Stefanie Zweig otwiera drzwi do niezwykłego świata. Z dbałością o historyczny szczegół i z głębokim poczuciem człowieczeństwa autorka przedstawia losy żydowskiej rodziny mieszkającej we Frankfurcie do 1917 roku.


Frankfurt, styczeń 1900 roku. Betsy, inteligentna, młoda kobieta oraz jej mąż Johann Isidor, rzutki przedsiębiorca z niemałą fortuną, wprowadzają się do domu przy alei Rothschildów 9. Są szczęśliwi, mają dziecko. Wkrótce przyjdą na świat kolejne.

Nie minie jednak wiele lat, gdy na powierzchni harmonijnej sielanki pojawią się pierwsze oznaki zbliżającej się katastrofy…

Wybucha I wojna światowa. Zmienia ona życie Niemców, a w szczególności tych pochodzenia żydowskiego, którzy od nowa muszą uporządkować swój świat i zrewidować wartości, którymi się dotąd kierowali.

Stefanie Zweig otwiera drzwi do niezwykłego świata. Pozornie dobrze znanego, a jednak odległego – do świata, w którym rozgrywa się niezwykle barwne i ciekawe, choć naznaczone trudnymi wyborami życie bohaterów. Dzięki wyobraźni, dbałości o historyczny szczegół i głębokiemu poczuciu człowieczeństwa ta bestsellerowa autorka przedstawia losy żydowskiej rodziny mieszkającej we Frankfurcie do 1917 roku.

Dom przy alei Rothschildów – pierwszy tom sagi rodzinnej – staje się symbolem czasu, który na nowo określił bieg historii Europy.

Stefanie Zweig (1932–2014) – niemiecka pisarka pochodzenia żydowskiego urodzona w Głubczycach. W 1938 roku w obawie przed nazistowskimi represjami wraz z rodzicami opuściła Wrocław i wyjechała do Afryki. Dzieciństwo spędziła na kenijskiej farmie. Część jej rodziny, która pozostała w Niemczech, zginęła w obozach zagłady. Przez trzydzieści lat Zweig była redaktorką w gazecie „Frankfurter Neue Presse”. Jest autorką wielu powieści obyczajowych, z których najsłynniejsza to autobiograficzna Nigdzie w Afryce, która została zekranizowana, a film pod tym samym tytułem otrzymał w 2003 Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego.

Stefanie Zweig
Dom przy alei Rothschildów
Przekład: Anna Kierejewska
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 3 czerwca 2015


1

Cel osiągnięty
Frankfurt, 27 stycznia 1900

Jak zawsze od dwunastu lat dwudziestego siódmego stycznia nad Berlinem jaśniało słońce. W dniu urodzin cesarza Wilhelma II słońce i mieszkańcy stolicy Rzeszy szli w zawody kto promienieć będzie większym blaskiem. Ci drudzy śmiało przechadzali się wspaniałymi alejami i każdy z nich wiedział, że „cesarska pogoda” jest specjalnością ich miasta
Zdecydowanie mniej wierne cesarzowi okazały się styczniowe wiatry które ciągnęły w kierunku Frankfurtu z Taunusu (1). W niegdysiejszym wolnym mieście Rzeszy ludzie mieli zbyt wiele obywatelskiej dumy i sceptycyzmu, by zawierzyć nowomodnym monarchistycznym mitom. Cesarskie urodziny były w odczuciu frankfurtczyków dniem, który nie różnił się od pozostałych trzydziestu dni miesiąca. Z niezadowoleniem nazywali styczeń bezwzględnym dzikusem. Za złą opinię ów zuchwały koleżka odpłacił tą samą monetą. Często nawet jego złą sławę przyćmiewały załamania pogody prowadzące do tragedii.

(1) Taunus — niskie pasmo górskie w Hesji w sąsiedztwie doliny Menu.

