Kryminał w stylu retro – mrożący krew w żyłach, z wiarygodnie zarysowanymi postaciami i perfekcyjnie ukazanym życiem w Berlinie pod koniec wojny.



Berlin 1944. W zbombardowanej stolicy Rzeszy seryjny morderca poluje na kobiety, a ich okaleczone zwłoki składa pod pomnikami wojennymi.
Ofiary były w różny sposób powiązane z NSDAP. Ale z listu, w którym morderca przyznaje się do zbrodni, wynika, że nie jest przeciwnikiem reżimu, tylko lojalnym nazistą.

Komisarz Richard Oppenheimer, niegdyś jeden z najskuteczniejszych śledczych berlińskiej policji kryminalnej, teraz zepchnięty na margines życia społecznego ze względu na żydowskie korzenie zostaje zmuszony do współpracy przes SS.

Oppenheimer wie, że jego życie wisi na włosku, zwłaszcza gdyby rzeczywiście udało mu się schwytać zabójcę. Gorączkowo szuka wyjścia z sytuacji…

Harald Gilbers
Germania
Przekład: Agnieszka Hofmann
Dom Wydawniczy PWN
Premiera: 20 kwietnia 2015


4


poniedziałek, 8 maja 1944

Noc minęła bez zakłóceń. Oszczędziły ich nawet moskity, samoloty latające w pojedynkę i zrzucające bomby w nieskoordynowany sposób. Był wczesny ranek. Oppenheimer wyruszył do pracy i apatycznie zszedł po schodach.
Przed domem zauważył człowieka wyczekującego na najbliższym rogu ulicy. Wyczuł, że facet musi być z Gestapo lub ze służby bezpieczeństwa. Już po kilku krokach usłyszał głos.
– Pan Oppenheimer?
Odwrócił się i ujrzał przed sobą twarz nieznanego mężczyzny.
– Tak – odparł.
– Służba bezpieczeństwa. Proszę ze mną.
– Muszę iść do pracy…
– Tym niech się pan nie kłopocze – odpowiedział lakonicznie mężczyzna.

Do uszu Oppenheimera dotarł metaliczny brzęk. Potem wołanie, po którym rozległ się kolejny brzęk. Kilka sekund później dwie białe postacie nieruchomo stanęły naprzeciw siebie, mierząc się wzrokiem.
– Niech pan siada – rozkazał tajniak.
Oppenheimerowi nie pozostało nic innego, jak przycupnąć na drewnianej ławce w ogromnej hali i śledzić pojedynek szermierzy. Na koniec zwycięzca zdjął z twarzy maskę. Był nim Vogler. Komisarz po raz pierwszy zobaczył go w świetle dnia. Mężczyźnie, którego ocenił na jakieś dwadzieścia parę lat, opadały na czoło włosy w kolorze popielatoblond. Szwagierka Oppenheimera, pracująca w pewnym salonie fryzjerskim w Lipsku, mówiła na taki nijaki kolor „psi blond”. Vogler podszedł bliżej sprężystym krokiem, zdejmując rękawice. Oppenheimer ze zmarszczonym czołem powiódł wzrokiem po smolistoczarnych runach SS na białej metalowej kamizelce.
– Pan pójdzie za mną, Oppenheimer – rzucił Hauptsturmführer zamiast powitania.
Komisarz podniósł się i poszedł za nim. W przebieralni Vogler obrzucił go zaciekawionym wzrokiem. A potem zaczął się rozbierać. Oppenheimer, niepewny, w co z nim grano, poczuł się nieswojo. Sytuacja przypominała odbyty przed chwilą pojedynek. Każdy czekał na ruch przeciwnika. Esesman wziął ręcznik i przespacerował się nago przed Oppenheimerem. Zapewne chciał w ten mało subtelny sposób dać światu do zrozumienia, że nie ma nic, czego trzeba by się wstydzić.
– Więc po co tu jestem? – zapytał w końcu Oppenheimer.
– Mówiąc krótko: potrzebujemy pana pomocy w wyjaśnieniu morderstwa – odpowiedział, nie zatrzymując się, Vogler.
