Książki Iana Ogilvy’ego klimatem przypominają filmy Tima Burtona. Brytyjski pisarz umie straszyć, bawić i uwodzić młodych czytelników tak, jak reżyser „Soku z żuka” i „Gnijącej Panny Młodej” uwodzi ich rodziców.


Wszyscy lubimy się trochę bać, a bać się razem z Lichotkiem, to dopiero zabawa!

Lichotek ma dziesięć i pół roku. Mieszka z odrażającym opiekunem Bazylim Deptaczem w ponurym domu…
Są tylko trzy pomieszczenia, gdzie Lichotek nie boi się wejść. To łazienka, kuchnia i strych z „chyba najfajniejszą na świecie elektryczną kolejką”! Lichotek może ją oglądać tylko wówczas, gdy Bazyli ma dobry humor. Oglądać, ale nie dotykać, nie bawić się…

A Lichotek o tym właśnie marzy. Obmyśla więc plan, który ku uciesze chłopca udaje się zrealizować! Kiedy Deptacza nie ma w domu, Lichotek pędzi co tchu na strych i zasiada za pulpitem sterowniczym, by pobawić się wymarzoną kolejką! Wkrótce – za karę – jako maleńka istotka będzie się „na niej” bawił w nieskończoność…

Ian Ogilvy (ur. 1943 r.) – aktor i pisarz. W latach 70. zastąpił Rogera Moore’a w serialu „Święty”. Był gwiazdą trzech tuzinów innych seriali telewizyjnych. Występował także w przedstawieniach teatralnych i filmach. Swoją pierwszą książkę napisał i samodzielnie zilustrował w wieku 6 lat. Opowiadała o pewnym kurczaku. Nigdy nie została wydana, ale Ian wciąż przetrzymuje ją w szufladzie i pokazuje z dumą. Później spod jego pióra wyszły dwie powieści i sztuka teatralna. Prawdziwą sławę przyniosła mu jednak dopiero seria książek dla dzieci, której bohaterem jest mały, zabiedzony chłopiec zwany Lichotkiem.

Chris Mould – ilustrator, grafik. Studiował na politechnice oraz w Dewsbury College i Leeds College. Przez kilka lat pracował jako ilustrator i grafik nie związany na stałe z żadną instytucją. Od pewnego czasu rysuje dla wydawnictwa Oxford University Press, dla którego stworzył m.in. bohatera opisanego przez Iana Ogilvy’ego oraz świat, w którym rozgrywają się przygody Lichotka.

Uważaj! Licho nie śpi…

Ian Ogilvy, Chris Mould
Lichotek i czarnoKsiężnik
Przekład: Paweł Łopatka
Wydawnictwo Literackie
Wydanie: drugie
Premiera: marzec 2015


