Kolejny po „Motylku” i „Więcej czerwieni” tom sagi o policjantach z niewielkiej wsi Lipowo.


W Lipowie nastał świąteczny czas. Wszystko pachnie sosnowym igliwiem, a w ceglanym kościele śpiewa się kolędy. Jedno tylko mąci spokój mieszkańców wsi: już za kilka dni ma wrócić morderca. Przez długie piętnaście lat nikt we wsi nie wymawiał nawet jego imienia.

Młodszy aspirant Daniel Podgórski ma szczególne powody, żeby nienawidzić mężczyzny – sprawcy pożaru, w którym bohaterską zginął ojciec policjanta. Jakby tego było mało, we wsi zjawia się rodzeństwo ze Szwecji, które grozi jednemu z mieszkańców. Podgórski stara się zapanować nad sytuacją.

Nie spodziewa się jednak, że na dzień przed Wigilią zabójczy ogień zapłonie na nowo.

Seria o Lipowie to nie tylko trzymające w napięciu klasyczne kryminały psychologiczne, ale także powieści z rozbudowanym wątkiem społecznym i obyczajowym, które porównywane są do książek Agathy Christie i szwedzkiej królowej gatunku, Camilli Läckberg.

Katarzyna Puzyńska (ur. 1985) – z wykształcenia psycholog, z zawodu nauczyciel akademicki na wydziale psychologii, z powołania pisarz. W wolnych chwilach biega, spaceruje ze swoimi trzema psami i jeździ konno. Uwielbia Szwecję i Hiszpanię.

Katarzyna Puzyńska
Trzydziesta pierwsza
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 24 lutego 2015


Z prawdą jak z ogniem – grzeje, ale i pali zarazem.
Aleksander Fredro

Prolog


Lipowo. Środa, 13 stycznia 1965

Zrobiło się całkiem ciemno. Ciemno i mroźno. Powietrze niemal skrzypiało przy każdym jej oddechu, a para z ust zmieniała się w maleńkie kryształki lodu. Zadrżała w cienkiej płóciennej koszuli, którą kazał im nosić. Przez chwilę chciała zrezygnować z całego przedsięwzięcia. Ucieczka wydawała się niemożliwa, mimo że dookoła nie było przecież murów. Nie było nawet niewielkiego ogrodzenia. Świat stoi przede mną otworem, powtarzała sobie przez chwilę w myślach. Nieprzekraczalne bariery znajdowały się tylko w jej głowie.
Nigdzie indziej.
Oddychała przez chwilę szybko. Jej płuca wypełniło palące zimnem powietrze styczniowej nocy. W końcu podjęła decyzję. Nie może tu zostać. Wiedziała, co o n planuje, i nie miała najmniejszej ochoty brać w tym udziału. To było szaleństwo. Rozejrzała się raz jeszcze na wszelki wypadek. N i k o g o. O tej godzinie to zresztą nic dziwnego, mieli przecież swoje zwyczaje. Wolała się jednak upewnić.
Jej oddech znowu przyspieszył. Ale przecież nie było nikogo. Nikt jej nie widzi. Zrobiła kilka ostrożnych kroków po skrzypiącym śniegu. Wiedziała, że zostawi za sobą wyraźne ślady, ale na to nic nie mogła poradzić. Miała tylko nadzieję, że zauważą jej zniknięcie dopiero, gdy będzie już bardzo daleko.
Teraz, kiedy podjęła już decyzję, ogarnęło ją nagłe przekonanie, że wolałaby umrzeć, niż zostać tu choć kilka minut dłużej. Chwyciła pokrytą szronem klamkę i zaczęła ostrożnie zamykać drzwi. Nie chciała, żeby wydały chociaż najcichszy dźwięk. Świece w okolicznych chatach były pogaszone, ale nie oznaczało to, że wszyscy śpią. Wiedziała, że niektórzy szpiegują dla n i e g o.
Zerknęła ostatni raz do izby przez szparę w niemal już zamkniętych drzwiach. Napotkała pytające spojrzenie swojego Dziecka. Zadrżała. Myśli wirowały w jej głowie. Nie mogła zostawić Dziecka. To by znaczyło, że o n zdołał już całkiem wyprać ją z uczuć. To by oznaczało, że naprawdę zmienił ją w trzydziestą pierwszą, tak jak to często powtarzał. To by oznaczało, że pozbawił ją jej samej. N i e m o g ł a zostawić Dziecka. To by oznaczało, że o n wygrał.
– Chodź – powiedziała w ciemność.
Dziecko ruszyło za nią posłusznie. Tego było nauczone. Bezwzględne posłuszeństwo albo Loch. Tylko taki był wybór.
Ich kroki skrzypiały na śniegu, kiedy oddalali się przez zasypane białym puchem pole. W kieszeni jej cienkiej koszuli pobrzękiwało kilka monet, które ukradła z j e g o domu. Tylko tyle albo aż tyle. Nie mogła pozwolić sobie na więcej.
Musiała tylko się stąd wydostać. Potem będzie już łatwiej.
Jej ciało drżało tak, że niemal nie mogła iść. Z drugiej strony czuła w sobie wielką siłę. Z każdym krokiem była przecież coraz dalej.
Jakkolwiek to się skończy, woli umrzeć, niż tu wrócić.

