Simona autorstwa Anny Kamińskiej to fascynujący portret buntowniczej pasjonatki i silnej, nietuzinkowej kobiety. Opowieść o bezkompromisowym szukaniu swojego miejsca w świecie i o zrzucaniu ciężaru wielkiego nazwiska.


Mówili o niej „Czarownica” — bo gadała ze zwierzętami oraz miała kruka terrorystę, który kradł złoto i atakował rowerzystów. Ponad trzydzieści lat żyła w drewnianej leśniczówce pośrodku Puszczy Białowieskiej, bez wody i prądu. Spała w łóżku z rysiem i mieszkała pod jednym dachem z oswojonym dzikiem.

Była naukowcem, ekologiem, autorką nagradzanych filmów i słuchowisk radiowych. Aktywnie działała na rzecz najstarszego lasu w Europie. Uważała, że należy żyć prosto i blisko przyrody. Wśród zwierząt znalazła to, czego nigdy nie doświadczyła od ludzi.

Ostatnia Kossakówna. Córka Jerzego, wnuczka Wojciecha, prawnuczka Juliusza — trzech malarzy rozmiłowanych w polskim krajobrazie i historii. Bratanica Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i Magdaleny Samozwaniec. Miała być synem i czwartym Kossakiem. Tak jak przodkowie, dźwigać sztalugi i znane nazwisko. Wybrała własną drogę…

Co takiego spotkało ją w Krakowie, że zdecydowała się na ucieczkę? Dlaczego została wydziedziczona? Wreszcie — czy w „dziczy” odnalazła szczęście?

Simona autorstwa Anny Kamińskiej to fascynujący portret buntowniczej pasjonatki i silnej, nietuzinkowej kobiety. Opowieść o bezkompromisowym szukaniu swojego miejsca w świecie i o zrzucaniu ciężaru wielkiego nazwiska. Historia upadku starej, artystycznej rodziny oraz tego, jak szara rzeczywistość PRL-u wymazywała barwny świat krakowskiej arystokracji.

***

Żałuję, że nie zdążyłem poznać Simony Kossak. Ale ten żal koi nieco niezwykle interesująca książka Anny Kamińskiej, opowieść o wyjątkowej osobowości i fascynującym życiu. Proszę dać się zabrać do Dziedzinki, to podróż jakich mało!
Michał Nogaś, Program 3 Polskiego Radia

Każdy czasami jest Simoną, która rzuca wszystko i szuka w przyrodzie szczęścia. Chatka bez prądu, dziki jedzące z nami śniadanie, a na werandzie ryś (…). Polubiłam tę niezwykłą kobietę od początku.
Sylwia Chutnik, Wysokie Obcasy

Historię jej życia czyta się dziś jak pasjonującą awanturniczą powieść o kobiecie obdarzonej niewiarygodną odwagą bycia sobą. Książka Anny Kamińskiej to nie tylko pasjonująca opowieść o życiu Simony Kossak, ale też o historii jej sławnej rodziny. Trudnej i zaskakującej.
Anna Jasińska, Twój Styl

Anna Kamińska – dziennikarka, autorka książek i wydawca telewizyjny. Współpracuje z prasą. Publikowała między innymi w tygodniku „Wysokie Obcasy” („Gazeta Wyborcza”) oraz w magazynach „Uroda Życia”, „Zwierciadło”, „Sukces” i „Pani”. Autorka książek Odnalezieni. Prawdziwe historie adoptowanych (2010), Miastowi. Slow food i aronia losu (2011) oraz porywającej biografii Simony Kossak Hipiska z Białowieży (2015).

