“Zapach kwiatu muszkatołowego” to połączenie powieści przygodowej i historycznej. Jej akcja rozgrywa się w czasach wielkich odkryć geograficznych i obfituje w liczne zwroty akcji.



Począwszy od pierwszych stron wiele się dzieje – Ana, Portugalka ze szlacheckiego rodu, chcąc za wszelką cenę uniknąć małżeństwa z okrutnym narzeczonym, ucieka z rodzinnego domu. Ukrywa się na statku handlowym swego brata, Alessandra. Liczy na jego pomoc, ale on dla uratowania honoru rodziny grozi jej odesłaniem do domu. Czytelnik będzie śledził jej perypetie, podziwiał imponującą morską podróż i odmalowany z realizmem świat w XVI wieku. 

Ta najnowsza powieść Laili El Omari, autorki “Monsunowych dni” i “Zapachu drzewa sandałowego” – książek bardzo ciepło przyjętych przez czytelników w wielu krajach, jest lekka i przyjemna w lekturze.

Odwołuje się do klasycznych powieści przygodowych, jest dynamiczna i porywająca. Dostarcza rozrywki (niemało! książka liczy blisko 600 stron), a przy tym rzetelnie opisuje czasy, kiedy europejscy żeglarze wytrwale eksplorowali morza świata. Nie da się przeoczyć, że autorka wykonała ogromną pracę przy zbieraniu historycznych danych niezbędnych do tego, by przygody Any, Alessandra i innych bohaterów wypadły realistycznie.

Powieść odwołuje się do klasycznych książek przygodowych, jest dynamiczna
i porywająca

Na samym końcu książki znajduje się słowniczek dawnych nazw i pojęć, jednostek monetarnych, miar i terminów żeglarskich, który – oprócz tego, że przydaje się podczas lektury, to stanowi smakowity zbiór ciekawostek z przeszłości. Polecam!

Wanda Pawlik

Laila El Omari urodziła się w Münster. Jest córką Niemki i Palestyńczyka. Studiowała orientalistykę, germanistykę i nauki polityczne w Münster i Bonn. Mieszka z mężem i córką w Bonn. W Polsce do tej pory ukazały się: Monsunowe dni i Zapach drzewa sandałowego.

Laila El Omari
Zapach kwiatu muszkatołowego
Przekład: Barbara Janowska-Michnowska
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 3 czerwca 2015

I

Ocean Atlantycki, na południe od Cabo Verde,
marzec 1545

Upiorne obrazy przesuwały się w ciemności nieoddzielającej dnia od nocy. Martwe oblicze jakiejś kobiety, nad nią czarna otchłań za rozwartymi wargami, oczy, w których tańczyły demony, i twarz, którą zdawały się ożywiać złowrogie cienie.
W takich chwilach Anę nagle ogarniał lęk, więc zaczynała nucić cichym głosem, który niemal odwykł od mówienia, zamykała oczy i z otaczających ją ciemności przenosiła się we własny mrok.
– Marinheiros powiedzą, że straszy – dobiegł ją szept od strony zejściówki.
Głucho dudniły kroki na śliskich deskach, zbliżały się powoli, aż w końcu ucichły tuż przed nią. Ze zgniłym odorem wody zanieczyszczonej wszelkimi możliwymi odpadami, fetorem stęchłego drewna i ludzkich odchodów zmieszał się zapach Jaumego Jordão, połączenie woni drzewa sandałowego i skóry, i skrzydełka nosa Any rozdęły się lekko.
Otworzyła oczy i zamrugała, zobaczywszy mlecznożółtą plamę światła padającego na podłogę od lampy, którą trzymał w ręku młody żołnierz.
– Uprzedzałem was przecież, że długo w tych warunkach nie wytrzymacie – powiedział tak cicho, że Ana musiała się lekko pochylić do przodu, aby móc go zrozumieć. – Wiem, co mówię, widziałem już marynarzy, którzy wyzionęli ducha, a nie byli w aż tak kiepskim stanie.
– Nic mi nie jest – żachnęła się.
– Głupi upór – mruknął pod nosem.
– Zapominasz się, Jaume – skarciła go.
Słyszała oddalające się kroki żołnierza, potem rozległo się lekkie szuranie, więc się domyśliła, że wziął cuchnące wiadro z nieczystościami, które odsunęła od siebie jak najdalej, a z którego z oczywistych względów musiała korzystać kilka razy dziennie.
– Do Goi dopłyniemy dopiero za jakieś pół roku, a i to pod warunkiem, że nie będzie żadnych opóźnień.
Ana siedziała w milczeniu. Podciągnęła kolana do brody i oplotła je rękami.
– Zbyt długo nie wychodziliście już na pokład. Wkrótce północ, mogę po was przyjść, kiedy usną wszyscy oprócz marynarzy pełniących wachtę.
Kusząca myśl, jednak jak dotąd każdej takiej krótkiej wyprawie dla zaczerpnięcia powietrza towarzyszył dręczący lęk. Ana potrząsnęła głową.
– Proszę mnie nie zmuszać do tego, żebym wszystko powiedział.
Miało to zabrzmieć jak groźba, ale w ustach Jaumego stało się cichą skargą.
– Co capitão-mor zrobiłby wtedy z tobą? – spytała.
– A jak myślicie, co by mnie czekało, gdybym musiał powiadomić go o waszej śmierci?
Mimo całej stanowczości, z jaką to powiedział, Ana wyczuła w głosie żołnierza niepewność, ale po zastanowieniu uznała, że jego słowa należy potraktować poważnie.
– Już dobrze, Jaume.

