“Lost and Found” to wyjątkowe wydanie, które po raz pierwszy ukazuje się w takim kształcie. Trzy mini powieści zebrane w jednej edycji dają elektryzujący efekt.



Trzy osoby, trzy historie, jeden los.

Fatou, Marta i Hanwell. Pozornie nic ich nie łączy – ani kraj, z którego pochodzą, ani miasto, w którym żyją, ani życie, które ich doświadcza. Mają jednak coś wspólnego – każde z nich poszukuje swojego miejsca. Każde idzie przez świat z tym samym bagażem: tożsamości, miłości, samotności i rodziny.

„Smith jest cudowna: godna następczyni Dickensa.”
Independent

Zadie Smith
Lost and Found. Opowiadania
Tłumaczenie: Michał Kłobukowski
Wydawnictwo Znak
Premiera: 1 czerwca 2015


Ambasada Kambodży

0-1

Kto by się tu spodziewał ambasady Kambodży. Nikt. Nikt nie mógł się jej spodziewać ani dawniej, ani teraz. Wszystkich nas zaskoczyła. Kambodżańska ambasada!
Obok ambasady jest klub fitness. Po drugiej stronie ulicy stoi rząd domów mieszkalnych, które przeważnie należą do zamożnych Arabów (tak przynajmniej zdaje się nam, ludziom z Willesden). Większość ma po bokach drzwi wejściowych korynckie kolumny, a na tyłach (jak głosi fama) basen. Ambasada w przeciwieństwie do nich nie wygląda imponująco. Jest to zwykła willa, jakich wiele na północnych przedmieściach Londynu, taka z czterema lub pięcioma sypialniami, zbudowana w latach trzydziestych i ogrodzona mniej więcej dwuipółmetrowym murem z czerwonej cegły, nad który raz po raz wzbija się łukiem fruwająca w tę i z powrotem lotka. W ambasadzie Kambodży ktoś gra w badmintona. Lob, smecz. Lob, smecz.
O tym, że w ogóle mieści się tam ambasada, świadczy wyłącznie mosiężna tabliczka na drzwiach (z napisem AMBASADA KAMBODŻY) i powiewająca nad czerwonymi dachówkami flaga tego państwa (tak przypuszczamy, bo niby czyja miałaby być?). Niektórzy mówią: „To nie jest prywatny dom, jakich wiele na tej ulicy, skoro otacza go wysoki mur, więc to na pewno właśnie ambasada”. Głupio gadają. Wiele prywatnych domów otaczają wysokie mury, wcale nie niższe od tego wokół ambasady Kambodży, a jednak te domy nie są ambasadami.

