Portugalski Kafka, mistrz języka i architekt świata niepodobnego do innych w swojej nowej powieści podejmuje zagadnienie zła i człowieka nim owładniętego.


W nowej powieści Gonçalo Manuela Tavaresa, której akcja toczy się w bliżej nieokreślonym mieście i czasie, portugalski pisarz podejmuje wątek antybohatera.

Lenz Buchmann jest wybitnym chirurgiem, który pewnego dnia postanawia zająć się polityką.

W dniu, gdy zostaje wybrany szefem Partii, zostaje u niego wykryty nowotwór. O żadnym współczuciu ze strony czytelnika nie może być mowy – Lenz to osobowość patologiczna, morderca pozbawiony sumienia, nietzscheański nadczłowiek.

Jego historia to kolejny pretekst dla Tavaresa, by pochylić się nad zagadnieniem zła i człowieka nim owładniętego.

Gonçalo Manuel Tavares – pisarz portugalski uznawany za jednego z najlepszych pośród współczesnych prozaików w tym kraju. Jego książki są tłumaczone na około 30 języków.

O Tavaresie José Saramago napisał: … za trzydzieści lat, jeśli nie wcześniej, on otrzyma Nagrodę Nobla. Jestem tego pewien. Jaka szkoda, że wtedy mnie już nie będzie i nie będę mógł go uściskać.

Gonçalo Manuel Tavares
Przypadki Lenza Buchmanna
Przekład: Wojciech Charchalis
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 21 maja 2015


Nauka

Nastoletni Lenz poznaje okrucieństwo

1

Ojciec złapał go i poprowadził do pokoju służącej, najmłodszej i najładniejszej w całym domu.
— Teraz to zrobisz, tutaj, przy mnie.
Młoda służąca była przestraszona, co oczywiste, ale zdumiało go, że bała się raczej jego, a nie ojca — drżała przed tym, że Lenz jest nastolatkiem, a nie przed przemocą, z jaką ojciec oddawał ją synowi, bez śladu skrępowania, bo nie miał nawet zamiaru wychodzić.
Ojciec chciał widzieć.
— Zrobisz to na moich oczach — powtarzał.
Te słowa ojca dręczyły Lenza przez wiele lat.
Akt spółkowania z młodą służącą został sprowadzony do czegoś najprostszego: robienia. Zrobisz to, oznaczało niejako, że służąca jeszcze nie jest wykończona, jakby wciąż znajdowała się w stadium bezkształtnej materii, czekając, aż Lenz poprzez swoje działanie dokona aktu stworzenia.
Ta kobieta jeszcze nie została zrobiona, dopiero ty ją zrobisz, pomyślał nastoletni Lenz, po czym przystąpił do dzieła niczym robotnik wykonujący polecenia bardziej doświadczonego nadzorcy, w tym przypadku ojca: zrobisz to.
— Ściągaj spodnie — brzmiało drugie zdanie ojca.
Nastoletni Lenz ściągnął spodnie. I wszystkie następne polecenia także były kierowane wyłącznie do niego — ojciec ani słowem nie odezwał się do służącej; ona, pozbawiona wyboru maszyna, znała swoje zadanie. W przeciwieństwie do nastoletniego Lenza, który mimo wszystko mógł oznajmić ojcu: nie chcę.
— Ściągaj spodnie.
Lenz został podprowadzony, potem niemal pchnięty przez ojca w stronę służącej, która leżała i czekała.
— Właź — powiedział ojciec oschle.
I nastoletni Lenz, zdecydowany, wlazł na służącą.