Dwudziesty siódmy stycznia tysiąc dziewięćsetnego roku w pięknym mieście nad Menem był jednak jaskrawym dowodem na to, że w meteorologii zdawanie się na uogólnienia jest jeszcze trudniejsze niż w innych, bardziej przewidywalnych obszarach. Tamtej ostatniej styczniowej soboty we Frankfurcie było ciepło i słonecznie, a czubki wież kościelnych błyszczały niczym pozłacane kopuły z księgi baśni. „Pogoda sprzyja marcowaniu” — zauważali wesoło spacerowicze przechadzający się brzegiem rzeki. Tego potocznego określenia używano wiosną, znakomicie odzwierciedlało ono jednak radość życia, którą w dniu czterdziestych pierwszych urodzin Jego Wysokości cesarza Wilhelma II odczuwali ludzie — od gospód w dzielnicy Sachsenhausen słynących z wina jabłkowego aż po pola na wzgórzu Lohrberg. Niebo nad frankfurtczykami, znanymi z tego, że wierzyli jedynie w rzeczy, które mogli zobaczyć lub których mogli dotknąć albo spróbować, od tygodni nie było tak przejrzyste i błękitne jak dwudziestego siódmego stycznia tysiąc dziewięćsetnego roku.
Tak nieczęsta łaskawość pogody rozświetlała najciemniejszą izbę czeladną. Słońce dosięgało wilgotnych murów w wąskich uliczkach i z niezwykłą mocą padało na pałace oraz przestronne place, których było w mieście coraz więcej. W świetle nadziei jasno połyskiwały pióra na ogonach kurków. Stare wieże miejskie wyglądały tak, jakby w nocy zostały wyczyszczone. Przy ulicy Zeil oraz Kaiserstrasse wścibskie wróble na dachu ćwierkały, że niebawem nadejdzie wiosna. Wypucowane dorożki ciągnięte były przez dopiero co wyszczotkowane konie.
Na koniec ostatniego tygodnia stycznia tego nowego jeszcze stulecia barwny tłum we Frankfurcie wiwatował na cześć świata jakby ten dopiero co powstał. Nawet ponuracy uśmiechali się, gdy uchylali kapelusza, przesyłając znajomym pozdrowienie. Starsze panie poluźniały szale, pożądliwie wystawiały twarze ku słońcu i wspominały czasy, w których jeszcze i do nich przypływały wiosenne marzenia.
Młoda kwiaciarka w spódnicy w kratę i ciasno zasznurowanym gorsecie sprzedawała na placu przed katedrą wiosenne kwiaty z cieplarni. Jakiś młody mężczyzna kupił czerwoną różę na długiej łodydze. Sprzedawczyni dygnęła, różany kawaler zarumienił się i w pośpiechu poszedł dalej. W witrynie jednej z łubianych cukierni, pomiędzy brzegiem Menu a Rómerbergiem (2), na wysokim torcie błyszczały czerwone kandyzowane wiśnie i liście z trawiastozielonego marcepanu. Na niskim murku naprzeciwko kawiarni siedziały dwa koty. Myły sobie wąsy i spod przymkniętych powiek przyglądały się spacerowiczom.

(2) Rómerberg — plac ratuszowy we Frankfurcie.

Młode psy ganiały własne ogony starsze kuśtykały w takim samym tempie jak ich sędziwi właściciele. Z jednego z podwórzy dobiegały radosne dźwięki katarynki i wznosiły się ku wierzchołkom drzew rosnących nad rzeką.
To, że cesarskie święto przypadało w sobotę, cieszyło również zatwardziałych republikanów. Sobota była przecież z reguły dniem pracy i obowiązków, podobnie jak każdy inny dzień. Nawet gospodynie zatrudniające służbę przed niedzielą miały na głowie tyle przygotowań, że nastawał wieczór, zanim znajdowały chwilę, żeby odsapnąć. Dwudziestego siódmego stycznia tysiąc dziewięć setnego roku przykładnej strażniczce domowego ogniska dość było wyjrzeć przez okno, aby stała się marnotrawiącą czas marzycielką.
— Już czuję zapach wiosny — radowała się Betsy Sternberg, kiedy stojąc w nowej kuchni o dziewiątej rano, wkładała do nowiutkiego pieca pierwsze z dwóch niedzielnych ciast. Był to wyjątkowo wykwintny migdałowiec z sułtankami, przyozdobiony kandyzowanymi fiołkami, według przepisu jej ciotecznej babki Julchen. Uczynna ciotka Julchen zwykła na specjalne okazje przysyłać delicje — pierwsze ciasto upieczone w nowej kuchni było właśnie taką sposobnością.
Małżonek Betsy uważał trzeźwość za siostrę mądrości. Dlatego też natychmiast stłumił w żonie przedwczesne odurzenie wiosną.
— Wydaje mi się — powiedział — że czujesz raczej zapach sułtanek namoczonych w moim dobrym rumie, droga Betsy. Od rumu bowiem kręci w nosie. Nie nauczyłaś się tego w swoim domu? Chodź, zapomnij na chwilę o cieście. Twój mąż ma zamiar poddać się żywiołowi.
— Byle nie złowrogiemu (3) — zaśmiała się jego żona. Otrzymała staranne wychowanie i była obeznana w literaturze klasycznej. Cytowała Schillera, kiedy tylko nadarzała się sposobność.