Część pierwsza

Rozdział 1


Lipowo i Stare Świątki. Piątek, 20 grudnia 2013.
Przed południem

Młodszy aspirant Daniel Podgórski zadrżał lekko z zimna.
Leżał przez chwilę z zamkniętymi oczami, starając się odpędzić natrętną myśl, że jest nie tam, gdzie powinien. W końcu powoli uniósł powieki. Dookoła panowała ciemność. Najkrótszy dzień roku zbliżał się nieubłaganie.
Policjant usiadł powoli na łóżku. Własnym łóżku.
W ciągu ostatnich miesięcy Daniel rzadko nocował w swoim niewielkim mieszkanku w suterenie domu matki. Można było powiedzieć, że praktycznie zamieszkał w położonym na wzgórzu starym dworku Weroniki Nowakowskiej. Po chwilowym kryzysie, który przeszedł ich związek podczas ostatnich wakacji, nie było już śladu. A może Daniel się mylił? Jeżeli chodzi o sprawy damsko-męskie, Podgórski nie był już niczego pewien. Wszystko zdawało się niebezpiecznie względne. Niezaprzeczalnym faktem było natomiast to, uznał policjant, że Weronika zdecydowała się wyjechać na dwa tygodnie do Warszawy. Miała spędzić święta Bożego Narodzenia z rodziną, która mieszkała w stolicy. Nie z nim.
– Tak będzie lepiej – tłumaczyła, zaczesując za ucho ognistorude włosy. – Ja pobędę trochę z rodzicami, a ty ze swoją mamą. Wydaje mi się, że ostatnio Maria czuje się nieco zaniedbana.
– Nic takiego nie zauważyłem – powiedział Daniel cierpko. Jego zdaniem matka zachowywała się zwyczajnie, ale nie był przecież psychologiem, jak Weronika.
Nowakowska uśmiechnęła się miło. To był uśmiech, któremu Podgórski od początku nie umiał się oprzeć.
– Sam zobaczysz, jak te dwa tygodnie szybko miną – zapewniła i pocałowała go czule na pożegnanie. – Kocham cię. Widzimy się po świętach!
To było wczoraj po południu, ale Daniel Podgórski zaczynał nabierać przekonania, że dwa tygodnie rozłąki będą ciągnęły się w nieskończoność. Pewnie jest niepoprawnym romantykiem, ale nic nie może na to poradzić.
Budzik zadzwonił donośnie, przerywając te rozważania.
W łagodnej ciszy poranka natarczywy dźwięk wydawał się nie do zniesienia. Daniel gwałtownie machnął ręką. Zegarek spadł na podłogę z głośnym trzaskiem. Bateria potoczyła się po dywanie, aż w końcu zastygła bez ruchu. Policjant wpatrywał się w nią przez chwilę w słabym świetle budzącego się powoli zimowego poranka. Wcale nie miał ochoty iść do pracy. O wiele przyjemniej byłoby poleżeć jeszcze i poodpoczywać.
Takie rozleniwienie zdarzało się Podgórskiemu coraz częściej. W pewnym sensie, po wydarzeniach ostatniego lata, Daniel czuł się wypalony. Miał ochotę na dłuższy odpoczynek. Zniknął gdzieś zapał do działania i chęć udowodnienia sobie i innym, że jest wartościowym policjantem. Może dlatego szef komisariatu w Lipowie nadal nie potrafił zdecydować, co dalej. Kilka miesięcy temu prokurator Jacek Czarnecki zaproponował Podgórskiemu stanowisko w policji kryminalnej w Komendzie Powiatowej w Brodnicy, ale Daniel cały czas się wahał. Zostać w Lipowie czy rozpocząć pracę w mieście, jak zawsze o tym marzył? Policjant ciągle odwlekał decyzję. Dni zmieniały się w tygodnie, a tygodnie w miesiące. Podgórski miał nadzieję, że w końcu serce podpowie mu, co zrobić. Odpowiedź jednak nie nadchodziła.
Na górze, w domu matki, stary zegar zaczął wybijać pełną godzinę. Jego rytmiczne uderzenia słychać było aż tu, w suterenie. Daniel wiedział, że musi już wstać. Dłużej z pójściem do pracy zwlekać się nie da. Podniósł się i ziewnął ospale. Z namaszczeniem włożył mundur i zajrzał do lodówki. Przez chwilę rozważał różne możliwości. W końcu westchnął i sięgnął po kawałek ciasta z kremem. Zapowiadał się długi zimowy dzień.