0-2

Szóstego sierpnia Fatou po raz pierwszy przeszła obok ambasady, bo akurat wybierała się na pływalnię. Pływalnia jest całkiem spora, chociaż gdzie jej tam do basenu olimpijskiego. Żeby zaliczyć kilometr, trzeba ją przepłynąć pięćdziesiąt jeden razy, a to taka nuda, że człowiek chwilami czuje się, jakby uprawiał raczej gimnastykę umysłową niż sport. Woda jest niezwykle ciepła, bo takiej sobie życzy większość klubowiczów: przychodzą nie tyle pływać, ile leniuchować nad basenem albo relaksować się w saunie. Fatou pływała tam już pięć czy sześć razy i często się zdarzało, że wszyscy byli od niej o kilkadziesiąt lat starsi. Klientela z reguły jest biała, a jeżeli nie, to wygląda na przybyszów z Azji Południowej albo z Bliskiego Wschodu, ale Fatou widuje czasem w wodzie innych Afrykanów. Na widok potężnych facetów, którzy rozpaczliwie wymachują rękami i nogami, pokraczni jak niemowlęta, z najwyższym trudem utrzymując się na powierzchni, rozpiera ją duma, że tak dobrze pływa. Nauczyła się tego sama przed kilkoma laty w Karaibskim Kurorcie w Akrze, ale nie w hotelowym basenie, bo pracownikom nie pozwalano z niego korzystać, lecz w morzu, przedzierając się przez wzburzone szare fale za murami Kurortu. Wynurzała się z brudnej piany i znowu w nią zapadała, raz za razem. Turyści nigdy nie zaglądali na zaśmieconą plażę, a tym bardziej nie wchodzili do morza. Inne pokojówki też nie. Tylko brawurowe nastolatki w nocy, no i Fatou wczesnym rankiem. Nie ma żadnego porównania między pływaniem w morzu przy Karaibskim Kurorcie a taplaniem się w klubowym basenie z wodą ciepłą i spokojną jak w wannie. Kiedy Fatou w drodze na pływalnię mija ambasadę Kambodży, patrzy, jak dwoje niewidocznych graczy podaje sobie lotkę. Ta frunie w prawo, kreśląc łagodny łuk, i natychmiast miażdżące uderzenie odrzuca ją z powrotem w lewo. Powtarza się to wielokrotnie, a pierwszemu graczowi zawsze jakoś udaje się przyjąć smecz i po raz kolejny odpowiedzieć lekkim, posuwistym lobem. W górze słońce usiłuje się przebić przez sufit szarych, napompowanych wodą chmur. Lob, smecz. Lob, smecz.

0-3

Gdy kilka lat temu pojawiła się wśród nas ambasada Kambodży, niektórzy powiedzieli: „Ha, gdybyśmy byli poetami, może napisalibyśmy odę o zaskakującym pojawieniu się ambasady”. (No bo przecież większość ambasad lokuje się w śródmieściu. To była pierwsza, jaką widzieliśmy na peryferiach). Ale z natury nie jesteśmy poetyczni. Jesteśmy z Willesden. Skłaniamy się ku prozie życia. Chyba każdemu z nas natychmiast nasunęło się słowo „ludobójstwo”, kiedy pierwszy raz mijał ambasadę Kambodży.

0-4

Lob, smecz. Lob, smecz. Tamtego lata oglądaliśmy olimpiadę, coraz bardziej dostrajając się do stękania i do wielu innych ludzkich odgłosów kojarzących się z wysiłkiem i z triumfem woli. Ale gracze z ogrodu ambasady Kambodży zachowują się bezszelestnie. (Nie potrafimy stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, że ambasada w ogóle ma ogród. Może jest tam tylko kort). O tym, że ktoś za murem gra w badmintona, świadczy wyłącznie wahadłowy ruch lotki, na przemian lob i smecz, lob i smecz, zawsze akurat wtedy, gdy Fatou mija ambasadę, idąc popływać (tuż po dziesiątej rano w poniedziałek). Gwoli ścisłości to nie ona zapisała się do klubu, tylko jej chlebodawcy; do głowy im nie przyjdzie, że służąca w ten sposób wykorzystuje ich karty wstępu dla gości. (Państwo Derawalowie mieszkają z trójką dzieci w wieku siedemnastu, piętnastu i dziesięciu lat przy ulicy, przy której stoi ambasada, ale ulica ma około półtora kilometra długości i właśnie taki dystans dzieli te dwa domy). Ten drobny szwindel z kartą wstępu udaje się Fatou tylko dzięki temu, że w poniedziałki pan Derawal jeździ do Eltham, gdzie ma minimarket, a jego żona staje za ladą w drugim takim samym sklepie na Kensal Rise. W wąskiej szufladce podrabianej konsolki w stylu niby to Ludwika XVI, która stoi w holu przy drzwiach wejściowych głównej rezydencji Derawalów, leży cały plik kart wstępu. Chyba nikt oprócz Fatou o nich nie pamięta.
Od szóstego sierpnia, kiedy to po raz pierwszy zauważyła fruwającą nad murem lotkę, Fatou zawsze staje na pięć albo i dziesięć minut obok przystanku autobusowego naprzeciwko ambasady, zanim pójdzie dalej w stronę pływalni. Nie umie sobie odmówić tego krótkiego postoju, chociaż nie bardzo ją stać na taką chwilę bezczynności, skoro pani Derawal wraca do domu w porze lunchu. Ambasada nieodparcie przyciąga Fatou. Dziewczyna przeważnie nic z tego nie ma, że tak czeka i obserwuje, ale parę razy widziała, jak ktoś podchodzi do furtki i naciska guzik, a wtedy buczy domofon i furtka się otwiera. Zwykle przychodzą młodzi biali z plecakami. Często są zaniedbani i mimo zimna mają na nogach sandały. Jak dotąd nikt z interesantów nie wyglądał na Kambodżanina. Ci młodzi pewnie starają się o wizy. Domofon buczy i furtka się otwiera, więc wchodzą, chociaż Fatou musiałaby stanąć na dachu przystanku, żeby zobaczyć, kto ich wpuszcza. Z całą pewnością może jednak powiedzieć, że te rzadkie wizyty ani trochę nie zakłócają przebiegu gry w badmintona: lotka fruwa w niezmiennym rytmie – w prawo niespiesznie, w lewo szybko; najpierw miękko i wysoko, a z powrotem twardo i płasko.

