Były agent służb specjalnych wkracza w świat intelektualistów, by odkryć pustkę ich funkcjonowania w paranoicznym państwie policyjnym. W tej wyrazistej powieści nikogo i niczego nie można być pewnym.


Powieść Amira Tadż as-Sirra to historia Abdallaha Farfara, który postanawia zostać pisarzem. Farfar to może nie najlepszy pretendent do pozycji cenionego literata. To dawny agent służb specjalnych, zmuszony do przejścia na emeryturę po wypadku, wskutek którego stracił nogę.

Nigdy w życiu nie przeczytał powieści, zaś jego najbliższym kontaktem ze środowiskiem literackim było donoszenie rządowi o wybrykach jego przedstawicieli. Jednak pomimo tych przeszkód jego życiową misją jest – zrodzone z nudów lub iluzji wielkości – napisanie powieści.

W tym celu udaje się do kawiarni uczęszczanej tylko przez intelektualistów i dysydentów chcąc zbliżyć się do słynnego pisarza A.T., aby poznać sekrety jego rzemiosła. W ten sposób rozpoczyna się, wśród zwątpień i niepewności, polowanie na historię i bohaterów.

Amir Tadż as-Sirr sporządza wyśmienity, ironiczny portret paranoi aparatu bezpieczeństwa państwa, które widzi zagrożenie wszędzie i usiłuje zadusić każdą przestrzeń wolności i kreatywności, szpiegując intymność obywateli i osadzając ich w więzieniach bez dochodzeń i procesów. Niemniej w oskarżeniu tym nie ma żadnego patetyzmu. Sarkazm i ironia obnażają głupotę reżimu, który boi się nawet własnego cienia.

W książce o bardzo małych rozmiarach (148 stron w oryginale arabskim) autor zawarł tak wiele zagadnień i problemów, że czynią one z niej wielką powieść.

słodko-gorzka satyra na świat intelektualistów

Amir Tadż as-Sirr urodził się w 1960 roku w północnym Sudanie, obecnie mieszka w Doha w Katarze, gdzie pisze i pracuje jako lekarz ginekolog.
Karierę literacką zaczynał od poezji. Jest autorem 16 książek. Jego powieść Łowca larw znalazła się wśród finalistów Arabic Booker Prize 2011. Jego prace przetłumaczono na różne języki, między innymi angielski, francuski i włoski. Amir Tadż as-Sirr jest siostrzeńcem znanego sudańskiego pisarza At-Tajjiba Saliha, autora m.in. książki “Sezon migracji na Północ”.

Amir Tadż as-Sirr
Łowca larw
Tłumaczenie z języka arabskiego: Agnieszka Piotrowska
Seria: Strefa cienia
Wydawnictwo Claroscuro
Premiera: maj 2015


Dla
Fajsala Tadż as-Sirra
– jego baśni i kolorowych światów

Nawet jeśli zapragnąłbyś zapytać swoje odbicie ciepłą nocą,
z zamglonymi oczyma, a pytanie miałbyś na ustach,
nie szukaj siebie w lustrze:
to głucha rozmowa, niczego się z niej nie dowiesz.
Zamiast tego wyjdź wolno na ulicę i poszukaj siebie pomiędzy innymi;
znajdziesz tam wielu, a ty będziesz wśród nich.

(z hiszpańskiego)

