślę, że w literaturze medycznej odnotowano tylko kilkaset przypadków. — Patolog wzruszył ramionami. — Tak naprawdę niewiele wiemy.
— Coś jeszcze?
— Ciągnięto go po szorstkiej powierzchni — stwierdził Rizzardi, prowadząc komisarza do nóg stołu sekcyjnego i unosząc prześcieradło. Wskazał na tylną powierzchnię pięty nieboszczyka, gdzie skóra była podrapana i pęknięta. — Na jego krzyżu też są dowody.
— Dowody na co?
— Przypuszczam, że ktoś chwycił go pod pachy i ciągnął po posadzce. W ranie nie ma żwiru, więc prawdopodobnie była to posadzka kamienna. — Żeby wyjaśnić sytuację, patolog dodał: — Miał na nogach tylko jeden but, mokasyn. To świadczy o tym, że drugi został ściągnięty.
Brunetti cofnął się kilka kroków, by znaleźć się z powrotem przy głowie martwego mężczyzny, i spojrzał na jego brodatą twarz.
— Ma jasne oczy? — zapytał.
Rizzardi zerknął na komisarza, wyraźnie zaskoczony.
— Niebieskie. Skąd wiedziałeś?
— Nie wiedziałem — odparł Brunetti.
— To skąd to pytanie?
— Chyba go już gdzieś widziałem — rzekł komisarz.
Wpatrywał się w mężczyznę, w jego twarz, brodę, szeroką szyję. Pamięć go jednak zawiodła, pozostawiając jedynie pewność co do koloru oczu.
— Gdybyś go rzeczywiście widział, chybabyś zapamiętał, prawda? — Ciało nieboszczyka stanowiło wystarczającą odpowiedź na pytanie patologa.
Brunetti skinął głową.
— Wiem, ale gdy o nim pomyślę, mam pustkę w głowie. — Niezdolność do zapamiętania czegoś tak wyjątkowego jak wygląd tego człowieka niepokoiła go bardziej, niż chciał przyznać. Czy widział fotografię, zdjęcie z policyjnej kartoteki, czy też była to odbitka w czymś, co czytał? Kilka lat temu kartkował paskudną książkę Cesarego Lombroso — czy ten człowiek przypominał mu jedynie jednego z osobników obciążonych „dziedziczną skłonnością do przestępstw”?
Jednak ryciny włoskiego kryminologa były czarno–białe; czy oczy jawiłyby się na nich jako jasne lub ciemne? Brunetti szukał obrazu, który musiał zachować się w jego pamięci, i wpatrywał się w ścianę, starając się ułatwić sobie zadanie. Jednak nic, żaden wyraźny wizerunek niebieskookiego mężczyzny, tego ani innego, się nie pojawił.
Zamiast niego pamięć komisarza wypełnił niemal po brzegi nieprzywoływany obraz jego matki, rozpartej w fotelu i wpatrzonej w niego pustymi oczyma, które go nie rozpoznawały.
— Guido — usłyszał czyjś głos i odwrócił się, by zobaczyć znajomą twarz Rizzardiego. — Dobrze się czujesz?
Brunetti uśmiechnął się z przymusem i rzekł:
— Tak. Po prostu próbowałem sobie przypomnieć, gdzie mogłem go widzieć.
— Daj temu na jakiś czas spokój, wspomnienie samo wróci — powiedział Rizzardi. — To mi się stale zdarza. Nie potrafię sobie przypomnieć czyjegoś nazwiska i zaczynam wędrować przez alfabet… A, B, C… i często gdy dotrę do pierwszej litery nazwiska, pamięć mi wraca.
— To z powodu wieku? — zapytał komisarz z wystudiowaną obojętnością.
— Mam taką nadzieję — odparł beztrosko Rizzardi. — Na studiach medycznych miałem wspaniałą pamięć; bez niej nie można przez to przebrnąć. Wszystkie te kości, nerwy, mięśnie…
— Choroby — dopowiedział Brunetti, niepytany.
— Owszem, one także. Ale samo zapamiętanie nazw wszystkich części tego — wyjaśnił patolog, przesuwając grzbietem dłoni wzdłuż tułowia — już jest sukcesem. — Potem, bardziej refleksyjnie, dodał: — Jednak to, co znajduje się wewnątrz, to cud.