0-5

Dwudziestego sierpnia – długo po tym, jak olimpijczycy rozjechali się do domów – Fatou zauważyła, że w najdalszym kącie ogrodu pojawiła się tablica z koszem z białego syntetycznego sznurka, zawieszonym dość wysoko, żeby wystawał ponad mur. Ale nikt nie grał w koszykówkę – przynajmniej nie wtedy, kiedy Fatou przechodziła. Po tygodniu kosz wisiał bliżej muru (widocznie był ruchomy, taki na rolkach). Minął tydzień, a potem drugi, ale koszykówka nie wyparła badmintona. Grano w niego tak jak przedtem.

0-6

Nie żeby ambasada Kambodży była jakąś szczególną osobliwością, chociaż jej pojawienie się rzeczywiście nas zaskoczyło. Ta długa, szeroka ulica wyróżnia się tym, że stoi przy niej parę dziwnych domów; w porównaniu z nimi ambasada nie wydaje się wyjątkowa. Na przykład jedno dworzyszcze nazywa się Garyland i ma pod tym słowem jeszcze jakiś napis po arabsku, a litery (łacińskie i arabskie) wpuszczone są w kolumny z różowozielonego marmuru, stojące na przeciwleg­łych końcach gigantycznego parkanu, który jest dużo wyższy niż mur wokół ambasady i byłby bardziej na miejscu, gdyby otaczał jakąś fortecę. Monumentalna złota brama automatycznie otwiera się i zamyka, wpuszczając i wypuszczając pojazdy. Na podjeździe przed Garylandem zawsze parkuje pięć albo i siedem aut.
A znów inny dom ma u drzwi wielgachnego różowego słonia, chyba z kafelków.
Jest też katolicki klasztor żeński, przed którym stoi tylko czerwony ford focus. I sikhijski instytut. I willa w podrabianym stylu Tudorów, z basenem, którą Mickey Rooney wynajął na jedno lato, kiedy piętnaście lat temu występował na West Endzie. Ta akurat stoi naprzeciwko obskurnego domu opieki, na którego balkonikach sterczą czasem znękane dusze, ledwo okryte szlafrokami, gapiąc się na wierzchołki kasztanowców.
Czyli dla nas, mieszkańców Willesden i Brondesbury, dziwne budowle nie są niczym nadzwyczajnym. A jednak obecność ambasady Kambodży wciąż nas trochę zaskakuje. I niekoniecznie jest to niespodzianka, jakiej byśmy sobie życzyli.