Lichotek i Bazyli

Lichotek Stubbs miał dziesięć i pół roku. Był mały, chudy i kościsty. I zazwyczaj głodny jak najgłodniejszy wilk. Miał krótki zadarty nos, wydatne kości policzkowe, ciemnoszmaragdowe oczy i (kiedy mu się zachciało) przyjazny, szeroki uśmiech. Nosił dziwaczną fryzurę: brązowe włosy wiecznie sterczały w najeżonych kępkach ― długie tam, gdzie powinny być krótkie, a krótkie, gdzie zwykle są długie. To dlatego, że Lichotek sam się przystrzygał, tępym, zardzewiałym kuchennym nożem tnąc włosy, gdy tylko odrosły tak, że mu zaczynały włazić do oczu. Nie dość, że miał te włosy w okropnym nieładzie, to jeszcze na dodatek od wieków niemyte. Ubrań też nikt mu nie prał, więc czasem ― zwłaszcza w cieplejsze dni ― dość nieprzyjemnie cuchnął. Chociaż tam, gdzie mieszkał Lichotek Stubbs, ciepło bywało rzadko. Lichotek Stubbs mieszkał w zimnym i strasznym domu. Nie dlatego, że chciał ― tylko ż e t a k s i ę z ł o ż y ł o.
Straszny dom stał na samym końcu ponurej, brudnej ulicy, pełnej brudnych, ponurych domów, na których tle jednak wyróżniał się trzema rzeczami. Przede wszystkim wyglądem. Był cały czarny, z wysokim, spiczastym dachem, wysokimi, wąskimi i ciemnymi jak oczy ślepca oknami ― i wysokimi, oblepionymi sadzą kominami, wycelowanymi w niebo jak brudne paluchy. Sąsiednie domy były zwyczajnie obskurne i ponure, ale dom Lichotka wyglądał tak, jakby się w nim wydarzyło coś złego ― i całkiem możliwe, że jutro coś złego też się tam wydarzy.
Po drugie, od reszty domów różnił się tym, że tylko on na całej ulicy był zamieszkany. Właściciele innych wynieśli się dawno temu, więc drzwi i okna były zabite deskami. Patrząc na ulicę z samego jej krańca, można by pomyśleć, że wszystkie domy zostały opuszczone. Ale jakby się przyjrzeć trochę lepiej, to ― na samiutkim końcu ― w oknie na strychu spostrzegłoby się nikłe światełko ― jedyny znak, że w ogóle ktoś na tej ulicy mieszka.
Trzecia rzecz, różniąca dom od wszystkich pozostałych, była najbardziej niesamowita: od rana do nocy, czy to w zimie, czy w lecie, czy jesienią, czy wiosną, nad jego ponurym dachem wisiała nieruchomo mała czarna chmura, z której nieustannie padał deszcz ― na dom, gdzie mieszkał Lichotek Stubbs; tylko i wyłącznie na ten, żaden inny przy tej ulicy.
Dom należał do Bazylego Deptacza, a Bazyli Deptacz był Prawnym Opiekunem Lichotka Stubbsa. Lichotek miał w domu do towarzystwa tylko Prawnego Opiekuna ― a Prawny Opiekun nie był w ogóle żadnym towarzystwem; dość powiedzieć, że prawie nigdy się nie odzywał, bo nienawidził wszystkich wokół ― i zresztą całkiem słusznie, bo kto tylko poznał Bazylego Deptacza, tak samo go nie mógł ścierpieć. Bazyli był bardzo wysoki i chudy, i ubierał się tylko na czarno. Czarny płaszcz, czarna koszula i czarny krawat; czarne spodnie, czarne skarpetki i czarne buty. Czesał się z przedziałkiem na środku, tłuste czarne włosy przylizując do boków głowy czarną pastą do butów. Tylko jego twarz i ręce nie były czarne: twarz miał Bazyli bardzo białą, jak gdyby wyssano z niej całą krew i zastąpiono mlekiem. Świat oglądał jak ryba ― wzrokiem tępym, pozbawionym wyrazu i bardzo, bardzo zimnym. Miał długie, kościste ramiona barwy wosku, a skórę tak suchą, że szeleściła, gdy zacierał ręce ― co robił, kiedy był zadowolony. Bazyli Deptacz nie radował się często, toteż nieczęsto szeleścił.