Komisarz w milczeniu podążył za nim do pomieszczenia z prysznicami. Jasne, że włączenie się w tę sprawę go korciło, ale nie miał pojęcia, w co się wpakuje, jeżeli zacznie współpracować z SS. Poza tym musiał uwzględnić jeszcze parę innych kwestii. Ostatecznie miał pracę, w której co dzień musiał się zjawiać. Jeśliby tego zaprzestał, wpadłby w tarapaty. Rozważył, czy Vogler mógłby zinterpretować jego obiekcje jako odmowę.
– W tej chwili pracuję jako czyściciel maszyn – odezwał się wreszcie.
– Pański pracodawca został już powiadomiony. – Stojący pod strumieniem wody Vogler zbył jego argument. – Do czasu wyjaśnienia sprawy został pan zawieszony w obowiązkach.
Oppenheimer nie wiedział, co powiedzieć. Wyglądało na to, że wszystko zostało już postanowione.
– Dlaczego zwrócono się z tym akurat do mnie?
– Myślę, że jest pan człowiekiem, jakiego potrzebujemy. Podobno jest pan jednym z najlepszych śledczych w wydziale zabójstw.
– Nie pełnię już służby w policji. Poza tym są jeszcze inni, tak samo dobrzy policjanci.
– Nie, nie w tej sprawie.
Przerwał mu nagły rumor. Do łazienki wpadł tajniak z SD.
– Ciężkie, pięć! – zawołał.
– Cholera, przecież zapowiedzieli zmianę kursu! – krzyknął gniewnie Vogler. – Prędko, do bunkra. Nie mamy czasu do stracenia. – Wytarł się pośpiesznie i sięgnął po ubranie.
Kiedy zbiegali do schronu, już wyły syreny. Ciężkie żelazne drzwi zamknęły się za nimi z głuchym tąpnięciem, a Oppenheimer zorientował się, że oprócz nich w środku nie ma nikogo. Piwnicę dzielili między siebie Vogler, tajniak i on.
– Ponieważ spędzimy tu zapewne jakiś czas, możemy się zająć pana aktami – rzucił Vogler. Usiadł na jednej z drewnianych ławek i wziął od tajniaka cienki skoroszyt. Przeglądając papiery, ściągnął brwi. Coś przyciągnęło jego uwagę. – Walczył pan pod Verdun?
– Tak.
To było dawno temu, ale Oppenheimer nadal doskonale pamiętał, jak wyskoczył z okopu i rzucił się na ziemię niczyją, gdzie każdy krok mógł się okazać śmiertelny. Był wtedy żołnierzem, młokosem zbyt niedojrzałym na konfrontację z jatką, jaką stanowiła wojna. Mieszanina niepewności i lęku, która dziś go trawiła, nie różniła się wiele od emocji odczuwanych wtedy pod ostrzałem wroga.
Kąciki ust Voglera drgnęły pogardliwie. Oppenheimer bez trudu odgadł, co chodzi po głowie esesmanowi. Nie odpowiadał wizerunkowi Żyda, rysowanemu w przemówieniach Hitlera. Stanowił żywy dowód przeczący legendzie o ciosie w plecy, głoszącej, że Żydzi komuniści podczas pierwszej wojny światowej celowo osłabiali i demoralizowali bohaterską armię niemiecką. Tego rodzaju myśli były mu całkowicie obce. W swym młodzieńczym idealizmie chciał tylko walczyć za ojczyznę i cesarza. Za swe bohaterskie czyny dostał nawet Krzyż Żelazny, wprawdzie tylko drugiej klasy, ale zawsze. Zważywszy na to, co od tamtej pory stało się z Niemcami, było to może dziecinne, lecz wciąż czuł dumę, że uhonorowano go tym odznaczeniem. Tyle że order nie znajdował się już w jego posiadaniu, Gestapo zabrało go bowiem podczas ostatniego przeszukania Judenhausu.
– Hm, jak widzę, ma pan córkę. Dlaczego znajduje się tu ta informacja?
– Widać, ktoś odwalił dobrą robotę – odparł zwięźle Oppenheimer.
Vogler zaszeleścił papierami.
– Hm, wstąpienie do służby w policji pruskiej, najpierw jako szeregowy policjant, następnie Kriminalmeister, wreszcie awans na komisarza. A potem… cóż.