(3) Nawiązanie do słów wiersza Friedricha Schillera Pieśń o dzwonie: „Mąż już musi teraz / W żywioł iść złowrogi” (przeł. Andrzej Lam).

Johann Isidor Sternberg, prawie czterdziestoletni przedsiębiorca z niemałą fortuną, poważany i ambitny, od czterech tygodni posiadacz domu, ojciec jednego syna, założył ciężki czarny płaszcz z szarym futrzanym kołnierzem i zdjął z wieszaka kapelusz, który Betsy dzień wcześniej odświeżyła parą. Nie chodził do synagogi regularnie co sobotę, podczas szabasu, który zbiegał się w czasie z urodzinami cesarza, miał jednak potrzebę pomodlić się za pomyślność tegoż oraz narodu niemieckiego.
— Dzień wyjątkowy — powiedział, szykując się do wyjścia z domu — absolutnie wyjątkowy. — Johann Isidor pogładził żonę po włosach i dodał, żeby dbała o siebie.
— Odpowiadasz teraz za dwoje — przypomniał.
Policzki Betsy zarumieniły się. Czy jej mąż wiedział, jak bardzo podniecało ją, kiedy czynił aluzje na temat cielesności? Myślała o tym, czule na niego spoglądając. Lewą ręką dotknęła swego brzucha, usta układały się w słowo, którego nigdy nie odważyłaby się wypowiedzieć w jego obecności.
Johann Isidor, który od dawna nie zajmował się jedynie detalicznym i hurtowym handlem suknem, nie tylko w oczach swojej kochającej małżonki był człowiekiem wyjątkowym. Pod wieloma względami wyprzedzał swoje czasy. Był tolerancyjny, żądny wiedzy, sprawiedliwy w osądach, rozważny w działaniu i zawsze wypowiadał się w sposób odpowiedni do sytuacji, również gdy rozmawiał z podwładnymi czy dziećmi. Nawet w towarzystwie gości nie krępował się pokazywać, że żona i syn znaczą dla niego więcej niż sława i honor. „Młody pan Sternberg”, jak nadal mówiono o nim w wielu miejscach, okazywał hojność, kiedy nadarzała się okazja. Rozrzutny nie był nigdy. Już jako chłopiec prowadził dokładną ewidencję księgową szklanych kulek.
Z okazji przeprowadzki w aleję Rothschildów Johann Isidor podarował swojej Betsy błękitne lniane makatki wyszyte drobnym ściegiem krzyżykowym. Zdobił je napis: „Nie uskarżaj się na poranek, znój i pracę niosący — wspaniale bowiem jest dbać o ludzi, których się kocha”. Prezent kazał opakować w delikatny jedwabny papier i wręczył Betsy ze słowami: „Na pamiątkę naszego pierwszego wspólnego śniadania przy alei Rothschildów”.
— Ach, jak ten papier szeleści — zauważyła.
Myśl, że młoda żona potrafi wyraźnie ucieszyć się z tak skromnego podarunku, radowała jej męża jeszcze wtedy, gdy od strony ulicy zamykał za sobą czarną bramę z kutego żelaza. Harmonia tej krótkiej scenki wypełniała jego serce ufnością. Skromna małżonka była darem niebios, gwarantem męskiego szczęścia, podporą i pociechą w ponure dni. Nadchodzące lata jawiły się Johannowi Isidorowi jako pełne słonecznecznego blasku. Tak jak dzień, który właśnie się rozpoczął.
— Dziękuję — wymamrotał.
Obejrzał się dookoła zakłopotany. Wieki minęły, odkąd ostatnio składał Bogu dziękczynienie na ulicy.