Strych

Z tych trzech pomieszczeń, które Lichotek jako tako znosił, strych był jego najulubieńszym. W łazience strasznie cuchnęło, a z kranów płynęła brunatna woda pełna zielonych paprochów, więc Lichotek nie kąpał się za często. No, ale przynajmniej łazienka miała okno i Lichotek czasami właził na pęknięty sedes, żeby sobie popatrzeć na ponure torowiska za domem ― i pomarzyć o życiu gdzieś indziej.
Kuchnia była ciepła i sucha, ale cuchnąca zgniłą kapustą i opanowana przez ogromne karaluchy. Niekiedy tak wielkie, że gdy Lichotek je przydeptywał, to nie c h r u p a ł y mu pod butami jak mniejsze ― tylko się tam tak ohydnie wierciły, i gdy Lichotek w końcu unosił nogę, to całe i zdrowe pędziły skryć się pod piec.
Jeśli chodzi o strych, to Lichotek odkrył go całkiem niedawno, bo, jak dotąd, Bazyli nie pozwalał mu tam wchodzić pod żadnym pozorem. Zapewne na górze, dokąd wiodły wąskie schody, działo się coś n i e z m i e r n i e ciekawego, bo Bazyli przesiadywał tam godzinami, toteż Lichotek przez długi czas stawał na dole, nasłuchując 1 i nieraz dochodziły stamtąd dziwne, niepojęte dla niego dźwięki. Aż pewnego dnia, bodaj pł1 roku temu, Bazyli rzekł: „Lichotek, za mną”, i ciasną, stromą klatką schodową poprowadził go na niezwykły strych, gdzie Lichotek zobaczył coś takiego, że ze zdumienia opadła mu szczęka.
Była to największa na świecie ― i chyba najfajniejsza ― kolejka.
Odtąd strych stał się jedynym miejscem w domu, w którym Lichotek spędzał czas prawie bez niechęci. Chociaż i tak było tam strasznie ― w krokwiach coś się gnieździło. Coś przemykało pośród ciemnych drewnianych dźwigarów, a raz nawet Lichotek spostrzegł czerwone, rozżarzone oczy. Czym to coś było ― Lichotek wcale nie chciał wiedzieć, byle tylko trzymało się poza zasięgiem wzroku i nigdy nie pokazywało. Na strychu przynajmniej nie było karaluchów ― ani w ogóle żadnych owadów, co dosyć dziwne, bo w całym domu aż się od nich roiło.
Lichotek był urzeczony kolejką. Bazylemu Deptaczowi jakimś cudem udało się wybudować miniaturę ponurego torowiska na olbrzymim stole, na samym środku strychu. Stół był tak wielki, że między jego krawędziami a ścianami strychu ledwo się dało przecisnąć, więc dobrze się złożyło, że i Lichotek, i Bazyli byli tacy chudzi, bo inaczej żadnym sposobem by się tam nie zmieścili. Wszystko na wielkim stole wyglądało jak należy, dopracowane w najdrobniejszych szczegółach ― skład węglowy lśnił odłamkami prawdziwego węgla, lampy uliczne świeciły mdławym, żółtym blaskiem, a miniaturowym ściekiem bez przerwy płynęła strużka brudnej wody ― dalej jednak, w krajobrazie poza obrębem miasta, Bazyli poczynił zasadnicze zmiany. Zamiast nie kończących się rzędów nędznych, pokrytych sadzą domów (które Lichotek widział za granicą torowiska, wyglądając przez okno w łazience), Bazyli stworzył wysoki sosnowy las, gęsty do tego stopnia, że prawie nic się między drzewami nie dało zobaczyć. Las był bardzo ciemny i ponury, a tu i tam, na polanach, stały dziwne domki. Zdecydowanie różniły się one od brudnych domów wokół torowiska. Zbudowane z maleńkich bali, miały kamienne kominy i frontowe ganki ― i Lichotek stwierdził, że gdyby był mieszkańcem tej okolicy, to dużo bardziej by wolał mieszkać w którymś z nich niż w przygnębiającym miasteczku.
Kiedy Bazyli bawił się kolejką ― i gdy miał dobry humor ― pozwalał Lichotkowi przychodzić na strych, żeby sobie popatrzył. Odkąd pierwszy raz został dopuszczony do oglądania zabawy z kolejką, Lichotek zaraz się zorientował, że Bazyli ma w nosie wszystko, co nowoczesne. Nie było tam ani podmiejskich pociągów elektrycznych, ani dalekobieżnych, napędzanych ropą. Cała kolejka była w starym stylu; wszystkie lokomotywy z dawnych czasów, na parę. Jeździły dwa typy pociągów ― pasażerskie i towarowe, wykonane z zegarmistrzowską precyzją. Siedząc na krześle i obserwując, Lichotek zachowywał się bardzo spokojnie i cicho (bo Bazyli Deptacz nie znosił hałasu i wiercenia), a gdy tak sobie wszystko oglądał, to za każdym razem odkrywał w krajobrazie coś całkiem nowego ― i z wizyt na strychu i patrzenia na zabawy Bazylego z kolejką to właśnie lubił najbardziej.

