Historia czworga londyńczyków – trzech kobiet i młodego mężczyzny o burzliwej przeszłości – intymna i prawdziwa aż do bólu. Powieść była nominowana do prestiżowych nagród Orange Prize i Man Booker Prize 2006.


Kay, która w czasie wojny żyła pełnią życia, dziś nosi się jak mężczyzna i nie ustaje w poszukiwaniach czegoś, co wciąż jej się wymyka. Helen, pełna wdzięku i powszechnie lubiana, skrywa bolesną tajemnicę. Viv dochowuje wierności kochankowi, na przekór cierpieniu, którego przez niego doświadczyła. Na pozór niewinny Duncan ma za sobą walkę z własnym demonem.

Życie i sekrety tych czworga łączą się ze sobą i przeplatają na wiele zaskakujących sposobów. Wojna prowadzi do dziwnych sojuszów…

***

Życie kilkorga młodych londyńczyków opisane wstecz, w trzech odsłonach – od powojnia do roku 1941. Kluczowe wydarzenia – bombardowania Londynu i erotyczne uniesienia rozgrywają się pod osłoną nocy, a wojna jest zarazem pokoleniową traumą i czasem wyzwolenia z konwenansów, w którym można było żyć pełnią życia. Subtelna, bezinteresowna, szczera i pozbawiona morału powieść Sarah Waters o poszukiwaniu szczęścia i smaku rozczarowania. Tak pisałaby Virginia Woolf, gdyby dożyła rewolucji obyczajowej.
Ignacy Karpowicz

„Pod osłoną nocy” to historia o więziach różnego rodzaju, pięknych, czasami wstydliwych i naznaczonych piętnem tragizmu. Aktach heroizmu, w epickim i codziennym wymiarze. Piękna i na wskroś prawdziwa powieść.
„The Observer”

Waters zwodzi czytelnika, przewrotnie prowadząc opowieść od końca. Pozornie niezwiązane wątki splatają się w misterną fabułę, która uwodzi nas po mistrzowsku, nie pozwalając o sobie zapomnieć.
„Evening Standard”

To ponadczasowa historia o Człowieku, jego samotności oraz nieustannym i daremnym nieraz dążeniu do szczęścia i miłości.
„Independent on Sunday”

Sarah Waters (ur. 1966) – popularna i wielokrotnie nagradzana brytyjska pisarka, autorka znanych na całym świecie powieści historycznych z wątkiem homoerotycznym. W 2006 roku „Pod osłoną nocy” była nominowana do prestiżowych międzynarodowych nagród Orange Prize i Man Booker Prize. Nakładem Prószyński i S-ka ukażą się wkrótce wznowienia wszystkich powieści autorki w nowej szacie graficznej.

Sarah Waters
Pod osłoną nocy
Przekład:Magdalena Moltzan-Małkowska
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 12 maja 2015