Spojrzał w lustro. Niechętnie. Unikał tego. Przez te piętnaście lat bardzo się zmienił. Właściwie był niemal nie do poznania. Twarz, którą widział przed sobą, nie należała już do Tytusa Weissa. Teraz był więźniem numer 1126 w Zakładzie Karnym w Starych Świątkach niedaleko Rypina. Zniknęły gdzieś rumiane policzki i chłopięca uroda, które charakteryzowały go wcześniej. W więzieniu daleko by go nie zaprowadziły. Przekonał się o tym na samym początku odsiadki. Boleśnie. Szybko więc postanowił się zmienić. Zerknął do lustra ponownie. Nadmiar mięśni na ramionach i szyi sprawił, że wyglądał teraz jak wiecznie przygarbiony, gotowy do ataku wściekły byk.
Westchnął cicho. Jego aparycja była adekwatna do tego, co czuł. Wściekłość? Czy to dobre słowo? Nie pamiętał, czy zanim trafił do więzienia, czuł kiedykolwiek coś takiego jak wściekłość. Wtedy był raczej strach, może niepewność. Trzask zamykanych krat wyzwolił w nim jednak głęboko ukryte pokłady furii skierowanej do wszystkich i jednocześnie do nikogo konkretnego.
A może to była wściekłość i pustka, zastanawiał się dalej więzień numer 1126. Jakby go oszukano. Jakby został sam. Jakby? Przecież właśnie tak było. Został sam. Nikt się z nim nie kontaktował przez te piętnaście lat. Nikt oprócz matki. Brat najwyraźniej wolał o nim zapomnieć. Mieszkańcy wsi go nienawidzili. Tego był pewien. Została mu tylko matka. Tylko ona.
Więzień numer 1126 przejechał dłonią po policzku. W ostatnich dniach pojawił się tam upragniony cień zarostu. Nareszcie. Poprzedni dyrektor Zakładu Karnego w Starych Świątkach nie tolerował najmniejszej niesubordynacji. Każdy z półtora tysiąca mężczyzn musiał mieć gładko ogoloną twarz.
Teraz było inaczej. Więzień numer 1126 nie miał zamiaru już nigdy golić się na gładko. Piętnaście lat wystarczyło mu aż nadto. Już niedługo spakuje swój skromny dobytek i pójdzie na zwolnienie warunkowe. Nie obchodziło go, że będzie musiał arbajtować. Wręcz przeciwnie. Miał wielką nadzieję, że szybko uda mu się znaleźć jakąś pracę. Tęsknił za normalnością bardziej niż za czymkolwiek innym, a praca to była właśnie normalność.
– Co się tak jebiesz w to lustro? – rzucił frajer z drugiego bloku. Jego ton był buńczuczny, jak u ledwo opierzonego kogucika. – No co?
Więzień numer 1126 spojrzał na młodego mężczyznę przelotnie. To był cuwaks, którego przywieźli do Starych Świątek nie dalej jak kilka tygodni temu. Od kilku dni sprzątali razem łazienki w centralnym budynku zakładu karnego. Więzień numer 1126 widział też chłopaka kilka razy na dreptaku.
– No co się tak jebiesz? – powtórzył frajer. Chłopak myślał chyba, że przekleństwa zapewnią mu szybki respekt.
Ci, którzy dopiero co się tu znaleźli, często tak myśleli.
– Kurwa, głuchy jesteś czy co?
Więzień numer 1126 wzruszył ramionami zamiast odpowiedzi i przetarł lustro wilgotną ścierką. On nie musiał już walczyć o respekt. Zdobył go dawno temu. Poza tym nie chciał alarmować charta, który stał w drzwiach i cicho pogwizdywał jakąś starą piosenkę. Więzień numer 1126 nie chciał w żaden sposób się wychylać. Nie teraz, kiedy był już tak blisko wolności.
– Podobno garujesz tu za damski chuj? – zagadnął znowu chłopak, przybierając minę specjalisty w tych sprawach. – To prawda?