„Wykluczenie ze służby” – uzupełnił w myślach własną biografię.
– Kto to właściwie był ten Großmann? – zapytał niespodziewanie Vogler.
Oppenheimer wzdrygnął się w środku.
– Nigdy nie słyszał pan o Karlu Großmannie?
– Miałem nadzieję, że to pan mnie uświadomi. Kim był? Elementem aspołecznym?
– Dziś zapewne określono by go takim mianem. Niewielu już o nim pamięta. Ludzie znają już tylko Friedricha Haarmanna czy Petera Kürtena.
Esesman z zainteresowaniem podniósł na niego wzrok.
– Sprawa Haarmanna coś mi mówi.
– Haarmann? Taa, Haarmann był pederastą. Mieszkał w Hanowerze. Podczas stosunku płciowego przegryzał swemu kalamicie krtań lub tętnicę szyjną. Następnie ćwiartował zwłoki.
– A ten Kürten? Co to za jeden?
– Nazywany „wampirem z Düsseldorfu”. Skazany bodajże w 1930 roku. Również wielokrotny morderca. Dźgał ofiary nożem i pił krew z ich ran, by uzyskać seksualne zaspokojenie. Ale to wszystko nic w porównaniu z Großmannem.
– Co takiego nabroił ten Großmann?
– Zabijał podczas aktu seksualnego. Prostytutki, często bezdomne kobiety, którym obiecywał schronienie. Niektóre z nich pracowały nawet dla niego jako gosposie. Jeśli nie były chętne, gwałcił je. Czasami okaleczał genitalia i odbyt ofiary przyborami kuchennymi. Nie oszczędzał nawet dzieci. Zwłoki ćwiartował. W pobliżu jego mieszkań ciągle znajdowano części ciała. Ponadto sprzedawał wyroby wędliniarskie. Niewykluczone, że niektóre zwłoki przerobił na kiełbasę lub konserwy. Chodziły też pogłoski, że sam spożywał części swych ofiar. To było… cóż, próżno o tym mówić.
– O czym?
– Bez cienia wątpliwości mogliśmy mu przypisać tylko trzy zabójstwa, śledztwo jeszcze trwało. Naturalnie chcieliśmy dokładnie ustalić, ile było ofiar. Ale odebrano nam sprawę. Śpieszono się z postawieniem Großmanna przed sądem. Oskarżono go o trzy morderstwa. Powiesił się w trakcie procesu. Nigdy się nie dowiemy, ilu ludzi zamordował. Zapewne odpowiadał za cały szereg niewyjaśnionych zabójstw na tle seksualnym. Ofiar musiały być dziesiątki. Jeśli nie więcej. Nigdy później nie spotkałem kogoś takiego jak on.
Umyślnie opisał zbrodnie Großmanna w bardzo drastyczny sposób. Chciał sprawdzić, czy Voglera da się sprowokować. Ale ten nawet nie mrugnął okiem.
– Jeśli się popatrzy na policyjne fotografie, wyraźnie widać, że był podczłowiekiem. Budowa czaszki, nos, typowy wygląd.
Esesman podsunął mu zdjęcie. Przez wszystkie te lata przeleżało w aktach. Oppenheimer znowu zajrzał w koszmarne oblicze potwora. Na widok twarzy ponad białą koszulą bez kołnierzyka poczuł, jak mimowolnie jeżą mu się włosy na karku. Zmrużone oczy Großmanna, na skutek oświetlenia sprawiające wrażenie ciemnych szczelin, wpatrywały się w niego wrogo. Przez kilka sekund gapił się na fotografię jak zahipnotyzowany.
Twarz zbrodniarza przywołała inne skojarzenia. Powalany krwią i kałem materac, ślad po linie werżnięty głęboko w skórę ofiary, wybroczyny na ciele nieszczęsnej kobiety, poszarpane krocze, przyrządy kuchenne na podłodze, leżące w śmierdzącej ciemnej kałuży – wszystko to złożyło się na obraz wyryty głęboko w pamięci.
W końcu chrząknął. Pomyślał. I powoli pokręcił głową.