Anna Kamińska
Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu Simony Kossak
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 18 czerwca 2015

Białowieża

Rekonesans

Dzicz nie jest dla kobiet. Kobiety się tutaj nie odnajdują. Boją się same pójść do lasu. Boją się samotnie mieszkać. Poza tym kobiety rodzą dzieci — usłyszała, gdy szukając pracy pod koniec studiów, wybrała się na rekonesans w Bieszczady. Musiało ją to zdenerwować, może nawet zaklęła pod nosem, i wróciła do Krakowa zła, jak mawiała, jak jasny piorun.
Kiedy kończyła studia, nie zamierzała już badać głosów ryb, tylko zostać badaczem dziko żyjących zwierząt. Chciała mieszkać w dziczy i marzyła, by mieć pod zelówkami korzenie, a nie bruk. „Kończyłam studia i pofatygowałam się (…) do Bieszczad. Poznałam dobrze Bieszczady (…) i szukałam pracy w łowiectwie. I nie znalazłam pracy, bo (wszyscy) wszędzie się na mnie dziwnie patrzyli i stukali w głowę (zresztą wcale się nie dziwię, znając dzisiaj leśników, myśliwych, no i młode panienki). Zachowywali się nieprawdopodobnie racjonalnie, no bo przyszło takie chuchro, ja zawsze byłam chucherkowata, i dalej zresztą wiele mi nie przybyło, no i z wielkiego Krakowa, sobie wymarzyła, że ona tu będzie pracować. «A co pani będzie robić? — Będę chodzić po górach, zwierzątka obserwować, bo jestem zoopsychologiem» (…). I nie było pracy, nie było, nie było, nie było”.
Marzyła o bieszczadzkiej Dolinie Hulskiego, jednej z najbardziej urokliwych dolin w polskich górach, nad Potokiem Hulskim wpadającym do Sanu. Chciała żyć i pracować w tej wymarłej wsi, gdzie przed wojną tętniło życie, w 1946 roku zaś wysiedlono z niej do ZSRR prawie wszystkich mieszkańców i opuszczone zabudowania spaliła UPA. W latach sześćdziesiątych mieszkała tam tylko jedna rodzina. Kiedy okazało się, że w Bieszczadach kobiet nie chcieli, Simona poszła w ślady Elżbiety Kossak, która zawsze walczyła o swoje, i pojechała do Warszawy porozmawiać o pracy w Bieszczadach w Ministerstwie Leśnictwa i Przemysłu Drzewnego. „I ponieważ nigdy nie należałam do osób, które sobie od razu odkładają sprawy, które są nie do załatwienia, to się dopchałam do ministerstwa, i wtedy u pana profesora Tadeusza Szczęsnego, byłego konserwatora głównego, zaczęłam żebrać (…), że ja chcę pracę w Bieszczadach, i on potraktował to normalnie. Zresztą w tym czasie już było wiadomo, że ma powstać Bieszczadzki Park Narodowy, w perspektywie roku, dwóch. «Jak będzie ten park, to my panią zatrudnimy na kustosza, niech pani gdzieś sobie znajdzie [jakąś pracę] na międzyczas»”1.
Kiedy zaczęła się rozglądać za pracą „na międzyczas”, jesienią 1970 roku dowiedziała się przypadkiem, że jest wolne miejsce w Zakładzie Badań Ssaków w Białowieży. Wprawdzie przy okazji poinformowano ją także, że adiunkci w tym zakładzie łapią myszy, a w Puszczy Białowieskiej komary tną jak nigdzie indziej, ale nie zraziła się tymi opowieściami. Zdecydowała, że pojedzie do puszczy na rekonesans.
Podróż z Krakowa do Białowieży trwała wtedy dwanaście godzin i pięćdziesiąt sześć minut.
W Białowieży oprócz zielonożółtawego budynku dworca Białowieża Towarowa, z samowarem i darmowym wrzątkiem, Simona mogła rozgrzać się czymś gorącym w restauracji Turystycznej, znajdującej się w starym kasynie leśników, ewentualnie w jednej z dwóch tamtejszych mordowni, w Sarence lub Żubrówce. Nie wiadomo, czy wypiła gdzieś wrzątek lub herbatę i jakie wrażenie wywarła na niej Białowieża. Wiadomo za to, jakie wrażenie wywarła na niej otaczająca wieś puszcza.
„Wspaniały był pierwszy pobyt w Puszczy Białowieskiej. Przyjechałam tu, szukając pracy, na rekonesans, i to był listopad. I gdyby ktoś chciał kogoś zrazić do puszczy, to powinien go przywieźć w listopadzie. Bo jest to las niżowy z przewagą liściastych. Ja duchowo i estetycznie byłam wychowana na lesie górskim. To jest zupełnie coś innego, on jest cały rok śliczny, natomiast niżowe lasy liściaste, jak już opadną im liście, to wszystko gnije, to jest beznadziejnie melancholijne, smutne i — co tu dużo mówić — brzydkie. I przyjechałam tu rozmawiać z kierownikiem placówki, żeby się zatrudnić, i po południu miałam czas, więc gdzież ja oczywiście skierowałam kroki? Pobiegłam szybciutko do bramy do rezerwatu ścisłego, żeby przynajmniej zajrzeć przez płot, zobaczyć, jak też ta cudowna Puszcza Białowieska wygląda, no i wyglądała fatalnie. I to było moje pierwsze spotkanie z puszczą i sobie pomyślałam: kurcze, ale ten las to nie dla mnie. W związku z tym ja tu przyjadę, ale tylko na trzy lata. Zrobię szybciutki doktoracik i fru w Bieszczady”2.
Nie pofrunęła w Bieszczady. W Białowieży, która liczyła wtedy trzy tysiące pięciuset sześćdziesięciu sześciu mieszkańców i była zapadłą dziurą — jak twierdzą ci, którzy pamiętają tę wieś z początku lat siedemdziesiątych — została na trzy lata i później jeszcze na ponad trzydzieści.