Polowanie

2

Lenz zakłada buty i przygotowuje się do polowania.
Najpierw rytuał dominacji nad małymi nieruchomymi przedmiotami: buty, broń, ciężka kamizelka.
Te ruchy w najwyższym stopniu tworzyły istotę ludzką. A strzelcem był wybornym.
Ze swej strony, zwinne elementy natury dążyły do nieposłuszeństwa, którego nie sposób było tolerować.
Lenza skłaniała do polowania pewna polityczna determinacja.
Królik był nic nieznaczącym przeciwnikiem, ale zmuszał go do zajęcia pozycji na ubitej ziemi, na mapie walki. Przeciwnik banalny — królik — zmuszał Lenza do napięcia mięśni i włączenia przebiegłości: nie wystarczała celność ani techniczne możliwości broni, potrzebne jeszcze było intelektualne napięcie, czujność rozumu; tylko rzeczy pozostające w bezruchu mogły obyć się bez tej czujności.
Pomiędzy nim, Lenzem, i zwierzęciem, jeszcze żywym, tworzył się układ: on nie godził się na zabijanie natychmiastowe − respektował wymóg przystosowania się, szacunku wobec terenu, na który się wdziera.
To nie był jego dom.
Dwadzieścia minut, podczas których nie strzelał, stanowiło wycieranie nóg o słomiankę przed wejściem do obcego domu. Obcość czaiła się w lesie, a skoro nie było drzwi ani słomianki, Lenz przez dwadzieścia minut przemierzał ścieżki, które natura, z właściwą sobie bezmyślnością, spontanicznie zostawiła ludziom, żeby sobie wchodzili.
W lesie obowiązywało inne prawo. Moralność była bezceremonialna, prymitywna, taka sama jak to wejście do pokoju młodej służącej, kiedy był nastolatkiem; do tej służbówki o zapachach zupełnie innych niż te w głównej części domu, w domu rodziców. W pokoiku służącej być delikatnym znaczyło być słabym i stanowiło tak bardzo absurdalny błąd, że nawet służąca zaprotestowałaby wobec choćby jednego czułego gestu syna właściciela.
W lesie cnoty nie sprawiały wrażenia zarośniętych pleśnią; inna moc wisiała nad jego krokami pośród potężnych drzew, choć pokręconych, skrywających setki zwierzęcych istnień będących w sumie z w i e r z y n ą ł o w n ą, w niebywale syntetycznym streszczeniu również stosunków międzyludzkich.
Lenz nie miał złudzeń: na żadną ulicę miasta nie wychodził sam z podobną ostrożnością i z bronią gotową do strzału, bo w tamtym miejscu coś jeszcze hamowało nienawiść — wzajemne zależności ekonomiczne. W przekonaniach tego mężczyzny o wyniosłej pozycji istniała pozorna równowaga pomiędzy sąsiadami z tej samej kamienicy na chwilę przed samotnym postawieniem pierwszego kroku na mokradłach. „Pan pierwszy” — wypowiedziane przez kogoś w kawiarni, do innego klienta, wchodzącego w tej samej chwili, a zatem zgoda na to, że wypije coś, po tym, jak tamten zostanie obsłużony — było stwierdzeniem agresywnym, wypowiedzeniem wojny. Wszystkie oznaki sympatii mogły być postrzegane z innego punktu widzenia, jako zdania agresywne. Przepuszczając kogoś przodem, nie zgadzam się na bycie drugim, ale przygotowuję mapę terenu, żeby móc wzrokiem kontrolować człowieka, który przez chwilę uważa siebie za pierwszego.
„Korzyść z tego, że ktoś jest przed nami — powiedział kiedyś ojciec Lenza — jest taka, że stoi do nas plecami. Nie jest ważne miejsce, w którym się znajdujemy, ale pole widzenia i jego pozycja względem nas”.
Mimo to Lenz wcześnie zrozumiał potrzebę miejsca, na którym ciało się wesprze bez obawy o zdradę; w sumie, niegrożącej zawaleniem niepopękanej ściany. Rodzina miała być jego ścianą, o którą mógłby oprzeć się tyłem głowy (bo przecież nawet podczas zażartego ataku człowiek ma tył głowy, i przenigdy nie należy zapominać o tej słabości).
Lenz przygotował broń, przyłożył stal kolby do piersi — pulsującej bardzo mocno — i myśląc o młodej służącej, która ponad dziesięć lat temu, pod czujnym okiem ojca, obsłużyła go po raz pierwszy, wycelował i strzelił.
Usłyszał potem pisk, który w innej sytuacji uznałby niechybnie za pisk opon samochodu, a następnie po kilku sekundach niezrozumiałego osłupienia pobiegł w jego stronę. Wkrótce krew stała się znacząca w tej części lasu, a jednak Lenz nie potrafił pochwycić zwierzęcia.
Zdołał zranić wroga, ale nie wyeliminował go. Nie mógł go zjeść.