Więzień numer 1126 uśmiechnął się pod nosem. Przypomniał sobie siebie samego piętnaście lat temu. Czy był tak samo naiwny jak ten tu? Czy to możliwe? Teraz ta naiwność zdawała się nieprawdopodobna i w pewien sposób piękna. Na naiwność nie było miejsca w Starych Świątkach. Naiwność to była część wolności, a nie życia za kratami.
– W więzieniu wszyscy są niewinni – mruknął z niejakim rozbawieniem. Czuł się przy tym jak starzec. – W więzieniu wszyscy są niewinni…
Przeczytał te słowa w jakiejś książce, którą wypożyczył z więziennej biblioteki rok temu. Ich biblioteka była całkiem dobrze wyposażona. Może to był Stephen King. „W więzieniu wszyscy są niewinni”. Tak powiedział jeden z bohaterów powieści. Te słowa spodobały się więźniowi numer 1126. Bardzo.
Strażnik chyba usłyszał, o czym rozmawiają, ponieważ zaśmiał się cicho i spojrzał na więźnia numer 1126 przelotnie. Ten chart był akurat w porządku, ale 1126 i tak szybko odwrócił wzrok. Nie ściągać na siebie uwagi. To było teraz najważniejsze. Za wszelką cenę zachować neutralność. Być niewidzialnym aż do momentu, kiedy stanie po drugiej stronie więziennego muru. Czekał na to za długo, żeby teraz coś zepsuć.
– Jutro wyklepka na wolkę? – spróbował znowu młody frajer.
Chłopak najwyraźniej chciał podtrzymać kulejącą rozmowę. Bajera nie brzmiała najlepiej w jego ustach, uznał więzień numer 1126, ale trzeba było przyznać, że chłopak się starał. Można było zrobić pewien ukłon w jego stronę. Nikomu nie było łatwo w pierwszych miesiącach odsiadki.
– Warunek – wyjaśnił 1126 ledwo dosłyszalnie. – Zajmij się bardachą i nie gadaj tyle. Pies czuwa.
Chłopak posłusznie wziął bejzę i zaczął czyścić ubikację. Więzień numer 1126 nawet go polubił, ale nie zamierzał być dla niego belfrem. Wcześniej czy później frajer i tak dostanie bęcki. Co lepsze, to już nie będzie problem więźnia numer 1126. Teraz ważne było tylko jedno: wrócić do Lipowa i zacząć normalne życie na wolności.
– Kończcie już – pouczył strażnik. – Wracacie do celi.
Więzień numer 1126 spojrzał na obskurną łazienkę. Na suficie widniały plamy wilgoci, a farba odłaziła ze ścian. W kabinach pełno było obscenicznych napisów, które, chociaż zakazane, zawsze jakoś się tam pojawiały. Kafelki miały kolor zimnej zieleni, która przypominała raczej pleśń widoczną na suficie niż trawę. Wszystko to potęgowało tylko pustkę, którą czuł.
Więzień numer 1126 miał nadzieję, że widzi to pomieszczenie po raz ostatni w życiu. Skończył trzydzieści trzy lata, z czego piętnaście spędził w Zakładzie Karnym w Starych Świątkach. Tyle wystarczy. Zdecydowanie.

Sierżant sztabowa Emilia Strzałkowska związała włosy w niski kucyk. Spojrzała przelotnie na swoje odbicie w kuchennym oknie wynajętego na krótko domu. Szyba była częściowo zasłonięta kwiecistą zasłonką, którą zawiesił właściciel domu albo poprzedni lokator. Policjantka od początku obiecywała sobie, że się jej pozbędzie, ale w końcu uznała, że prawdopodobnie ona i jej syn nie zabawią w Lipowie dłużej, niż trzeba. Nie było sensu nic tu zmieniać.
Emilia Strzałkowska odsunęła firankę na bok i raz jeszcze przyjrzała się swojemu odbiciu w oknie. Zaparowana szyba nie była najlepszym doradcą, ale policjantka uznała, że wygląda wystarczająco dobrze. To miał być jej pierwszy dzień w nowej, a raczej tymczasowej pracy w komisariacie w Lipowie. Była ciekawa, czy Daniel Podgórski jeszcze ją pamięta.

 
Wesprzyj nas