Choć pieśń o radosnym wędrowcu doprawdy nie była odpowiednia dla poważnego obywatela, który miał zamiar pójść do synagogi i prosić o niebiańskie błogosławieństwo dla niemieckiego cesarza, to tenże obywatel wciąż nucił pod nosem jej melodię i sam sobie wydawał się uczniakiem, któremu zadowolony nauczyciel powierzył szczególne zadanie. W bezgranicznie dobrym nastroju, który zupełnie nie współgrał z jego usposobieniem, wyobrażał sobie, jak bardzo jego droga Betsy poruszona będzie wieczorem, kiedy podczas kolacji obok swojego talerza znajdzie paczuszkę przewiązaną wiśniową jedwabną wstążką. Na pamiątkę przeprowadzki do własnego domu Johann Isidor kupił w sklepie z antykami J&S Goldschmidt przy Kaiserstrasse złotą broszę z pięcioma granatami. Całkiem okazałą. „Oraz bardzo reprezentacyjną” — potwierdził młodszy z Goldschmidtów.
Betsy również się rozmarzyła. Uśmiechając się, wyobrażała sobie ze szczegółami, że jej mąż dla uczczenia przeprowadzki do nowego mieszkania nie podarował jej praktycznej makatki, ale ciemnozielony kapelusik z kremowym strusim piórem, który już od dwóch tygodni podziwiała w nowo otwartym sklepie z nakryciami głowy przy Kaiserstrasse. Przywołała się do porządku — tego rodzaju próżność przystoi w najlepszym razie młodej dziewczynie, która nie poznała jeszcze, co to powaga życia i wyrzeczenia. Z większą niż zazwyczaj energią skruszona marzycielka otworzyła okno. Głęboko wdychała ostre zimowe powietrze i z tęsknotą spoglądała w stronę drzew pośrodku szerokiej alei. Naraz zapragnęła biegać, skakać i śpiewać, tak jak kiedyś w domu u ojca, gdy w ogrodzie kwitła jabłoń, a krzepka kucharka Augusta ubijała w kuchni śmietanę do ciasta. „Nie chcę być dorosła” — powiedziała zasapana dziewczynka z kręconymi włosami. „A więc chcesz umrzeć jako dziecko?” — zapytał ojciec. Jego córka nadal nie była pewna, czy srogo na nią spojrzał, czy się uśmiechnął.
— Ach — westchnęła pani Betsy. Obiema rękami przesuwała po zaokrąglonym brzuchu. Czekała na moment rozwiązania. Wspomnienia bladły. Postanowiła, że w porze obiadowej pozwoli sobie na kwadrans na powietrzu. Doktor Wolf, który znany był z równie postępowych, jak niekonwencjonalnych metod leczenia, zalecał codzienne spacery
— Pozdrów ode mnie wszystkich — zawołała za mężem, on jednak już jej nie słyszał. Jeśli tylko nie musiał mieć na względzie żony i dziecka, jego kroki stawały się długie i zdecydowane.
Konary drzew wciąż jeszcze uginały się pod ciężarem śniegu, który tydzień wcześniej spadł w ciągu jednej tylko nocy. Tym większą przyjemność sprawiało w tamtym momencie obserwowanie płatków śniegu na zamarzniętej ziemi. Z każdym krokiem Johann Isidor rozkoszował się tą nagłą przemianą zimowej krainy w świat wiary i nadziei na przyszłość. Jeszcze w miniony poniedziałek życie wypełniały burze, mgły i lód. Wydelikacone kobiety z wyższych sfer musiały całymi dniami chronić skórę. Młode dziewczęta, które pomimo wszelkich przestróg odważyły się wyjść na ulicę, leżały ze zwichniętymi kostkami na szezlongach i robiły sobie zimne okłady. W niejednym wytwornym mieszkaniu pachniało octem i nudą. Zamarzający deszcz w ciągu pięciu minut sparaliżował życie w całym mieście, a mężczyźni rozmawiali o nim jeszcze na trzeci dzień.
Dochodziło do przerażających karamboli. Do wyjątkowo tragicznego zajścia doszło przy placu Eschenheimer Tor. Dwa konie zaprzężone do ciężkiej dorożki, która przewróciła się na oblodzonej drodze jak blaszanka, trzeba było dobić. U trzech pasażerek skończyło się na przerażeniu, wypadek miał dotkliwe skutki jedynie dla podróżnego z Bad Homburga, który już podczas oblężenia Paryża stracił lewą nogę. Mężczyzna z ciężkimi obrażeniami musiał zostać odwieziony do szpitala.