– Proszę wybaczyć, że zaneguję, ale doświadczenie mówi mi, że po człowieku nie widać, co dzieje się w jego umyśle. Wprawdzie istnieją pewne teorie na ten temat, ale ja wypowiadam się wyłącznie na podstawie praktyki.
W spojrzeniu Voglera dostrzegł sceptycyzm i zorientował się, że być może posunął się za daleko. Musiał uważać. Pod wpływem pervitinu zdarzało mu się tracić czujność.
– Może się mylę – dodał pośpiesznie. – Czasy się zmieniły. Dlaczego nie mieliby się zmieniać i przestępcy?
Vogler uśmiechnął się, rozbawiony, ale nic nie powiedział.
Stalowe drzwi otworzyły się nagle i stanął w nich esesman.
– Alarm odwołany! – zawołał.
– Już? – zdziwił się Vogler.
Oppenheimer także nie spodziewał się tak prędkiego końca. Zwykle podczas nalotu spędzało się w schronie trzy–cztery godziny.
Przez otwarte drzwi wdarło się do środka odległe wycie syren odwołujące alarm. Vogler wyprostował się i spojrzał na Oppenheimera.
– Wszystko dziś idzie niezgodnie z planem – oświadczył. – Prawie wszystko. Oppenheimer, zaproponuję to panu tylko jeden jedyny raz. Jest morderca, którego chcę schwytać za wszelką cenę. Otrzyma pan możliwość wsparcia dochodzenia w charakterze doradcy. W żaden sposób to panu nie zaszkodzi. Musi pan się zdecydować tu i teraz. Jeśli nie przyjmie pan mojej oferty, druga taka okazja się nie zdarzy.
Komisarz zastanowił się krótko, co mogło oznaczać zapewnienie, że mu to nie zaszkodzi. Nasunęło mu się oczywiste pytanie.
– Co się stanie, jeśli nie przyjmę propozycji?
– Niech pan zapyta swojego sumienia. Nie mam wiele czasu, tam gdzieś grasuje morderca. To jak?
To jakieś wariactwo, zaprotestował jego rozsądek. Jednocześnie myśl, by uciec od ogłupiającego czyszczenia maszyn, na którym trawił dzień za dniem, była wyjątkowo nęcąca. Czując na sobie wzrok Voglera, próbował rozważyć konsekwencje. Musiał coś postanowić, ale czy w ogóle miał jakiś wybór? Zwlekał z decyzją. Nie zamierzał dać esesmanowi okazji do triumfu, zgadzając się bez namysłu. Zamiast tego zapytał:
– Kiedy zaczynamy?
Metalowa plakietka z trupią czaszką huśtała się na wietrze. Pod spodem ostrzegał duży napis: „Niewypał! Zagrożenie życia!”. Oppenheimer uśmiechnął się na widok tego podstępu. Osoba, która miała dopilnować, by gapie nie zbliżali się do miejsca znalezienia zwłok, wpadła na genialny pomysł. Mimo że od jakiegoś czasu ostrzegawcze tabliczki były już stałym elementem codzienności berlińczyków, nadal budziły lęk. Ci, którzy nie chcieli niepotrzebnie ryzykować, omijali oznaczone nimi miejsca szerokim łukiem. Kiedy Oppenheimer z Voglerem podeszli bliżej, przy barierce zastali dwóch esesmanów w pełnym rynsztunku. Jeden z nich zasalutował, po czym podniósł łańcuch, aby ich przepuścić.
– Czy coś się wydarzyło podczas mojej nieobecności?
Esesman, ścięty ostrym tonem Voglera, odruchowo wyprostował się na baczność. Strzelił głośno obcasami.
– Nie, żadnych incydentów, Herr Hauptsturmführer! – odpowiedział.
Oppenheimer otrzymał już w życiu wiele rozkazów, zarówno od przełożonych w policji, jak i w wojsku, ale w SS panował inny ton. Niewiele miał wspólnego z napuszonym gardłowaniem, do jakiego przyzwyczaił go feldfebel w koszarach. Członkowie SS dokładali wszelkich starań, by sprawiać wrażenie niezwykle prężnych, ale ich skazą było szatkowanie słów na sylaby, z których każdą wypluwali z impetem. Gdy wyższy rangą przemawiał do podkomendnego, pogarda w jego głosie przywodziła na myśl gestapowców terroryzujących Żydów. Komisarz zastanawiał się, jak to się ze sobą łączy.