Syberia

„Gdzie ty chcesz jechać, na taką Syberię?!” — spytała Elżbieta Kossak, gdy jej córka, po rozmowie w Białowieży z docentem Zdzisławem Puckiem, kierownikiem Zakładu Badania Ssaków PAN, wróciła do Kossakówki.
„Wszyscy — rodzina, zaprzyjaźnieni koledzy, dorośli, mówili: Co ty, wariatko, robisz? — wspominała Simona. — Gdzie ty jedziesz? Po co ty tam jedziesz? Zostań w Krakowie, staraj się o asystenturę na uniwersytecie. Co to w ogóle za pomysł — Białowieża? (…) A ja się wtedy na zasadzie przekory młodzieńczej jeszcze bardziej utwierdzałam, że to jest cel mojego życia, cel moich marzeń, obejrzeć ten okropny, brzydki, mokry, gnijący las. Postawiłam na swoim, był telefon, że od 1 lutego «może się pani zjawić». Spakowałam jedną walizkę i mamusia mi fundnęła samolot do Warszawy, żebym już tym pociągiem się nie męczyła”3.
Po latach wyzna też: „Gdybym posłuchała rad osób, które uważałam za mądrzejsze od siebie, to dzisiaj byłabym zwykłym mieszczuchem krakowskim, zgorzkniałym w tym całym światku, jaki tam był, i miałabym niespełnione marzenie, że mogłam mieć zupełnie inne życie”4.
3 lutego 1971 roku w dziczy zadeklarowała chęć pracy w podaniu podpisanym przez kierownika zakładu, docenta Zdzisława Pucka, który zadecydował: „Z dniem 1 lutego 1971 przyjmuję Obywatelkę do pracy w Zakładzie Badania Ssaków Polskiej Akademii Nauk w Białowieży w charakterze asystenta nauk.-techn. z przydziałem służbowym do Zakładu Badania Ssaków PAN w Białowieży na trzymiesięczny okres próbny, a po jego upływie na czas nieokreślony”.
Za pracę w niepełnym wymiarze godzin, trzydzieści dwie godziny tygodniowo, miała otrzymywać tysiąc pięćset osiemdziesiąt cztery złote. W lutym 1971 roku kilogram karmelków twardych niezawijanych i landryny luzem kosztowały 18 złotych. Kura żywa z targu 1 sztuka 45 złotych. Bochenek chleba 4 złote. Herbatniki Petit Beurre jedna paczka stugramowa — 2 złote 10 groszy. Kawa super zbożowa Domowa w opakowaniu 0,5 kilograma 4 złote 30 groszy. Pończochy damskie kryształki silikonowe gatunek I — 30 złotych za parę. Krem Nivea 1 słoik 60 gramów — 2 złote 80 groszy. List zwykły zamiejscowy do 20 gramów — 60 groszy. Koniak radziecki, pół litra, 130 złotych. W Białowieży nie czekało więc na nią ani dostatnie życie, ani wymarzone miejsce pracy, ale i tak po latach o wyprawie „na Syberię”, powie: „Wyjazd z Krakowa do Białowieży to było coś najlepszego, co mogłam zrobić”.