0-7

Fatou podniosła z podłogi kuchni Derawalów egzemplarz „Metra” i z zaciekawieniem przeczytała notatkę o sudańskiej niewolnicy, która mieszkała w londyńskim domu pewnego bogacza. Nie po raz pierwszy nasunęło jej się przy tym pytanie, czy aby sama nie jest niewolnicą, lecz artykuł mimo swojej krótkości rozproszył te obawy. Nikt jej przecież nie porwał, tylko własny ojciec zawiózł ją z Wybrzeża Kości Słoniowej do Ghany, gdzie po przyjeździe do Akry oboje znaleźli pracę w tym samym hotelu. Dwa lata później, w jakiś czas po osiemnastych urodzinach, to znowu ojciec kosztem ogromnych wydatków zorganizował jej trudną podróż do Libii, a stamtąd do Włoch. Poza tym dziewczyna, o której wspomniano w gazecie, nie mówiła ani nie pisała w żadnym języku prócz narzecza swojego plemienia, a Fatou umiała czytać i trochę mówić po włosku. No i nikt jej nie bił, chociaż pani Derawal dwa razy uderzyła ją w twarz, a dwoje starszych dzieci odzywało się do niej bez odrobiny szacunku i nigdy za nic nie dziękowało. (Czasem słyszała, że używają jej imienia zamiast obelgi: „Jesteś czarny jak Fatou”, mówiły, albo: „Jesteś głupi jak Fatou”). Z dziewczyną z gazety łączyło ją jednak to, że nie widziała na oczy swojego paszportu, odkąd przyjechała do Derawalów, którzy z miejsca oświadczyli, że nie dostanie od nich ani pensa, bo przecież muszą potrącić koszta wyżywienia, wody i ogrzewania, a także komornego za jej pokój. Ale nie trzymali Fatou pod kluczem. Dali jej specjalną kartę do płacenia za przejazdy komunikacją miejską i darzyli wystarczającym zaufaniem, żeby wydzielać jej pieniądze na zakupy i inne sprawy do załat­wienia, każąc zwracać resztę i mieć na wszystko pokwitowanie. Wieczory tylko dlatego spędzała w domu, że nie miała pieniędzy, żeby dokądś wyjść, a zresztą w Londynie prawie nikogo nie znała. A dziewczyny opisanej w gazecie chlebodawca nigdy nie wypuszczał do miasta, pod żadnym pozorem. Po prostu ją więził.
Na przykład w niedzielę rano Fatou zwykle wychodziła na przystanek autobusu dziewięćdziesiąt osiem spotkać się z przyjacielem z kościoła, Andrew Okonkwo, i szła z nim na mszę do Najświętszego Serca Jezusowego niedaleko Kilburn High Road. Andrew zapraszał ją potem do tunezyjskiej kawiarni na kawę z ciastkiem i zawsze płacił. Był nocnym strażnikiem gdzieś w śródmieściu, w dzielnicy banków i biur. A w poniedziałki Fatou pływała w okropnie ciepłej wodzie, wdzięczna, że kierownictwo klubu nie wiedzieć czemu każe swojej klienteli siedzieć w półmroku, jak w nocnym klubie albo na czarnej mszy. Dzięki temu nie rzucało się w oczy, że kostium kąpielowy Fatou w rzeczywistości składa się z mocnego czarnego stanika i zwykłych majtek z czarnej bawełny. Nie, w sumie nie czuła się niewolnicą.