*
Alessandro da Silveira słyszał pieśń marynarzy, którzy jak zwykle niechętnie rozpoczynali drugą nocną wachtę.

Wachta się zaczyna,
Piasek w szkle umyka,
Będziemy mieć dobrą podróż,
Jak Bóg pozwoli.

Każdego dnia w południe na nowo obliczano na statku czas. Alessandro regularnie korygował klepsydrę półgodzinną* za pomocą kompasu i aby wyrównać wszelkie nieścisłości w pomiarze, zaczynał tę procedurę codziennie od nowa.

* Zegar piaskowy. (Przypisy pochodzą od tłumaczki).

W ten sposób dzień zostawał podzielony, gdyż na pokładzie była to jedyna możliwość ustalenia pory zmiany wachty, mszy i snu. Jedna wachta trwała osiem szklanek, tylko sternicy zmieniali się co godzina, gdyż utrzymanie statku na kursie wymagało niemałej siły fizycznej.
Stał więc teraz Alessandro na pokładzie wraz z Zaidem, swoim arabskim nawigatorem, oraz bosmanem, mestre Pablem Brandão, który podlegał Zaidowi, i obliczał kurs, posługując się mierniczą laską Jakuba. Niebo było wygwieżdżone, a więc noc na tyle jasna, że dało się ustalić linię horyzontu, której odległość do Gwiazdy Polarnej mierzyli trzej mężczyźni. Alessandro określał pozycję statku, odczytując z kompasu kurs i zestawiając go z czasem i prędkością przebytego odcinka. Tę ostatnią obliczał na podstawie szybkości, z jaką przepływał obok statku kawałek drewna zrzucony z dziobu do wody. Zaid był oficerem nawigacyjnym i to na nim spoczywała największa odpowiedzialność za przebieg rejsu. Nawet mestre musiał słuchać jego poleceń i wykonywać manewry według jego instrukcji. Zaid był dzień i noc na posterunku, a w krótkich chwilach, gdy odpoczywał, zastępował go podsternik.
W pewnej chwili uwagę Alessandra zwrócił jakiś ruch przy relingu. Podniósł wzrok i zobaczył Jaumego Jordão, który właśnie zamierzał zejść pod pokład. Skinął na niego ręką.
– Co tu jeszcze robisz o tej porze, Jaume? Przecież nie masz służby.
– Noc jest zbyt piękna, żeby ją całą przespać, Dom Alessandro – odpowiedział ze śmiechem młody żołnierz. – Spędziłem trochę czasu na modlitwie, żeby Bóg okazał nam łaskę i dał pomyślną podróż.
Alessandro zwrócił spojrzenie ku morzu.
– Tak – odparł w zadumie. – Mamy taką nadzieję.
Była to jego pierwsza tak wielka wyprawa. Jako komendant miał pod swoimi rozkazami oprócz capitanii, okrętu flagowego, flotyllę złożoną z trzech jednostek – dwóch karawel i jednego statku zaopatrzeniowego – należącą do bogatego armatora Pedra Cayado, kuzyna jego matki.
Siódmego marca wyruszyli z Belém, wyposażeni na wszelki wypadek w lekkie działa. Na pokładach innych statków znajdowali się doświadczeni capitães, wszyscy z tej samej rodziny. Rui de Vasconselos, kuzyn Alessandra ze strony matki, dowodził jedną z karawel, stryj, Sérgio da Silveira – drugą, a syn Sérgia, Henrique, był kapitanem statku zaopatrzeniowego.
Wybrzeże Portugalii szybko zniknęło za horyzontem i żaglowce skierowały się na otwarte morze, ku Val de Éguas, Doliny Klaczy, jak nazywano obszar między stałym lądem a Ilhas dos Açores, ponieważ fale są tam tak rozbrykane jak stado młodych klaczek. Kto nie był przyzwyczajony do takich podróży, tego najpóźniej tutaj dopadała choroba morska.
Potem, aby uniknąć pasatu wiejącego z północnego zachodu, statki obrały kurs na południowy zachód, skąd zapuściły się na zachód i żeglowały teraz na południowy zachód w stronę Terra do Brasil.