Piwo

W Białowieży Simona dowiedziała się, że dla miejscowych jest „nawołocz”, to znaczy przyjezdna. We wsi żyli swoi, czyli rodowici białowieżanie, matany, ci, którzy przyjechali tu z okolicznych wiosek, i nawołocz, przyjezdni z całej Polski. Nawołocz tworzyła grupa naukowców, którzy pracowali w Zakładzie Badania Ssaków. Przed drugą wojną światową nawołocz tworzyli w Białowieży leśnicy. Naukowcy, którzy pojawili się tu po założeniu w 1954 roku Zakładu Badania Ssaków, w 1971 nie byli już nazywani przez swoich „pany”, z akcentem na ostatnią sylabę, ale w oczach miejscowych przez cały czas była to zadzierająca nosa „ekstrawagancja”.
Po pracy nawołocz Simona Kossak jeździła po Białowieży służbowym rowerem lub motorowerem. W Białowieży mieszkali Polacy i Białorusini, katolicy, prawosławni i ewangelicy. Simona zatrzymywała się często z koleżankami asystentkami z ZBS przed sklepem obok kościoła na piwo. Białowieżanki, siedzące głównie w domu i dbające o swoje lśniące chałupy, były wstrząśnięte tym, co damska nawołocz wyrabia. Kobietom w Białowieży nie wolno było stać przed sklepem z piwem, miały siedzieć z dziećmi w domu. Ich mężowie, pracownicy leśni, jeszcze w latach siedemdziesiątych na umowach o pracę podpisywali się krzyżykiem. Kiedy w Białowieży pojawiły się młode, wykształcone asystentki, które ubierały się, jak chciały, i jeździły rowerem, dla miejscowych była to rewolucja. Białowieżanie trochę się z czasem do dziwactw „tych naukowców” przyzwyczaili. Lekceważyli jednak „ekstrawagancję”, podobnie jak leśnicy, którym nawołocz wchodziła w paradę i pouczała ich, co mają robić, a raczej czego nie robić w lesie. W związku z tym, jak się coś złego działo w Białowieży i puszczy, to od razu było słychać narzekania: „To ci naukowcy!”.
Białowieża w pierwsze letnie miesiące po przyjeździe Simony rozkwitała. Przy drewnianych chałupach wzdłuż ulic Aleksandra Waszkiewicza, Olgi Gabiec, na Tropince i innych pojawiały się przydomowe bratki, nagietki i kosmosy. Ewa Wysmułek, koleżanka Simony, wspomina, że była zachwycona, gdy białowieżanie kradli jej sadzonki z tulipanami, bo dzięki temu zapanowała tu moda na tulipany i zorganizowano pierwsze konkursy na przydomowe ogródki. We wsi powoli pojawiły się telewizory, ale dla większości mieszkańców rozrywkę stanowiło wciąż kino, mimo że w białowieskim Żubrze fotele skrzypiały i zagłuszały pracę projektora. We wsi był już lekarz, nie felczer, zegarmistrz, dwóch szewców, dentystka, która nie chciała dawać znieczulenia, przedszkole, szkoła podstawowa, punkt apteczny, piekarnia, masarnia i kilka sklepów GS-u.