0-8

Kobieta, która właśnie wyszła z ambasady kambodżańskiej, nie miała wyraźnych cech Nowego ani Dawnego Człowieka. Trudno było wyczuć, czy pochodzi z miasta, czy ze wsi, a zresztą ten podział dawno już stracił w Kambodży znaczenie. Określenia te nic by też nie powiedziały Fatou. Po prostu ciekawiło ją, jak będzie wyglądał pierwszy Kambodżanin (albo ktoś sprawiający wrażenie Kambodżanina), którego uda jej się zobaczyć w pobliżu ambasady. Najbardziej zainteresowało ją ubranie tej kobiety – akuratne i praktyczne: szara koszula, starannie wpuszczona w beżowe spodnie, niebieski płaszcz od deszczu i również przeciwdeszczowy kapelusz z opadającym rondem. Zupełnie jakby właścicielka tego stroju była mężczyzną albo nie różniła się od mężczyzny. Proste krucze włosy miała krótko przycięte. W rękach niosła po kilka toreb od Sainsbury’ego, co wydało się Fatou trochę zagadkowe, bo niby dokąd Kambodżanka taszczyła te wszystkie sprawunki? Dziwne było też to, że kobieta z ambasady Kambodży korzysta z tej samej filii ­Sainsbury’ego w Willesden, w której Fatou robiła zakupy dla domu Derawalów. Wydawałoby się przecież, że Azjaci powinni mieć własne tajne sklepy i tylko tam się zaopatrywać. (Fatou była przekonana, że tak samo rzecz ma się z Żydami). Ta samowystarczalność budziła w niej podziw, a zarazem lekką niechęć. Fatou nie wątpiła jednak, że właśnie owa cecha jest podstawą potęgi narodu. Na przykład gdy do jej rodzinnej wioski przybyli Chińczycy, żeby przejąć kopalnię, dla wszystkich miejscowych przez dłuższy czas pozostawało zagadką, co ci nowi jedzą i gdzie. Na pewno nie zaopatrywali się w supermarkecie ani u libańskich sklepikarzy przy głównej ulicy. Mieli własne rozwiązania. (Fatou uważała, że tak w ojczystym kraju, jak i w Anglii kluczem do przetrwania narodu jest znalezienie własnych rozwiązań).
Lecz gdy znowu spojrzała na torby, które taszczyła Kambodżanka, odniosła wrażenie, że mogą one być bardzo stare. Czy tych najnowszych nie robiono według innego projektu? Im dłużej na nie patrzyła, tym bardziej była przekonana, że nie ma w nich jedzenia, tylko ubrania albo jeszcze coś innego, bo każda miała nieco zbyt zaokrąglone i gładkie kontury. Może Kambodżanka po prostu wynosiła śmieci. Stojąc na przystanku autobusowym, Fatou odprowadzała wzrokiem kobietę, która doszła do rogu, przeszła przez jezdnię i skręciła w lewo ku głównej ulicy. Tymczasem w ambasadzie trwał mecz badmintona, chociaż gracze musieli się trochę bardziej wysilać, bo wiał zmienny wiatr. Przy którymś z kolei lobie Fatou wydawało się, że lotka pofrunie za daleko na południe, przeleci nad murem i wpadnie jej prosto w ręce. Ale drugi gracz z drapieżną niezawodnością (Fatou już dawno doszła do wniosku, że w badmintona grają dwaj mężczyźni) przeciął rakietką drogę lotce, gdy ta zaczęła zmieniać kurs, i zabójczym ścięciem posłał ją w stronę przeciwnika.

0-9

Niejednemu zapewne się nie spodoba, że gdy Kambodżanka wyszła z ambasady, Fatou zainteresowała się nią z tak wąskiego, ściśle lokalnego punktu widzenia, ale my, mieszkańcy Willesden, rozumiemy jej postawę. Prawda jest taka, że gdybyśmy śledzili dzieje wszystkich małych kraików na świecie, nie mielibyśmy kiedy żyć własnym życiem ani robić tego, co do nas należy, nie mówiąc już o rzadkich przyjemnościach, takich jak na przykład pływanie. Sporo przemawia za tym, żeby każdy wyznaczył sobie pewien krąg zainteresowań i nie przekraczał go. Ale jak rozległy powinien to być krąg?