— Cud? — zdziwił się komisarz.
— W pewnym sensie — odparł patolog. — Coś cudownego. — Rizzardi spojrzał na przyjaciela i musiał zobaczyć coś, co mu się spodobało lub czemu ufał, ciągnął bowiem: — Gdy się nad tym zastanowić, nasze najzwyklejsze czynności… podnoszenie kieliszka, sznurowanie butów, gwizdanie… to wszystko są małe cuda.
— Czemu więc robisz to, co robisz? — zapytał Brunetti, zaskakując samego siebie tym pytaniem.
— Co? Nie rozumiem.
— Zajmujesz się ludźmi, gdy cuda się skończyły — odparł komisarz z braku lepszego sposobu, by to wyrazić.
Rizzardi odpowiedział po długim wahaniu.
— Nigdy tak o tym nie myślałem. — Spojrzał na swoje dłonie, obrócił je i przez moment bacznie się im przyglądał. — Może dlatego, że to, co robię, pozwala mi wyraźniej zobaczyć, jak działa wszystko to, co powoduje, że te cuda są możliwe. — Sprawiając wrażenie nagle zakłopotanego, Rizzardi splótł ręce i rzekł: — Ludzie, którzy go przywieźli, powiedzieli, że nie miał dokumentów. Żadnego dowodu tożsamości. Niczego.
— Ubranie?
Patolog wzruszył ramionami.
— Przywożą ich tutaj nagich. Twoi ludzie zabrali pewnie wszystko do laboratorium.
Brunetti mruknął coś tytułem zgody, zrozumienia lub podziękowania.
— Pójdę tam i je obejrzę. W raporcie napisano, że znaleźli go około szóstej.
Rizzardi pokręcił głową.
— Wiem tylko tyle, że był dzisiaj pierwszy.
Zaskoczony Brunetti — ostatecznie byli w Wenecji — zapytał:
— Ilu jeszcze ich było?
Patolog skinął głową w stronę dwóch całkowicie zakrytych postaci po drugiej stronie pomieszczenia.
— Tych dwoje staruszków.
— Ile mieli lat?
— Syn twierdzi, że jego ojciec miał dziewięćdziesiąt trzy lata, a matka dziewięćdziesiąt.
— Co się stało? — zapytał komisarz. Tego ranka czytał gazety, ale o ich śmierci nie było żadnej wzmianki.
— Jedno z nich zrobiło wczoraj wieczorem kawę. Dzbanek był w zlewie. Płomień zgasł, ale gaz nadal się ulatniał — odparł Rizzardi, po czym dodał: — To była stara kuchenka, w rodzaju tych, do których trzeba użyć zapałki.
Zanim Brunetti zdążył się odezwać, patolog ciągnął:
– Sąsiad z góry wyczuł ulatniający się gaz i wezwał strażaków. Gdy weszli do środka, zastali mieszkanie pełne gazu oraz ich dwoje nieżywych na łóżku. Obok stały filiżanki na spodkach.
Ponieważ komisarz milczał, Rizzardi dodał:
— Szczęście, że dom nie wyleciał w powietrze.
— Sypialnia to dziwne miejsce na picie kawy — zauważył Brunetti.
Patolog posłał przyjacielowi ostre spojrzenie.
— Ona cierpiała na alzheimera, a on nie miał pieniędzy na umieszczenie jej w jakimś zakładzie. Syn ma trójkę dzieci i mieszka w trzypokojowym mieszkaniu w Mogliano.
Brunetti milczał.
— Syn mi powiedział — ciągnął Rizzardi — że ojciec wyznał, że nie może już dłużej się nią opiekować tak, jak by chciał.
— Wyznał?
— Zostawił list. Napisał w nim, że nie chce, by ludzie myśleli, że tracił pamięć i zapomniał zakręcić gaz. — Patolog odwrócił się od nieboszczyka i ruszył w stronę drzwi. — Miał pięćset dwanaście euro emerytury, a ona pięćset osiem — wyjaśnił, po czym dodał: — Ich czynsz wynosił siedemset pięćdziesiąt euro miesięcznie. — Zabrzmiało to jak wyrok.
— Rozumiem — rzekł Brunetti.
Rizzardi otworzył drzwi i znaleźli się na korytarzu szpitalnym.

 
Wesprzyj nas