1947

rozdział 1

Oto kim jesteś, pomyślała Kay. Osobą, która nie potrzebuje zegara, albowiem odmierza czas wizytami chorych odwiedzających jej gospodarza.
Stała w otwartym oknie, w koszuli bez kołnierzyka i w szaroburych spodniach. Ćmiąc papierosa, obserwowała nadchodzących i wychodzących pacjentów pana Leonarda. Przybywali punktualnie, tak punktualnie, że można by według nich nakręcać zegarek: garbata kobiecina przychodziła w poniedziałki o dziesiątej, a ranny żołnierz w czwartki o jedenastej. We wtorki o pierwszej zjawiał się staruszek z młodocianym pomocnikiem o uduchowionym wyglądzie; Kay lubiła ich wypatrywać. Lubiła patrzeć, jak z wolna podążają ulicą: starszy mężczyzna, schludny, spowity w czerń niczym grabarz, i chłopak – cierpliwy, poważny i przystojny jak nie przymierzając alegoria młodości w wydaniu Stanleya Spencera bądź innego współczesnego malarza. Po nich przychodziła kobieta z synem, małym kuternogą w okularach, potem zaś zjawiała się podstarzała Hinduska cierpiąca na reumatyzm. Chłopiec stał czasami na zwichrowanej ścieżce prowadzącej do domu, kopiąc mech i kamyki swoim wielkim butem, podczas gdy jego matka rozmawiała w sieni z panem Leonardem. Niedawno uniósł głowę i pochwycił wzrok Kay: usłyszała, jak szura na schodach i kuśtyka do ubikacji.
– Przestraszyłeś się aniołów? – dobiegł z dołu głos matki. – Dobry Boże, przecież to tylko obrazki! Taki duży chłopak!
Kay domyśliła się, że przyczyną zachowania chłopca wcale nie są edwardiańskie anioły pana Leonarda, lecz widok jej samej. Mały najpewniej wbił sobie do głowy, że snuje się po strychu jak duch albo obłąkana.
W pewnym sensie miał rację. Czasem istotnie zwyczajem szaleńców błądziła bez celu z kąta w kąt. Innym razem godzinami stała bez ruchu, obserwując grę cieni na dywaniku. Odnosiła wówczas wrażenie, że istotnie przypomina ducha i wtapia się w spłowiałą strukturę domu, ginąc w mroku, który zbierał się w zakamarkach niczym kurz.
Parapet zadrżał pod jej łokciami: dwie przecznice dalej przejechał pociąg, zmierzający w kierunku węzła kolejowego w Clapham. Lampa za plecami Kay rozbłysła, mrugała chwilę jak roztrzepotana powieka, po czym zgasła. W żałośnie małym kominku (był to kiedyś pokój dla służby) cicho opadł węgielek. Kay po raz ostatni zaciągnęła się papierosem i zgasiła go między kciukiem i palcem wskazującym.
Stała przy oknie ponad godzinę. Był wtorek: odnotowała przybycie mężczyzny z zadartym nosem i chorą ręką i podświadomie oczekiwała przyjścia postaci Stanleya Spencera. Wreszcie machnęła ręką i postanowiła wyjść z domu. Ostatecznie pogoda dopisywała: był ciepły dzień w połowie września, już trzeciego września po wojnie. Weszła do sąsiedniego pomieszczenia, które traktowała jak sypialnię, i zaczęła się przebierać.
W pokoju panował półmrok. Pan Leonard zastąpił wybitą szybę kawałkiem linoleum. Wysokie łóżko, przykryte wyświeconą narzutą, nieodparcie nasuwało niemiłą myśl o rzeszach ludzi, którzy w ciągu wielu lat na nim spali, kochali się, przychodzili na świat, umierali bądź rzucali się w gorączce. Wydzielało kwaśnawą woń niczym para znoszonych pończoch. Ale Kay przywykła do niej i nie zwracała na to uwagi. Pokój był tylko miejscem, gdzie spała lub spędzała bezsenne noce. Bezosobowe ściany świeciły pustkami, zupełnie jak w chwili kiedy po raz pierwszy przestępowała próg. Nigdy nie zawiesiła obrazków ani nie porozkładała książek: nie miała ani jednych, ani drugich, jej dobytek był bardzo mizerny. W jednym rogu zamocowała drut, na którym na drewnianych wieszakach powiesiła ubrania, czyste i zadbane.
Po krótkich poszukiwaniach znalazła parę porządnie zacerowanych skarpet oraz spodnie. Wpięła do mankietów srebrne spinki i przeczesała krótkie, brązowe włosy, wygładzając je pomadą. Przypadkowi przechodnie często brali ją za przystojnego młodzieńca, a starsze panie nagminnie zwracały się do niej per „chłopcze”, a nawet „synu”. Jeśli jednak ktoś uważniej przyjrzał się jej twarzy, natychmiast dostrzegał na niej ślady upływu czasu, we włosach zaś srebrne nitki. Kay zbliżała się bowiem do trzydziestych siódmych urodzin.
Idąc na dół, stawiała ostrożnie stopy, aby nie przeszkadzać panu Leonardowi, lecz skrzypiące schody wykluczały bezszelestny krok. Skorzystała z ubikacji, a następnie spędziła kilka minut w łazience, gdzie umyła twarz i zęby. Bluszcz zasłaniający okno rzucał na jej skórę zielonkawą poświatę. Woda postukiwała i kaszlała w rurach. Obok piecyka gazowego wisiał klucz do nakrętek: kran czasem odmawiał posłuszeństwa i trzeba było załomotać w rury, ażeby skłonić go do działania.
Pokój obok łazienki pełnił funkcję gabinetu pana Leonarda; Kay słyszała ponad pluskiem wody w umywalce jego natchniony monolog, kiedy zajmował się mężczyzną z chorym ramieniem. Gdy wyszła z łazienki i na palcach przemknęła pod drzwiami, monotonny głos przybrał na sile. Przypominał rytmiczny stukot jakiejś maszyny.
– Ericu – usłyszała. – Musisz bardziej… no wiesz. Bez tego ani rusz.
Cicho zbiegła po schodach i otworzywszy frontowe drzwi, zastygła na progu. Oślepiona jasnością nieba zamrugała powiekami. Ni stąd, ni zowąd dzień stracił czar i wydawał się nie tyle pogodny, ile uschły i wyblakły. Kay odniosła wrażenie, jakby kurz zbierał się na jej ustach, rzęsach, w kącikach oczu. Ale nie zawróciła. Nie po to wystroiła się dla świata. Zbiegła po schodach i ruszyła przed siebie. Szła krokiem osoby, która doskonale wie, dokąd i po co zmierza, choć w gruncie rzeczy nie miała nic do roboty i nikt na nią nie czekał. Dzień był pusty, podobnie jak pozostałe dni jej życia. A każdy kolejny krok mógł prowadzić wszędzie i donikąd.
Ruszyła zdewastowanymi ulicami na zachód, w kierunku Wandsworth.