0-10

Fatou w pierwszą niedzielę po epizodzie z Kambodżanką postanowiła spytać, co o tak mniej więcej sformułowanym problemie sądzi Andrew. Siedzieli w tunezyjskiej kawiarni, jedząc po dużej rurce z kremem polanej czekoladą. Fatou zaczęła mówić o zagładzie Żydów, bo Andrew był jedynym człowiekiem w Londynie, z którym mogła poruszać tak głębokie tematy: raz dlatego, że okazywał jej cierpliwość i współczucie, a dwa, że zdobył już pewne wykształcenie, a ostatnio studiował zaocznie ekonomię w College of North West London. Dzięki otrzymanej karcie studenta miał przez całą dobę darmowy dostęp do internetu.
 – Przecież w Ruandzie zginęło więcej ludzi – powiedziała Fatou. – I nikt o tym nie mówi. Nikt!
 – Owszem, pewnie masz rację – zgodził się z nią Andrew, wrzucając sobie do kawy pierwszą z czerech kostek cukru. – Muszę to sprawdzić. Ale rzeczywiście zginęły wtedy miliony. Chociaż władze ukrywają prawdziwą liczbę, można ją znaleźć w internecie. Zawsze mnóstwo spraw się ukrywa. I tak na każdym kroku. Weźmy choćby ten zbiurokratyzowany rząd Nigerii. To mistrzowie numerologii. Ukrywają liczby i zmieniają je według własnych potrzeb. Mam na to specjalne określenie. W moim prywatnym języku to się nazywa demonologia. Nie numerologia, tylko demonologia.
 – Zgoda, ale mnie chodzi o coś innego – nie dawała za wygraną Fatou, pilnując, żeby rozmowa nie zeszła jak zwykle na temat korupcji w rządzie nigeryjskim. – Czy rodzimy się, żeby cierpieć? Czasem mi się zdaje, że życie daje nam w kość bardziej niż reszcie ludzi.
Andrew przesunął swoje profesorskie okulary z czubka nosa w stronę nasady.
 – Zapominasz o najważniejszym, Fatou – odparł. – Kto najbardziej opłakiwał Jezusa? Jego Matka. Kto najbardziej płacze nad tobą? Twój ojciec. To całkiem logiczne, jak tak wszystko rozebrać na części. Żydzi opłakują Żydów, a Rosjanie – Rosjan. My płaczemy nad Afryką, bo jesteśmy Afrykanami, a jednak z przykrością muszę ci się przyznać (w tym miejscu pucołowatą twarz mówiącego zmarszczył uśmiech), że jak Nigeria gra z Wybrzeżem Kości Słoniowej i spuszczamy wam manto, śmieję się do rozpuku! Nie będę kłamał, że nie, kobieto. Mam wtedy wielkie święto. Aż tupię nogami!
Andrew zakołysał się od pasa w górę, jakby ruszał do tańca, a Fatou po raz któryś już z rzędu spróbowała go sobie wyobrazić w roli męża, lecz zobaczyła okiem wyobraźni jedynie siebie jako żonę, podczas gdy on był jej nastoletnim synem, co prawda bystrym i uczynnym, ale tylko synem, chociaż w rzeczywistości miał o trzy lata więcej niż ona. Oczywiście nie powinna patrzeć z taką niechęcią na jego dziecinną pulchność i rzadki wąsik. Andrew był przecież dobrym człowiekiem! Wiedziała, że mu na niej zależy. Był czysty i oddany Jezusowi. A jednak coś w niej burzyło się przeciw niemu. Coś dalekiego od świętości.
 – Cicho bądź! – skarciła go, starając się powiedzieć to raczej żartobliwie niż z niesmakiem. Odetchnęła z ulgą, kiedy Andrew przestał podrygiwać i ze spoważniałą miną oparł dłonie na stole.