– Chodźmy – zwrócił się do niego Vogler innym, cywilizowanym tonem.
– Czy przeprowadzono już obdukcję? – zapytał.
– W tej chwili mamy problemy z łącznością, ponieważ zostały przerwane linie telefoniczne. Wkrótce będziemy mieli do dyspozycji radiotelefon. Mam nadzieję, że otrzymam raport z obdukcji, kiedy tylko będzie gotowy. Mówiłem już, że nie ma sensu tu przychodzić. Wszystko zostało obfotografowane.
– Hm. Chciałem obejrzeć to miejsce w świetle dziennym. Aparat fotograficzny nie może ująć wszystkiego. Nie ma świadków?
– Tylko strażnik ochrony przeciwlotniczej. To on znalazł zwłoki.
Przystanęli przed kamiennym kikutem. Znajdowali się dokładnie w miejscu, gdzie poprzedniego dnia rano leżała zamordowana. Z tyłu wąska ścieżka dzieliła ich od kościoła z czerwonej cegły, wznoszącego się ponad białym kamieniem postumentu. Oppenheimer popatrzył w górę. Architekt postawił sobie za cel sczepienie ze sobą rozmaitych brył i blanek. Efekt okazał się osobliwy, ale imponujący.
Położone naprzeciwko górne piętra sąsiednich domów były ledwie widoczne zza czterech lip. Dla sprawcy stanowiły optymalną ochronę.
– Nie dziwię się, że nie ma żadnych świadków – skonstatował Oppenheimer. – Czy w pobliżu były jakieś ślady krwi?
– Niczego nie znaleźliśmy.
– Dobrze. To znaczy, że ciało zostało w jakiś sposób przetransportowane. Przypuszczam, że pojazd zatrzymał się tutaj, pomiędzy kościołem a pomnikiem. Stąd jest już tylko parę metrów do pomnika. Choć to plac publiczny, z ulicy raczej nikt nie mógł zobaczyć, co się dzieje za cokołem. Najwyżej mieszkańcy pierwszego piętra i parteru, ale działo się to w nocy, a okna od wpół do dziesiątej były zaciemnione. Istniało minimalne ryzyko, że ktoś mu przeszkodzi.
– Więc to nie przypadek, że ciało znaleziono właśnie tu?
– Bardzo bym się zdziwił, gdyby tak było. Wszystko wskazuje na to, że sprawca doskonale zna to miejsce i że wybrał je celowo. Nie mam tylko pojęcia po co.
Oppenheimer z namysłem powiódł wzrokiem dokoła. Wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza cygarniczkę i wetknął ją do ust. Ze spojrzeniem utkwionym w ziemi chodził wokół, żując ustnik z morskiej pianki. Vogler przez jakiś czas przypatrywał się temu widowisku, a w końcu zapytał:
– Chce pan może papierosa?
Oppenheimer spojrzał na niego zaskoczony.
– Papierosa? – powtórzył, a kiedy zdał sobie sprawę, jak musi wyglądać, poczuł się jak głupiec. – Och, dziękuję bardzo. Proszę się nie fatygować. Cygarniczka to stary nawyk. Pan wybaczy, pomaga mi w myśleniu.
Vogler uniósł brwi. Cokolwiek sądził o osobniku, który do myślenia potrzebował papierosowej lufki, nie skomentował tego.
– Czyli sprawca dysponuje jakimś pojazdem? – zapytał zamiast tego.
– Przynajmniej zdołał w niezauważony sposób przetransportować tutaj zwłoki. Przy czym ów pojazd niekoniecznie musi mieć silnik. Ręczny wózek mógł wystarczyć. To by jednak oznaczało, że mieszka niedaleko. Czy mieszkańcom w nocy nie rzucił się w oczy żaden pojazd?
– Musi pan zrozumieć, to dochodzenie jest ściśle tajne. Nie możemy, nie budząc podejrzeń, przesłuchać wszystkich sąsiadów. Dlatego powiadomiliśmy Blockwartów1 w okolicy. Popytają wśród lokatorów i złożą na ten temat meldunek.