– Ani śladu Pułkownik Barker, wujku Horacy – zameldował Duncan, spoglądając na okna strychu, kiedy wraz z panem Mundym zbliżali się do budynku.
Poczuł rozczarowanie. Lubił widok lokatorki pana Leonarda. Lubił jej śmiałą fryzurę, męski styl ubierania się i ostry, dystyngowany profil. Przypuszczał, że była kiedyś pilotem, sierżantem WAAF-u lub kimś w tym rodzaju: innymi słowy jedną z kobiet, które brały aktywny udział w wojnie, a potem zostały z niczym. Pan Mundy nadał jej przezwisko „Pułkownik Barker”. On też lubił na nią patrzeć. Słysząc głos Duncana, podniósł wzrok i przytaknął, zaraz jednak ponownie opuścił głowę i ruszył dalej, zbyt zdyszany, by odpowiedzieć.
Mieli za sobą kawał drogi od White City aż do Lavender Hill. Podążali wolno, czasem pieszo, czasem autobusami, często odpoczywając; była to nieomal całodniowa wyprawa. Duncan tradycyjnie miał wolny wtorek, który następnie odpracowywał w sobotę. W fabryce nikt nie robił mu problemów.
– Ależ ten chłopak troszczy się o wuja! – Wielokrotnie obijało mu się o uszy. Nie wiedzieli, że pan Mundy wcale nie jest jego wujem. Nie mieli pojęcia, na czym polega jego kuracja, pewnie myśleli, że odwiedza klinikę. Duncan nie wyprowadzał ich z błędu.
Wprowadził pana Mundy’ego w cień podniszczonego domostwa, którego zgarbiona sylweta nieodmiennie budziła w nim niepokój. Był to bowiem ostatni ocalały budynek w niegdysiejszym szeregu: w jego bokach wciąż widniały blizny po sąsiadach. Z jednej strony straszyły zygzak widmowych schodów oraz dziura po nieobecnym kominku. Duncan zachodził w głowę, co pozwoliło temu domowi przetrwać; każda wizyta u pana Leonarda wywoływała obawę, że gdy któregoś dnia zbyt mocno trzaśnie drzwiami, ściany wokół nich legną w gruzach.
Pomny owych podejrzeń ostrożnie zamknął drzwi, po czym dom wydał mu się mniej złowrogi. Korytarz był mroczny i raczej zagracony: wszędzie poustawiano krzesła z twardymi oparciami, stały tam również pusty wieszak na palta oraz dwie lub trzy rachityczne rośliny. Na podłodze widniała szachownica czarno-białych kafelków; niektóre poodpadały, ukazując szary cement pod spodem. Na żyrandolu wisiał prześliczny różowy klosz w kształcie muszli, przeznaczony zapewne do lampy gazowej, teraz zaś dopasowany do żarówki w bakelitowej osłonie, wiszącej na wystrzępionym, brązowym kablu.
Duncan odnotowywał podobne szczegóły, była to dlań jedna z większych przyjemności życiowych. Lubił, gdy przychodzili za wcześnie, zawsze bowiem zdążył usadowić pana Mundy’ego na krześle, dzięki czemu mógł następnie pospacerować po korytarzu i dokładnie wszystko obejrzeć. Podziwiał misternie toczone słupki w balustradzie oraz zmatowiałe końcówki prętów na schodach. Podobała mu się odbarwiona gałka z kości słoniowej na drzwiczkach kredensu oraz farba na listwach podłogowych, które dzięki niej zyskały wygląd szlachetnego drewna. W najdalszym końcu, skąd prowadziło wejście do piwnicy, stał bambusowy stolik zagracony tandetnymi bibelotami. Pośród gipsowych piesków i kotków, przycisków do papieru i majolikowych wazonów błyszczała ulubienica Duncana – stara, glazurowana misa niezwykłej urody, zdobiona w węże i owoce. Pan Leonard trzymał w niej zakurzone orzechy, na których leżał metalowy dziadek. Jego widok nieodparcie nasuwał Duncanowi myśl o pęknięciu, które nastąpiłoby w kontakcie metalu z kruchą porcelaną, gdyby ktoś niebacznie upuścił go na miskę.
Orzechy tkwiły na swoim zwykłym miejscu, otulone warstewką kurzu. Duncan przeniósł wzrok na obrazki, krzywo zawieszone na ścianie – w tym domu wszystko wisiało jakby pod kątem. Dość sztampowe, były oprawione w najzwyklejsze oksfordzkie ramki. To również sprawiło mu przyjemność, chociaż nieco innego rodzaju, przyjemność, jaką czerpał z widoku umiarkowanie ładnej rzeczy, myśląc: nie jesteś moja i wcale mi na tobie nie zależy!