 – Mówię ci, to zwykłe prawo natury, Fatou – oświadczył. – Prosta sprawa. Tylko Bóg płacze nad nami wszystkimi, bo wszyscy jesteśmy jego dziećmi. To całkiem logiczne. Wystarczy, że się chwilę zastanowisz.
Fatou westchnęła, po czym zgarnęła łyżeczką trochę pianki z powierzchni kawy i podniosła ją do ust.
 – A ja i tak uważam, że my więcej cierpimy – rzekła. – Widziałam to na własne oczy. Chińczycy nigdy nie byli niewolnikami. Najgorsze ich zawsze omija.
Andrew zdjął okulary i przetarł je rogiem koszuli. Fatou wiedziała, że zaraz ją zacznie pouczać.
 – Proszę cię, Fatou, zastanów się chwilę – powiedział. – A Hiroszima?
Fatou wprawdzie słyszała już kiedyś tę nazwę, ale to, że Andrew góruje nad nią wiedzą, czasem zbijało ją z tropu. W takich razach z trudem przypominała sobie nawet rzeczy, o których sądziła, że są jej dobrze znane.
 – Wielka fala… – zaczęła z wahaniem. Trafiła kulą w płot. Andrew wybuchnął gromkim śmiechem i pokręcił głową.
 – Nie, kobieto! Wielka bomba. Największa na świecie, no i oczywiście zrobili ją Amerykanie. W sekundę zabili pięć milionów ludzi. Wyobrażasz sobie? Myślisz, że jak się ma takie oczy – Andrew przytknął palce do kącików własnych oczu i odciągnął skórę ku skroniom – to nigdy nic człowiekowi nie grozi? Mylisz się. Nawet jak ktoś na miejscu nie zginął od tej bomby, po tygodniu ciało odpadało mu od kości.
Fatou uświadomiła sobie, że już kiedyś słyszała tę historię, a przynajmniej jakąś jej wersję. Mimo to poczuła znajome zniecierpliwienie, które zawsze ją ogarniało, gdy słuchała opowieści o ludzkim cierpieniu z dalekiej przeszłości. No bo jak można zaradzić nieszczęściom z dawno minionych czasów?
 – Dobra – powiedziała. – Może wszyscy swoje kiedyś odcierpieli, ale ja i tak myślę…
 – Zauważ kontrapunkt – rzekł Andrew, wyciągając rękę i ściskając ramię Fatou. – Proszę cię, serio się zastanów. Przepraszam, że ci wpadłem w słowo, ale sporo się nad tym głowiłem i chcę się z tobą podzielić swoimi przemyśleniami, bo wiem, że naprawdę się przejmujesz tym co istotne. Nie jesteś taka jak ci ludzie. – Andrew zatoczył ręką łuk, wskazując klientów kawiarni, którzy przy swoich stolikach też jedli ciastka. – W przeciwieństwie do innych znanych mi dziewczyn nie myślisz wyłącznie o chodzeniu po klubach i o własnych włosach. Jesteś osobą myślącą. Już ci kiedyś powiedziałem: chcesz się czegoś dowiedzieć, to mnie spytaj, a ja wszystko sprawdzę i zbadam. Mam dostęp do danych. Jak tylko coś ustalę, podam ci wyniki.
 – Jesteś bardzo oddanym przyjacielem, Andrew. Wiem o tym.
 – Słuchaj, ty i ja przyjaźnimy się. Na tym świecie człowiek potrzebuje przyjaciół. Ale posłuchaj mojego pytania, Fatou. Podsuwam ci kontrapunkt do tego, co mówisz. Powiedz mi, dlaczego Bóg miałby skazać nas na najgorsze cierpienie, skoro to właśnie my najbardziej chwalimy jego imię? W Afryce szybciej przybywa chrześcijan niż na jakimkolwiek innym kontynencie! Zastanów się nad tym chwilę! Przecież to się nie trzyma kupy!
 – Bo to wcale nie Bóg – cicho odrzekła Fatou, patrząc ponad ramieniem mężczyzny w okno, w które bił deszcz. – To diabeł.

 
Wesprzyj nas