Główna ulica, czyli Waszkiewicza, do końca lat sześćdziesiątych miała szerokość dwóch fur konnych, ale w latach siedemdziesiątych została poszerzona i wyasfaltowana. Stały przy niej drewniane chałupy blisko jezdni, jedna obok drugiej, a przed nimi rosły od niedawna kwiaty. Za domem gospodarze mieli wąski pas zieleni, sięgający aż po puszczę. Każda posesja kończyła się stodołą, przed którą znajdowało się podwórze, ale za stodołą najczęściej rósł sad, a za nim rozciągały się pola uprawne z ziemniakami, burakami i marchewką. Rano i wieczorem wzdłuż głównej ulicy maszerowały krowy (do stu sztuk) i miały wtedy całą drogę tylko dla siebie. Wieczorem, idąc z pastwiska, muczały, dzwoniły dzwonkami i stawały każda przy swojej chałupie. Gospodarz wychodził z domu, otwierał bramę i krowa wracała na noc do obory. Krowy na pastwiska, zlokalizowane na dwóch krańcach Białowieży, zaganiał pastuch, który od każdej gospodyni z kolejnej chałupy przy Waszkiewicza dostawał torbę z jedzeniem na cały dzień. Kiedy pastuch zaganiał krowy do domu, inni użytkownicy drogi stali za nimi w korku. Wieczorami, po pracy, gospodarze siadali na ławeczce przed domem. Ktoś grał na akordeonie, inny sypał dowcipami, plotkował, a jeszcze inny chwalił się zwierzyną łowną i polewał naleweczkę. W każdej chałupie można było kupić mleko, jaja, kurczaki, warzywa czy owoce, jeśli nie miało się ich we własnym ogródku czy w sadzie. Życie było tu kilka razy tańsze niż w Warszawie czy Krakowie.
Na początku lat siedemdziesiątych na Waszkiewicza był już wprawdzie asfalt, ale we wsi przeważały drogi gruntowe albo kocie łby. Po ulicach jeździły cztery gaziki nadleśnictwa, dwa gaziki parku narodowego, który miał też swój autokar, motorowery Zakładu Badania Ssaków i furmanki. W pierwszej połowie lat siedemdziesiątych na drodze pojawiła się pierwsza prywatna warszawa.
We wsi mieszkało wiele barwnych postaci: kilku posiadaczy żółtych papierów (zazdrośnik, który odgryzł żonie nos, żeby go nie zdradzała, inny, który już po zdradzie żony ją zastrzelił) oraz kłusownicy, którzy polowali z psami i dzidami na zwierzynę leśną. Wszyscy wiedzieli tu wszystko o wszystkich. Kto jest kłusownikiem, ma w domu broń, bije żonę, kto donosi. I tak jest do dziś.
W Białowieży, mimo dwóch knajp mordowni, było wtedy bezpiecznie. Miejscowi nie zaczepiali młodych kobiet pracujących w Zakładzie Badania Ssaków, a nawet gdy widzieli asystentki wracające do domu po zmroku, proponowali: „Dobry wieczór! Może odprowadzić?!”.
W Białowieży nie było zwyczaju zamykania w nocy domów na klucz.
I Simona też na początku nie będzie zamykała drzwi w leśniczówce, w której zamieszka w marcu 1971 roku. I zawsze będzie lubiła ten dom, nazywany Dziedzinką, i nigdy nie będzie się bała zostawać w nim sama. Nie słyszała w nim też „głosów”, jak w swoim starym wielopokoleniowym domu na Kossakówce, gdzie ludzie rodzili się i umierali i potem podobno ich duchy wracały do domu. Doktor Janusz Korbel, gość Dziedzinki, powie w 2013 roku: — Simona uwielbiała Dziedzinkę. Mówiła: — To jest dom, w którym nikt nie umarł.