– Zakładając oczywiście, że lokatorzy zwierzają się Blockwartom ze wszystkiego. – Oppenheimer nie mógł się powstrzymać, by nie posłać Voglerowi dwuznacznego uśmieszku, lecz tamten zdawał się nie rozumieć aluzji.
Nie ulegało wątpliwości, że Blockwarci zachowają absolutne milczenie jako lojalni członkowie partii, poza tym byli wręcz predestynowani do tego rodzaju dyskretnych usług, bo mieli za zadanie szpiegować mieszkańców. Jednak właśnie z tego względu z reguły nie cieszyli się wielką sympatią.
Znowu popatrzył na kościół.
– A proboszcz? – zapytał.
Vogler odczytał jego myśli.
– Został przesłuchany. W sobotę wieczorem odprawił mszę. Potem nie zauważył niczego niezwykłego.
– A co z kościelnym?
– O dziesiątej wieczorem zamknął drzwi i nikogo nie widział.
– Dobrze. Kolejne pytanie: dlaczego tutaj? Zwłoki umieszczono akurat w tym miejscu. Jeśli się zastanowić, w jakiej pozycji znaleziono tę kobietę, nasuwa się podejrzenie, że ułożono ją tak celowo. Jej nogi były rozchylone i skierowane w tę stronę. Co to właściwie jest?
Obszedł kamienny blok i znalazł inskrypcję.
– Ach, tu coś mamy. – Przeczytał na głos: – „Poległym za ojczyznę w wojnie światowej 1914–1918”. – Znieruchomiał na chwilę. Pogrążony w myślach postukał w ciężki kamień. – Możemy zreasumować: miejscem znalezienia ciała jest kościelny plac. Zwłoki znaleźliśmy przed pomnikiem upamiętniającym poległych w pierwszej wojnie światowej. Sposób, w jaki je ułożono, przypomina inscenizację. Sprawca chciał, żebyśmy znaleźli je właśnie tak.
– Może tylko szukał miejsca, w którym zostaną od razu zauważone? – rzucił Vogler.
– Być może. Będziemy musieli się tym zająć. Skąpe ślady krwi mogą wskazywać na to, że genitalia okaleczono dopiero po śmierci ofiary. Nie można wykluczyć, że mamy do czynienia z nekrofilem. Ślady wiązania na przegubach dłoni i kostkach przemawiają wprawdzie przeciwko temu, ale w dzisiejszych czasach trupów jest pod dostatkiem. Może znalazł gdzieś ciało młodej dziewczyny i je okaleczył. Prawdopodobieństwo tego jest wprawdzie znikome, ale pewność będziemy mieli dopiero po uzyskaniu raportu z obdukcji. Do tego czasu musimy wziąć pod uwagę, że sprawca być może nie zamordował jej sam.
Pytania rodzące kolejne wątpliwości. Oppenheimer się nie łudził. Wskazówki były bardziej niż skąpe. Zapowiadało się nader trudne śledztwo.
Vogler również zdawał się tego świadom.
– Jak zatem postąpić, pana zdaniem? – odezwał się po namyśle.
– Najważniejsza jest identyfikacja denatki. To nas posunie spory krok naprzód. Zwykle istnieje jakieś powiązanie ze sprawcą. Musimy się dowiedzieć jak najwięcej o życiu ofiary. W jej biografii może się znaleźć wskazówka co do motywu.
– Jakie kroki najprędzej doprowadzą do pomyślnego rozwiązania?
– Ba, żeby to było wiadomo. Obawiam się, że nie ma uniwersalnej recepty. Musimy nastawić się na dłuższe śledztwo. Tygodnie, może miesiące – nie da się tego przewidzieć. Nie wiemy nawet, czy nasze poczynania w ogóle zostaną zwieńczone sukcesem. Często tylko głupi traf sprawia, że wpada się na właściwy trop. A tego niestety nie da się zaplanować. W gruncie rzeczy można zrobić tylko jedno: mieć baczenie, na co się da, i wystrzegać się przedwczesnego ferowania wyroków.

 
Wesprzyj nas