1

Napiszę powieść. Tak zrobię.
To z pewnością dziwny pomysł, jak na emerytowanego człowieka służb, jakim jestem ja – Abdallah Harfasz albo Abdallah Farfar, jak od małego nazywano mnie w dzielnicy, z której pochodzę, i z tym przezwiskiem dorosłem. Ale nie znowu aż taki dziwny, gdyż czytałem ostatnio w kilku gazetach i czasopismach, które wpadły mi w ręce i których niespieszną lekturę podjąłem, o bengalskim sprzedawcy róż we francuskiej Nicei, który napisał powieść o różach. Jej bohaterką była jedna z afrykańskich emigrantek, która przez dwadzieścia lat kupowała róże w jego sklepie, zawsze w tym samym kolorze. Kwiaciarz wyobrażał sobie, że wysyłała je swemu ukochanemu, którego straciła w okropnej wojnie.
A ubogi szewc z Ruandy snuł swoją historię w powieści o ludobójczej wojnie domowej w tym biednym afrykańskim kraju, jakiej nie byli w stanie napisać nawet sami jej sprawcy. Zaś pewna skruszona prostytutka z Sajgonu napisała dwie znakomite powieści: o jej poprzednim życiu, gdy była „nikim” z ciemnego zaułka, i o nowym, gdy założyła małą fabrykę cukierków miętowych. Obecnie tłumaczy się je na wszystkie języki, a ich czytelnicy są zachwyceni.
Ale w jaki sposób wpadłem na ten dziwaczny pomysł, skoro w ciągu całego swojego życia nigdy nie byłem czytelnikiem, moja wyobraźnia nie wykraczała poza zakres mojej pracy, a przed księgarnią zdarzało mi się stać tylko wówczas, gdy wchodził do niej podejrzany, którego śledził nasz aparat, lub gdy otrzymywałem raporty o zakazanych, dystrybuowanych spod lady książkach, które potajemnie docierały do kraju za pośrednictwem zawodowych przemytników.
Chrześcijanin R.M., właściciel księgarni Karma – jednej z tych starych, znanych w stolicy księgarń – i mój przyjaciel, z racji tego, że kiedyś go długo inwigilowałem, podarował mi przetłumaczoną z francuskiego książkę o magii i czarodziejskich sztuczkach. Kartkowałem ją przez kilka dni i nie sprawiała mi prawdziwej przyjemności. Nawet gdy przeczytałem o hinduskim magiku, Radżendrze, który wszedł pewnego razu do klatki dla kurczaków i wyszedł jako rycząca zebra, żydowskiej dziewczynie, Nirze Azamond, która wypiła sto funtów oleju rycynowego i nie dostała rozwolnienia, nie zwymiotowała ani nie pękła, czy o sławnym magiku nigeryjskim, Hadżdżim Boko, który podczas pokazu odbywającego się na jednej z ulic Kano zdematerializował się na kilka minut przed tłumem widzów i w tym samym czasie widziany był przez wielu pielgrzymów, jak w stanie rytualnej czystości i z ogoloną głową okrążał Al-Kabę w Mekce.
Pewnego dnia zarekwirowałem z księgarni tego samego chrześcijanina R.M. pięćdziesiąt egzemplarzy przeszmuglowanej książki, która nie wiem jakim sposobem dotarła w tej ilości do kraju. Opowiadała o obyczajach małżeńskich na świecie i nie zaprzeczę, że nieco mnie poruszyła. Spodobało mi się wiele przytoczonych w niej historii, a zwłaszcza zwyczaj oświadczyn poprzez nagłe uniesienie sukienki dziewczyny nad jej kolana, rozpowszechniony u jednego z plemion afrykańskich. Szedłem drogą i wyobrażałem sobie zadarte sukienki u idących przede mną dziewcząt, unoszone przeze mnie z prośbą o rękę.
Bez wątpienia miało to jakiś związek z tym drastycznym wypadkiem, w którym straciłem prawą nogę i poczciwe, w moim odczuciu, zajęcie. Oraz często przyjemne. Na kilka miesięcy stałem się zakładnikiem w swoim własnym domu, który opuszczałem tylko wtedy, gdy było to konieczne.
Przeprowadzaliśmy akcję inwigilacyjną – tak to się nazywało, gdy dostawaliśmy rozkaz. Jedno z tych zadań, przyjemnych dla mnie i moich współpracujących z aparatem bezpieczeństwa kolegów, kiedy to nie trzeba poruszać się i gonić po ulicach ani prowadzić przesłuchań, lecz siedzi się po prostu w ciemnym kącie pojazdu z otwartym nadwoziem i obserwuje ulicę. Wywiad otrzymał informację o podejrzanych spotkaniach, które odbywały się na położonej na południowych przedmieściach stolicy farmie, będącej własnością przedsiębiorcy S.Dż. – jednego z czołowych handlarzy żelazem. Nie wiedzieliśmy, co naprawdę tam się działo i czy to podejrzenie rzeczywiście stanowiło zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa, czy było to po prostu zwyczajne naruszenie zasad moralności, dokonane przez zwykłych mężczyzn i kobiety, i niedające podstaw do ingerencji służb.