Zupełnie niestosowna piosenka

Spójrzmy na to, co robi Lenz

1

Całkowicie łamiąc swoje zasady, tego wieczoru Lenz zdecydował się wpuścić do domu przypadkowego żebraka.
Lenz śmiał się.
— Dam panu chleba.
Żona Lenza na prośbę męża przyniosła gazetę. Podając mu ją, powiedziała:
— Proszę, daj mu, czego zechce i odeślij go.
Lenz delikatnie pogładził żonę po tyłku i uśmiechnął się do żebraka. Poprosił, żeby wyszła:
— Męskie rozmowy — i znowu się uśmiechnął. — Czytał już pan te wiadomości? — zagadnął, podsuwając żebrakowi gazetę z pierwszą stroną odwróconą górną częścią do dołu.
— Jestem głodny — odpowiedział mężczyzna.
Lenz puścił to mimo uszu; ciągle trzymał gazetę w ręku.
— Proszę posłuchać: prezydent twierdzi, że społeczeństwo w końcu zaczyna mieć trochę spokoju. Widzi pan? Co to za spokój? Zna go pan?
— Proszę… — powtórzył mężczyzna.
Lenz czytał tekst z pierwszej strony:
— „Pojawia się nowa klasa społeczna: przedsiębiorcy ze swoimi pieniędzmi zaczynają dochodzić do stanowisk politycznych i zajmować się sytuacją kraju, zamiast wyłącznie sytuacją swoich interesów”. Słyszał pan to?
— Proszę mnie nie upokarzać — poprosił mężczyzna.
Lenz zwrócił mu uwagę, żeby nie był żałosny.
— Powinien pan szanować swój kraj. Zna pan hymn? Dam panu jedzenie. Chce pan? A pieniądze?
Żebrak przestąpił z nogi na nogę. Lenz jeszcze nie pozwolił mu usiąść na stojącym obok niego taborecie.
— Ale najpierw proszę zaśpiewać hymn. W żadnej sytuacji… Nie tracić sensu istnienia, rozumie pan? Obowiązków każdego człowieka, po urodzeniu w jakimś kraju; rozumie pan to? Zna pan hymn? Jeszcze mamy czas. Jedzenie zaraz będzie. No, dalej, bardzo pana proszę.

Kontrakty i sumy

2

Po zastanowieniu Lenz drze kontrakt, choć znajdował się właśnie w trakcie jego podpisywania. Moje nazwisko w połowie, ale nie dojdzie do końca, pomyślał Lenz. Nazwisko przerwane i negocjacje przerwane. Nie wystarczy mi to, co chce mi pan dać, powiedział Lenz.
Intensywność zmieniała się, kiedy tamten, ręką trzymającą pióro, podsuwał mu umowę kupna mebli do salonu. Napisanie jego nazwiska pociągało za sobą bardzo poważną odpowiedzialność. I nie chodziło wyłącznie o kwestię prawną, lecz o coś więcej.
Żona Lenza należała do kobiet medytujących nad tym, co zrobić nazajutrz. Była to dziwna osoba, która zdawała się przyjmować wszystko z nieomal chorobliwą pasywnością i czasem potrafiła wyprowadzić z równowagi nawet samego Lenza. Wszystko sumowała, wydarzenia następowały jedno po drugim, a ona godziła się z tym — bezrefleksyjnie.
Lenz, przeciwnie, nie uważał życia jedynie za sumę czynów i zdarzeń; zakładało ono również czynności wymagające energii, na kształt odejmowania, mnożenia i dzielenia. Główne działania algebraiczne istniały w codziennym prywatnym życiu każdej istoty ludzkiej.
— Nie zawsze sumowanie, nie zawsze sumowanie — wyszeptał Lenz, absolutnie zdegustowany, w dniu pogrzebu ojca, Fredericha Buchmanna.
Śmierć jest tego przykładem. Nie zawsze sumowanie.