– Czy mogę już odejść, Dom Alessandro? – spytał Jaume.
– Idź. – Alessandro położył mu rękę na ramieniu. – Wypocznij dobrze, mój przyjacielu. Podróż będzie długa i wyczerpująca. Musisz oszczędzać siły.
Sam poszedł wolnym krokiem na rufę, gdzie w kasztelu znajdował się pomost nawigacyjny i kajuta kapitańska. Zanim przekroczył jej próg, po raz kolejny obrzucił spojrzeniem morze i zastygł w bezruchu, z rękami opartymi na biodrach. Na początku podróży, kiedy wokół rozciągał się tylko bezmiar wód, po raz pierwszy sobie uświadomił, co musieli swego czasu czuć żeglarze, wyruszając w nieznane, na morza, o których mówiono, że zamieszkują je potwory i że szaleją na nich burze pochłaniające każdy statek.
Objęcie dowództwa nad niewielką flotą Alessandro zawdzięczał wpływom ojca i stryjowi Sérgiowi, który choć był znacznie bardziej doświadczonym capitão, zrzekł się tej funkcji na korzyść bratanka. Alessandro często wyprawiał się na morze, ale nigdy nie zapuścił się dalej niż przez Morze Śródziemne do Maroka i Cabo Verde.
Nie tylko żądza przygód i miłość do morza pchnęły go do tego rejsu. Kierowała nim również chęć poznania bajkowego wybrzeża Indii, o którym tyle opowiadano. Mówiono o niezmierzonym bogactwie, o kolorach, kwiatach, których żaden mieszkaniec Portugalii nigdy nie widział na oczy, o pięknych kobietach i pałacach. Na pełną niebezpieczeństw wyprawę, carreira da India, z której często powracała zaledwie połowa śmiałków, capitão-mor otrzymał dziesięć tysięcy cruzados. Załoga jego náo składała się ze stu dwudziestu sześciu marynarzy, trzystu żołnierzy i kilku pasażerów. Náo był okazałym trójmasztowcem z bukszprytem, masztem głównym, fokmasztem i bezanmasztem, jednym z największych żaglowców, jakie w owym czasie zbudowano.
W kasztelu rufowym oprócz kajuty kapitana znajdowały się kajuty mestre, nawigatora, escrivão, konstabla, podsternika oraz uprzywilejowanych pasażerów. Na najwyższym poziomie, bezpośrednio pod pokładem nadbudówki rufowej, mieściła się główna kajuta, w której kapitan ze swymi oficerami i gośćmi jadał posiłki. Dookoła zewnętrznej ściany kasztelu ciągnęła się weranda, na którą otwierały się górne kajuty i skąd można było patrzeć na umieszczony pod nią ster.
Pozostała część załogi była ulokowana w kasztelu dziobowym, gdzie mieściły się również prochownie, w których przechowywano kule do dział, piki, rusznice i kusze. Działa, a także łódź i szalupa, znajdowały się w wydzielonej części pokładu, tam też między skrzyniami znajdowali schronienie żołnierze.
Po upływie ponad dziesięciu dni od minięcia Cabo Verde Alessandro obliczył, że jeśli wiatry będą im sprzyjać, dotrą do Terra do Brasil jeszcze przed końcem kwietnia. Tam będą mogli sobie pozwolić na krótki odpoczynek i uzupełnić zapasy wody, zanim przystąpią do przeprawy przez południowy Atlantyk.
Uderzenie dzwonu obwieściło pierwszy obrót klepsydry.
Alessandro właśnie wybierał się do swojej kajuty, gdy nagle zauważył jakiś ruch. Zatrzymał się i utkwił wzrok w ciemnościach. Skulona za plecami Jaumego Ana miała wrażenie, że serce zatrzyma jej się w piersi. Alessandro ją zobaczył. Zastygł w bezruchu, skierowawszy spojrzenie w stronę zejściówki, po chwili jednak odwrócił się i zniknął w swojej kajucie.
Z piersi Any wydobyło się głębokie westchnienie. Popatrzyła bezradnie na żołnierza, który już szykował się do wyjścia na pokład, i potrząsnęła gwałtownie głową. Jaume wszedł jednak na schodki, więc nie pozostawało jej nic innego, jak tylko udać się za nim.