Wczesną nocą zaparkowaliśmy nasz wóz u stóp wzgórza, na początku ulicy prowadzącej na farmę. Towarzyszyło mi dwóch innych funkcjonariuszy, z których jeden siedział w milczeniu za kierownicą, a drugi ze mną, na wozie. Nasze wyprodukowane w Chinach krótkofalówki były włączone i słyszeliśmy przez nie jazgot z centrali. Mogliśmy korzystać z nich w celu przekazywania informacji dotyczących rozwoju wypadków oraz odbierania rozkazów, gdy jakieś wydawano.
Utkwiłem spojrzenie w ulicy, kontemplując jej pustkę.
Mój kolega A.B. zajęty był zabawianiem się telefonem komórkowym, przeglądaniem wiadomości i zaśmiewaniem się po raz dziesiąty z żartu, który dostał w jednej z nich. Dotyczył on Irakijki, której męża nie było przez cały dzień w domu, a ponieważ nie dał jej znać, bezustannie płakała, sądząc, że zostawił ją i odszedł do innej kobiety. Jej matka mówiła: „Bądź dobrej myśli, dziewczyno, być może miał miejsce wypadek na bazarze albo w pracy i zginął”.
Nagle od strony farmy dojrzeliśmy migające światła pojazdu kierującego się z dużą prędkością w naszą stronę. Ogarnęła nas konsternacja – mnie i mojego kolegę, który naraz urwał swój jedenasty wybuch śmiechu. Krzyczałem do krótkofalówki, żeby poinformować centralę i spytać, co mamy robić. Przerywany rozkaz obwieścił, abyśmy natychmiast ruszyli w ślad za pojazdem. Popędziliśmy na szczyt wzgórza. Reflektory oświetlały nam drogę, odsłaniając kamyki, piasek i dwie wychudłe, potykające się w ciemności kozy. Nie wiem, co dokładnie się wydarzyło, ale ten drugi pojazd – a była to czerwona limuzyna – gwałtownie zawrócił i skierował się w stronę, z której nadjechał. Nasz samochód zachybotał się, rozrzucając swoją zawartość – mnie, mojego kolegę A.B. i kierowcę – po ostrych kamieniach na zboczu. I straciłem przytomność.
Kierowca zginął w tym drastycznym wypadku. Mój kolega A.B. zapadł na parkinsona i stracił pamięć, której nigdy nie odzyskał. Natomiast ja straciłem prawą stopę, którą amputowano mi w szpitalu wojskowym z powodu gangreny.
Kolejne nadchodzące raporty potwierdziły, że przybyła od strony farmy czerwona limuzyna należała do innej agencji bezpieczeństwa, której praca nie była skoordynowana z naszą. Ich zadania miały wyższą rangę, ponieważ ich kierowca przewyższał stopniem naszego i brał udział w tajnej misji, usiłując zdusić spisek od wewnątrz. Nic o nim nie wiedząc, udaremniliśmy zadanie, które było o krok od zakończenia się sukcesem.
Nie byłem żonaty i nigdy nie myślałem o małżeństwie mimo dziesiątek dziewcząt, z którymi spotykałem się w życiu i które mogłyby wypełnić kilka domów swoim szczebiotem i dziećmi. Nie miałem braci ani sióstr. Moja jedyna ciotka T., mieszkająca w pobliżu mojego domu ze swoim mężem, masażystą jednej z drużyn sportowych, przychodziła w pierwszych dniach mojego kalectwa, zanim otrzymałem zapasową nogę. Ciotka pomagała mi się poruszać, karmiła mnie oraz prała i prasowała moje ubrania. Przez jej ciało przebiegał dreszcz za każdym razem, gdy dostrzegała kurzącą się na stole broń, słyszała odgłos krótkofalówki trajkoczącej w niezrozumiałym języku lub widziała moje brzydkie pismo na jednej z żółtych kartek, na których z lubością spisywałem raporty. A kiedy wreszcie byłem w stanie poruszać się samodzielnie i prowadzić moje nowe życie bez niczyjej pomocy, ciotka T. zniknęła pod pretekstem bólu w dolnej części pleców, z którego już raz się wyleczyła, ale który powrócił od nadmiernego pochylania się. Pozostawiła mnie na pastwę kontemplowania ogromnej pustki, która rysowała się wokół mnie. Bez końca rozmyślałem i przychodziły mi do głowy różne dziwne pomysły, których bez tej pustki bym nie miał.
Napiszę powieść.
Myśl ta obsesyjnie mnie nachodziła i nie potrafi łem jej zwalczyć. Stawała się coraz silniejsza, a ja wciąż nie potrafi łem. Bez wątpienia napiszę tę powieść i będę się starał dowiedzieć, jak pisze się powieści. Nie jestem gorszy od bengalskiego sprzedawcy róż z Nicei czy ubogiego szewca z Ruandy. I niewykluczone, że moje grzechy równe są grzechom tamtej skruszonej prostytutki. Napiszę dwie powieści: o moim dawnym życiu, w którym miałem dwie zdrowe nogi, i o nowym, z jedną drewnianą . Nie będę wspominać o grzechach, żeby nie psuć sobie humoru, ale o „doświadczeniach”.
Tak, o wielu różnorodnych doświadczeniach.
Jak powinienem zacząć?
Drapałem się nerwowo po głowie i po głębszym namyśle znalazłem odpowiedź. Tak, już wiem, gdzie zacznę.

 
Wesprzyj nas