Mózg

3

Pewien mężczyzna — Lenz — zlicza istotne miejsca własnego ciała, które wydaje mu się mapą państwową, a odkrywanie punktów o wielkiej energii — początkiem strategii bitewnej.
Istotne miejsca, istniejące w indywidualnej anatomii?
Po pierwsze, głowa, a konkretniej czaszka, ten twór kostny chroniący instrument postrzegania świata. A jednak to nie rozum trzeba osłaniać czy też jego nieprawdopodobną zdolność do abstrakcyjnego myślenia, lecz prymitywne i pradawne umiejętności oporu wobec zewnętrza, wytrzymałość materialną i zwierzęcą, jeszcze trwające w tym rozumie. Analfabeta, albo człowiek niezdolny do zsumowania trzy plus trzy, potrafi wszakże postrzegać głowę jako istotny punkt, jeśli potrafi chwycić za broń i odróżnić ostrze od rękojeści oraz spust od lufy. Głowa ma mnóstwo możliwości i zaskakujących objazdów — to mapa miasta, gdzie malutkie uliczki mnożą się w nieskończoność — ale najważniejsza jest droga główna:
mózg służy do tego, żebyśmy nie pozwolili się zabić. Wymusza na naszych wrogach maksymalne umiejętności.
Nie komplikujmy, powiedział sobie w myślach.
Mózg, widziany z bliska i rozumiany głęboko, ma kształt i funkcję broni, nic ponadto.

Prosi o więcej chleba

4

— To wspaniała kobieta, widzi pan?
Mężczyzna siedzi na taborecie w kuchni, już nieco podjadł i teraz siorbie zupę, głośno.
Lenz unosi spódnicę żony, odwraca ją do siebie tyłkiem, popycha na zlewozmywak, opuszcza spodnie, ściąga jej majtki (ona pomaga), wyciąga penis i szybko wchodzi w kobietę.
Małżonkowie stoją trzy metry od żebraka, który niemal nie zwraca na nich uwagi, obawia się spojrzeć.
Lenz spółkuje dziko, a kobieta daje się całkowicie ponieść, zgadza się na wszystko.
Lenz wypina nagie, rozedrgane pośladki w stronę żebraka, który wydaje się mówić sam do siebie, nie do uprawiającej miłość pary; szepcze coś niezrozumiale. Talerz z jedzeniem stoi po drugiej stronie stołu, ale żebrak nie wstaje; postanawia zaczekać, aż małżonkowie skończą. Bez pośpiechu, nie odrywając oczu od jedzenia, spokojnie; mam czas, pomyślał.