Getto

Zanim Simona trafiła na Dziedzinkę, zajęła na „międzyczas” pokój w lokatorskim mieszkaniu trzypokojowym pracownika ZBS-u, meteorologa Jerzego Olszewskiego, w jednym z dwóch bloków stojących obok zakładu. Do pracy wystarczyło przejść przez podwórze. Getto — mówiła na to miejsce, gdzie życie i praca istniały obok siebie. Wspólna praca, wspólna stołówka i wspólne obchodzenie Dnia Kobiet, imienin i urodzin pracowników zakładu.
„Wyobraź sobie korytarz, taką długą gąsienicę, wchodzisz do niej i po obu stronach widzisz klitki, na podłodze leży gumoleum z dziurami. Idziesz i coś piszczy, skrzypi, chcesz jak najszybciej wyjść z tej ruiny przypominającej rozwalający się barak akademika na warszawskich Jelonkach”. Tak miejsce pracy Simony w Białowieży i stojące za nim szklarnie z myszami opisują dziś niektórzy białowieżanie.
Kobiety ze środowiska naukowego, które na początku lat siedemdziesiątych pracowały z Simoną w Zakładzie Badania Ssaków PAN, budynek zakładu wspominają z większym sentymentem.
„W zakładzie była stołówka — mówi profesor Elżbieta Malzahn — i każda z kobiet w ramach dyżurów prowadziła ją przez miesiąc. Simona też musiała to robić. Rozpisywałyśmy więc kosztorys i wymyślałyśmy jadłospis”. Na obiady przychodzili też mężowie kobiet zatrudnionych w zakładzie. „Nikt nie gotował obiadów w domu — dodaje profesor Małgorzata Krasińska. — Ta stołówka to była najpiękniejsza rzecz, jaka tylko mogła być”.
Nie podobało się Simonie w getcie. „W służbowym pokoju czuła się jak w hotelu: samotna i wyalienowana. W zakładzie obco, na kwaterze obco, na ulicy grad świdrujących spojrzeń”, pisała o Simonie dziennikarka Alina Niedzielska, która w 1994 roku odwiedziła ją na Dziedzince przy okazji pracy nad reportażem Simona Kossak. Na swobodzie dla „Twojego Stylu”5.
W tym wywiadzie, tak jak w innych wypowiedziach w prasie, radiu czy telewizji, o które będą prosili ją za kilkadziesiąt lat różni dziennikarze, nie będzie wspominała getta, ludzi z zakładu, od których się uczyła, ani początków swojej pracy. Nie będzie mówiła o tym nie bez powodu. Po dwudziestu latach pracy w Zakładzie Badania Ssaków Simona popadnie z naukowcami tej placówki w konflikt, którym zajmie się Prokuratura w Hajnówce, II Wydział Karny Sądu Rejonowego w Bielsku Podlaskim, i sprawa dotrze do Ministerstwa Ochrony Środowiska, Zasobów Naturalnych i Leśnictwa.
Nie podobało jej się w getcie, zaczęła więc rozglądać się za jakimś lokum do wynajęcia. Chodziła po Białowieży, oglądała domy i szukała miejsca, gdzie mogłaby przewieźć książki, porcelanę i meble z Krakowa. „Powiedziała nawet w pewnym momencie, że chyba nie osiądzie tu na stałe, bo żadna chałupa jej się nie podoba”, wspomina Ewa Wysmułek, były kustosz biblioteczny w Zakładzie Badania Ssaków, przewodnik PTTK i leśniczyna, żona leśniczego Jacka Wysmułka, twórcy Szlaku Królewskich Dębów. Zimą 1971 roku zaproponowała więc Simonie: „Simona, jedźmy na Dziedzinkę, może tam ci się spodoba”.

 
Wesprzyj nas