W końcu zima choć na krótko zelżała. Dzień urodzin cesarza już o dziesiątej rano przepełniony był radością życia. Wyfiokowane bony, zajęte rozmową niczym gadatliwe służące, pchały dziecięce wózki przez zaśnieżone parki i skwery. Nawet w eleganckiej dzielnicy Westend dobrze ułożeni chłopcy bawili się w tamten wolny od szkoły dzień swawolnie, jak huncwoty, które nie muszą się w domu przed nikim tłumaczyć. Ubrani w drogie marynarskie czapki grali w piłkę, dzwonili do obcych drzwi i z wrzaskiem uciekali, zanim oderwani od swoich zajęć mieszkańcy zdążyli ukarać ten występek. Dziewczynki w aksamitnych płaszczach i czepkach dobranych pod kolor, w towarzystwie wciąż upominających je matek, zachowywały się równie niesfornie jak chłopcy. Biegały tak, że aż fruwały im warkocze; piszcząc, uderzały o drewniane obręcze i z męską krzepą podcinały bacikami kolorowe bąki z drewna.
Na kolei panował wzmożony ruch. Przystojne młode damy z wdziękiem kręciły piruety. Czarne, sięgające kostek botki, które miały na nogach, i kolorowe szale ich towarzyszy błyszczały w słońcu, tak jak czerwone dachy pospiesznie ustawionych kramów, w których wprawne sprzedawczynie oferowały grzane wino i pieczone kasztany. Znów pachniało Bożym Narodzeniem, a pewnego znanego w całym mieście starego kawalera widziano, jak wtykał po groszu dwójce licho ubranych dzieci.
Słońce sprawiało, że radośni byli i biedni, i bogaci. Pewien pomysłowy dziesięciolatek sam przygotował ślizgawkę — wylał na chodnik duży dzbanek wody.
— Prusacy nadchodzą — zawołał rezolutny szprync. Nie wiedział, co oznacza to zdanie. Dziadek, który zetknął się z Prusakami we Frankfurcie, zwykł w ten sposób przestrzegać wnuka.
— Gwiżdżę na Prusaków — skontrował jego przyjaciel. Nie miał dziadka ani ojca. Miał jedynie matkę oraz, co dało się wyczytać z jego twarzy, odwagę, której potrzeba osobom poszkodowanym, by nie spuszczały głowy przy każdej zniewadze.
Również przy alei Rothschildów panowała krzątanina i budziło się życie. Czerwona piłka w żółte kropki wyleciała na ulicę. Dorożkarz musiał zahamować i zaklął tak głośno, że jego wrzask słychać było nawet na Burgstrasse. Z dala od dudniącego zgiełku stał Otto Wilhelm Samuel Sternberg. Czarnowłosy chłopiec o silnych nogach i z lokami, które jego matka uważała za czarujące, a ojciec w głębi duszy za nieco zniewieściałe, tkwił przy oknie w salonie, w którym nowe meble z ciemnozielonego weluru osłonięte były jeszcze białym suknem. Na kosztownym perskim dywanie ze starannie rozczesanymi frędzlami nie leżał ani jeden paproch. Wykonana z dbałością o najmniejszy detal reprodukcja Wyspy umarłych Bócklina, chluba starego mieszkania, zawisła na ścianie w cudownej złotej ramie, której mały Otto dotykał zawsze, kiedy nikt go nie widział ani nie groził mu aresztem w piwnicznym składziku na węgiel. Bordowe aksamitne zasłony idealnie układały się przy wysokich oknach w salonie. Pani domu poleciła obszyć ich brzegi złotą lamówką, w materiale tkwiły jeszcze igły przytrzymujące zakładki. Szyby biblioteczki lśniły tak, że Otto widział w nich swoje odbicie. Właśnie tego malec nie chciał. Odczuwał zagubienie i smutek, pomimo że nikt go za nic nie skarcił. Miał wrażenie, jakby kazano mu wstać od stołu i bez deseru odesłano do dziecięcego pokoju.

 
Wesprzyj nas