Lekarz w nowoczesnych czasach

Ręka trzymająca skalpel

1

Doktor Lenz przed wejściem do sali operacyjnej jest przyjmowany przez dwie usłużne pielęgniarki. Lekarz w Dobie Techniki jest postrzegany tak samo jak wprawny kierowca samochodu. Auto czeka spokojnie na przyjście właściciela — zupełnie jak pies domowy; tyle że maszyny nie okazują radości ani nie pogrążają w egzystencjalnych dramatach, kiedy nie ma pana. Nic w obszarze zarysowanym przez te dwie granice: maszyneria nie pojmuje ludyczności ani tragizmu, rozumie kierunek, siłę i ruch. Ruch intelektualny i, można powiedzieć, intencjonalny: nic w maszynie nie jest tak głupie jak pies, który bezsensownie się ślini, nie z powodu jedzenia czy choroby, albo kiedy kulejące zwierzę, a nawet o trzech łapach, próbuje zaatakować lub uciec. Maszyna jest znacznie rozsądniejsza.
Lenz jest chirurgiem. Dr Lenz B. i jego powściągliwe umiejętności — skupione w prawej ręce, doskonale wspartej na lewej, spełniającej rolę wyspecjalizowanego obserwatora — w ciągu kilku lat zyskały sławę. Jego prawa ręka ma aurę, nienaukowe migotanie; powiedzmy, że dodatkowy, niewidzialny palec, którego ostateczny dotyk w ekstremalnych sytuacjach bywa zbawienny. Doktor Lenz B. uratował już wielu mężczyzn i wiele kobiet.
W jego prawej ręce lśni skalpel; w połączeniu instrumentu medycznego z ręką Lenza jest jeszcze coś, co skupia spojrzenia asystentów podczas każdej operacji wyłącznie na tej prawej dłoni — w sytuacji lodowatego zimna płonęłaby żywym ogniem.
Niektórzy chcieli w tym nawet widzieć sesje hipnozy; absolutna i przekonująca powolność prawej ręki Lenza stała się jarmarcznym spektaklem wahadła; asystujące pielęgniarki i młodsi lekarze wysilali zmysł obserwacyjny i wstrzymywali oddech, jakby oglądali film. Nadgarstek Lenza wydawał się podtrzymywany przez kawał stali, a nie przez ramię. Poruszały się zaś tylko palce; skalpel był prostym narzędziem, a wywoływał skutki znacznie przewyższające możliwości instrumentu muzycznego: poczucie tragedii albo święta, rodzące się z tego narzędzia, sięgało granic. Precyzyjna i nieprzenikniona, prawa ręka ze skalpelem wyrażała różne stopnie intensywności świata: ta muzyka mogła naprawdę zabić albo ocalić. Skalpel uderzał wprost w organizm, wnikał weń, nie otaczał go ani nie osaczał.
„Uczucia nie mają tu nic do rzeczy — powiedział kiedyś Lenz — chodzi o żyły i tętnice, o pękające naczynia, a my powinniśmy je wydobyć z opuchlizn wydzielających wypływające ze środka substancje, które jednak ciału wydają się obce”.
Skalpel w organizmie usiłował wprowadzić na nowo utracony porządek. Przywracał prawa: znając przyczynę, można przewidzieć skutki; chodziło — Lenz czasem tak mawiał — o wprowadzenie nowej monarchii, skalpel zapowiadał nowe Królestwo — odbudowywał stare drogi organizmu, naprawiał to, co jeszcze należało podnieść z ruin albo przeciwnie, burzył całkowicie to, co zdawało się stać, ale utraciło już fundament, wznosząc tym burzeniem nowe poziome powierzchnie; jeśli wszystko zostało zwalone i niczego więcej nie da się zbudować, w takim razie przyjmijmy do wiadomości ten nowy stan: połóżmy się i obserwujmy, mawiał Lenz.
Choroba, ze swej strony, była ewidentnie anarchią komórkową, chaosem, wewnętrznym nieposzanowaniem zasad, które czasem przez niektórych zwane były nawet boskimi, jako wcześniejsze od jakichkolwiek ludzkich rozporządzeń. Ciało nie jest miastem. Może istniała jakaś wcześniejsza mapa, ale ludziom nie był dany przywilej przestudiowania jej i zaproponowania zmian.
To oczywiste, że wchodzono w zupełnie nowy świat. Silniejsze działanie obaliło bogów; lśnienie rzeczy było już wyłącznie lśnieniem rzeczy, ognisko miało ogień dzięki konkretnej materii, boskość nie była już tym, co oświeca jeszcze bardziej, tylko po prostu czymś innym, poza opozycją ciemno/jasno. Elektryczność, mawiał Lenz, uczyniła żałosnymi pewne przeczucia na temat boskości. Nie sposób pomylić tego, co przeraża i szacunku wobec mocnej elektryczności.