Odurzył ją cudowny zapach świeżego morskiego powietrza.
Miała wrażenie, że w czasie tygodni spędzonych pod pokładem w ogóle nie oddychała. A jednak nie była w stanie się ruszyć. Nie potrafiła tak jak Jaume udawać spokoju i opanowania, więc stała w napięciu przy schodach, bojąc się zrobić choć jeden krok. Ale tak, młody żołnierz miał rację. Jeśli nie chce zwrócić na siebie uwagi, powinna zachowywać się naturalnie, a nie przemykać się cichcem. W końcu więc na sztywnych nogach poszła za nim do relingu. Alessandro i José, jego niewolnik, towarzyszący mu niczym cień, byli jedynymi osobami, na których nie mogła się natknąć. Na statku znajdowali się wprawdzie pasażerowie, fidalgos, szlachcice, ale ich nie musiała się obawiać, gdyż oni wzięliby ją za zwykłego chłopca okrętowego.
Była ubrana jak każdy grumete: w spodnie i przepasaną koszulę sięgającą kolan. Włosy ciasno związała na czubku głowy i ukryła pod stożkowatą marynarską czapką z niebieskiego płótna. W ciemności to przebranie nawet z bliska zwiodłoby każdego, kto jej nie znał. Jednakże nawet w nocy mógłby ją zdradzić niepewny, wskazujący na nieobycie z morzem chód. Stała teraz obok Jaumego, opierając się o reling, patrzyła na czarną toń i usiłowała odnaleźć w sobie choć trochę tej odwagi, której w chwili rozpoczęcia podróży miała w nadmiarze, a która po prawie miesiącu w wilgotnym, cuchnącym lochu pod pokładem niemal całkowicie wyparowała, tak że w chwilach szczególnej rozpaczy musiała mozolnie jej szukać, choć niczego nie pragnęła bardziej niż znaleźć się z powrotem w domu. W fazie planowania jej ucieczka miała w sobie coś z romantycznej przygody, jakiś blask, który jednak już drugiego dnia na morzu pokryła patyna i którego dziś nic już nie przypominało.
Gdy oddychając pełną piersią, czuła na twarzy rozpryskującą się pianę morską, a skrzydełka nosa drżały jej na słonym morskim wietrze, powróciło nieco początkowej pewności siebie. Tutaj, na zewnątrz, łatwiej było o bojowego ducha. Mimo to odczuła ulgę, gdy Jaume sprowadził ją z powrotem do jej kryjówki i znalazła się poza zasięgiem wzroku nielicznych pasażerów spacerujących po głównym pokładzie.
Żaglowiec miał cztery pokłady, a jednak było na nim bardzo mało miejsca dla zwykłych marynarzy, którzy, stłoczeni, spali w hamakach. Powietrze było tu aż gęste, a im dalej, tym stawało się ciaśniej i nie słyszało się już chrapania mężczyzn, tylko trzaski w belkowaniu, piski i tupot szczurów oraz plusk wody zbierającej się w pomieszczeniu nad kilem.
Zęza była najzimniejszym miejscem na statku.
Ana zorientowała się, że Jaume odchodzi bardzo niechętnie, zostawiając ją tu samą, ale nic nie powiedział.
Przycupnęła na worku ze słomą, który położył dla niej na dużej skrzyni. Tutaj spędziła najdłuższe dni w swoim życiu. Odchyliła w tył głowę. Choć nocny wiatr przypomniał o dawnej żądzy przygód, poczuła się przeraźliwie samotna i nieszczęśliwa, kiedy żołnierz odszedł, zabierając latarnię.
Zamknęła oczy i próbowała zasnąć. Pod powiekami przesuwały się chaotyczne obrazy. Widziała dom rodziców w Lizbonie, ogród, lato z dzieciństwa, ciało jakiejś kobiety w rozerwanej sukni porzucone niczym niepotrzebna lalka, a nad nią ponure oczy Luísa de Brissaca.

 
Wesprzyj nas