Kiedy na górze dały się słyszeć kroki, Duncan wrócił pospiesznie do pana Mundy’ego. Drzwi na podeście stanęły otworem i zabrzmiały donośne głosy: pan Leonard odprowadzał do wyjścia młodego mężczyznę, który zawsze przychodził przed nimi. Duncan lubił na niego patrzeć niemal tak bardzo jak na Pułkownik Barker i glazurowaną misę, gdyż nieznajomy robił wrażenie nader pogodnego człowieka. Mógł być marynarzem.
– W porządku, przyjaciele? – rzucił dziś, puszczając do Duncana oko. Zapytał o pogodę i artretyzm pana Mundy’ego. Jednocześnie wyjął z kieszeni papierosa, włożył go do ust i przypalił zapałką. Wszystkie czynności wykonał zgrabnie jedną ręką, podczas gdy druga, niesprawna, bezwładnie wisiała z boku.
Po co tu przychodzi, rozmyślał nieraz Duncan, skoro radzi sobie z tym dość dobrze. Uznał, że być może młody mężczyzna szuka narzeczonej. Potencjalna kandydatka zapewne byłaby niechętna jego kalectwu.
„Marynarz” wsunął zapałki z powrotem do kieszeni i poszedł. Pan Leonard zaprowadził Duncana i pana Mundy’ego na górę, oczywiście powoli, pozwalając temu ostatniemu nadawać tempo.
– Piąte koło u wozu – powiedział staruszek. – Cóż pan ze mną pocznie? Nadaję się tylko na złom.
– Ejże – upomniał go pan Leonard.
Wraz z Duncanem wprowadził pana Mundy’ego do gabinetu. Posadzili chorego na kolejnym krześle z twardym oparciem, zdjęli mu marynarkę i zapytali, czy mu wygodnie. Pan Leonard wyjął czarny notes i zerknął w swoje notatki, a następnie usiadł na identycznym krześle twarzą do pacjenta. Duncan podszedł do okna i przycupnął na stojącej tam niskiej, wyściełanej skrzyni, z marynarką pana Mundy’ego na kolanach. Zawieszona niedbale firanka wydzielała gorzkawy zapach. Pokryte linkrustą ściany były pomalowane na lśniący czekoladowy kolor.
Pan Leonard zatarł ręce.
– A więc – powiedział – jak samopoczucie od naszej ostatniej wizyty?
Pan Mundy spuścił głowę.
– Niespecjalnie – odrzekł.
– Bóle jak przedtem?
– Nie mogę się od nich uwolnić.
– Ale nie uciekamy się do fałszywych medykamentów?
Na twarzy pana Mundy’ego odbiło się zakłopotanie.
– No cóż – przyznał po chwili. – Może ździebko aspiryny.
Pan Leonard cofnął podbródek i spojrzał na pacjenta z wyrzutem.
– Przecież pan wie – odpowiedział – że osoba, która stosuje dwojakie środki leczenia przypomina osła popychanego przez dwóch poganiaczy. Zmierza donikąd. Dobrze pan o tym wie, prawda?
– Tak, ale… – nie dawał za wygraną pan Mundy – tak strasznie boli…
– Boli! – przerwał pan Leonard na poły z rozbawieniem, na poły ze wzgardą. Poruszył swoim krzesłem. – Czy to krzesło cierpi, dźwigając mój ciężar? Czemuż by nie, skoro wykonano je z drewna będącego tworzywem w równym stopniu co kość i mięśnie pańskiej nogi, która musi dźwigać pana. Jeśli tylko przestanie pan wierzyć w jej cierpienie, noga stanie się dla pana równie mało istotna jak kawałek drewna. Nieraz to panu mówiłem.
– Tak – odparł z rezygnacją pan Mundy.
– Tak – powtórzył pan Leonard. – No to zaczynamy.
Duncan siedział jak mysz pod miotłą. Podczas sesji należało zachować bezwzględną ciszę i spokój, zwłaszcza na początku, kiedy pan Leonard zbierał myśli i siły, koncentrując umysł na próbach pozbawienia pana Mundy’ego fałszywego przekonania o artretyzmie. Czynił to, lekko odchylając głowę w tył i świdrując wzrokiem nie pacjenta, ale obrazek zawieszony nad kominkiem, przedstawiający łagodną niewiastę w wiktoriańskiej sukni ze stójką, założycielkę Ruchu Nauki Chrześcijańskiej, panią Mary Baker Eddy. Na czarnej ramce ktoś, może sam pan Leonard, napisał koślawymi literami: „Wiecznie czuwaj przy bramie myśli swej”.

 
Wesprzyj nas