Eksplozja i precyzja

2

Najbardziej niesamowite w operacjach Lenza było to, że w pewnej chwili skalpel, a nawet jego prawa ręka, zdawały się rozpływać w ciele operowanego. Skalpel wchodził w nie jak sztylet i wydawał się poszukiwać czegoś bardziej przerażającego niż konkretna tętnica; zaznaczał pierwszy punkt ataku; ataku, w tym przypadku mającego uratować zaatakowanego.
Czasem Lenza ogarniało wrażenie niemal magicznej i zarazem trzeźwej nieracjonalności — widział, że jego skalpel nie poszukuje rzeczonej tętnicy czy źle działającego naczynia, ale czegoś bardziej niematerialnego czy — użyjmy tego słowa — duchowego. Jakby narzędzie to służyło w dodatku do poznania indywidualnej winy chorego, która mogła nie być moralna, ale z całą pewnością była organiczna. Niesprawny organizm był dla niego materialnie winny i, w tym sensie, Lenz budował w swoich rozważaniach moralność tkanek złożoną z komórek czarnych i białych, zniszczonych albo nietkniętych. A na tym polu być niemoralnym oznaczało nie działać.
W ciągu kilku lat działalności doktor Lenz zrozumiał, że w medycynie zmagają się dwie niesamowite cechy techniki: eksplozja i precyzja. Obie te skrajności były względem siebie przeciwstawne. Jego skalpel był, co oczywiste, posłańcem precyzji i ładu. Jego przesłaniem była linia prosta, prostowanie skrzywienia.
Chory organizm albo jego część zakrada się niepostrzeżenie, skrótem, skalpel zaś wskazuje fizycznie właściwą drogę, główną ulicę. Dlatego Lenza bardzo dziwiły interwencje chirurgiczne wynikające z eksplozji — jak to się kilka miesięcy wcześniej wydarzyło po wypadku w pewnej fabryce. Jakaś maszyna z problemami wewnętrznymi wybuchła i spowodowała problemy wewnętrzne u pewnego człowieka. Lenzowi udało się uratować jego życie. Ale przy tej operacji z niespotykaną intensywnością odczuwał walkę pomiędzy dwoma ekstremami techniki: jego skalpel ucieleśniał precyzję, moralność, legalność, które ustala i których wymaga jedna część techniki, a z drugiej strony, ze strony pacjenta, widać było w pełnej krasie wyniki wybuchu spowodowanego również techniką; eksplozja wprowadzająca natychmiast — czy to na szeroką skalę na polu bitwy, czy na poziomie osobniczym — chaos, panikę komórkową, która nie jest niczym innym jak czasowym wtargnięciem niebywałej niemoralności: nie ma jednej nietkniętej linii prostej w ciele, które właśnie przeżyło wybuch. Bomba, w sumie, ze schematycznego punktu widzenia — tak jak kserokopiarka stanowi urządzenie do kserowania — jest po prostu maszyną wykonaną po to, żeby wybuchać.
Jego skalpel był zatem materialnym głosem ludzkiej etyki, a bomba głosem materialnym aberracji i obalenia porządku. Tymczasem oba przeciwne sobie pola zrodziły się dokładnie z tej samej substancji. Były dziećmi nie tego samego Boga, ale tego samego człowieka, i to fascynowało Lenza. Do tego stopnia fascynowały go te dwa światy, że za każdym razem, kiedy przeprowadzał operację, nie przestawał myśleć, że najmniejsze omsknięcie się skalpela, przypadkowe albo zamierzone, może spowodować śmierć pacjenta.
Kiedy działała jego prawa ręka, precyzyjna i magiczna, decyzja przesunięcia się w prawo czy w lewo nie była zwyczajną decyzją organizowania ruchu, nie pociągała za sobą podążania do jakiegoś punktu drogą krótszą albo dłuższą. Chodziło (dla odmiany) o życie albo nieżycie, trwanie przy życiu lub nie. Nie o długość drogi albo o czas jej przebycia; błędna decyzja skalpela — skręcenie w lewo, kiedy miało się skręcić w prawo — nie oznaczała tego samego co znużenie spowodowane spóźnieniem w wyniku złego wyboru w przestrzeni miejskiej. Zboczenie prawej ręki z drogi o kilka mikronów mogło postawić ciało w dwóch przeciwstawnych sobie światach: w świecie ciała żywego, nawet chorego albo mniej sprawnego, i w świecie nieboszczyka, a to już zupełnie inna sprawa.
W prowadzeniu skalpela Lenz widział możliwość utrzymania włączonego lub wyłączonego radia. Na prawo — zawsze na prawo, linia prosta i do tego linia, którą Pan, jak żartował sobie Lenz, zostawił ludziom moralnym — przesuwając się w prawo, utrzymywał ludzkie urządzenie na chodzie, zbaczając zaś w lewo — na stronę diabelską albo ruchu, którego nie rozumiemy — wyłączał urządzenie i elektryczność.
I to właśnie Lenz obsługiwał decydujący przełącznik.

 
Wesprzyj nas