Kolejka

Skrzypiącymi schodami Lichotek popędził na górę, piętro za piętrem, aż w końcu zdyszany dotarł na strych. Drzwi były otwarte. Wszedł do środka i od razu wbił wzrok w olbrzymi stół. Ze wszystkich sił starając się nie patrzeć na krokwie.
Ostatni raz był tutaj przed miesiącem. Czy zaszły jakieś zmiany i przybyło coś nowego, czego jeszcze nie widział? Rozejrzał się po całym ogromnym stole i ― tak, zauważył pewne zmiany. Nie dotyczyły samej kolejki ― tory i pociągi stały na zwykłych miejscach, no i nie zmienił się też żaden budynek. Ale Bazyli poprzestawiał trochę ludziki, część z nich umieszczając w przedziwnych sytuacjach. Na przykład tam, przy składzie węgla, robotnik w niebieskiej kurtce i żółtym plastykowym kasku siedział na krawędzi prostokątnego wykopu w chodniku, z rękami pełnymi kabli elektrycznych. Najwidoczniej Bazyli chciał, by to wyglądało tak, jakby naprawiał coś w głównym zasilaniu. Nie tylko to jednak chciał pokazać Bazyli, bo zaraz za robotnikiem stał ― wcale przez niego nie widziany ― jeszcze ktoś, trzymając wysoko w powietrzu wiaderko pełne wody, którą, jak zorientował się Lichotek, miał zaraz tamtego oblać!
Lichotek wiedział, że woda i prąd elektryczny to kombinacja niebezpieczna.
Zmarszczył brwi. Było to bardzo dziwne. Znów popatrzył na kolejkę. Co jeszcze się zmieniło? A! Oto tam ― w leśnej gęstwinie ― trójka niedźwiedzi już nie spacerowała przy brzegu lustrzanego jeziora. Ciasno otaczając pień sosny, żarłocznie wpatrywała się teraz w górę, gdzie wśród gałęzi, wysoko, siedziała, przywarłszy do drzewa, ubrana w harcerski mundurek dziewczynka! Lichotek spojrzał jeszcze dalej, zatrzymując wzrok na zdarzeniu rozgrywającym się nieopodal jednej ze stacji, na bocznicy. Grupka ludzi pochylała się nad czymś na torach. Przypatrzywszy się bliżej, stwierdził, że tym czymś jest staruszka ― którą zgromadzeni przywiązywali do szyn!
A to ci dopiero! ― pomyślał Lichotek. Czemu Bazyli zgotował mieszkańcom miasteczka podobne okropieństwa? Znów zaczął się uważnie przyglądać makiecie. Oto na rynku, pod schodami Ratusza, przykucnęła jakaś kobieta, wyraźnie przerażona, z całych sił zasłaniając rękami oczy przed widokiem wielkiego tygrysa bengalskiego, który wolno skradał się w jej kierunku!
Lichotkowi nie udało się powstrzymać śmiechu. Wszystko to w sumie było dosyć zabawne. Ależ nieszczęśnicy; w takim niebezpieczeństwie ― a tak naprawdę, rzecz jasna, w żadnym, bo przecież oprócz dziwnej wyobraźni Bazylego wszystko tam było z plastyku ― i nic się nie działo naprawdę. No, trzeba przyznać, że teraz kolejka stała się dużo bardziej intrygująca. Czy Bazyli zmienił coś jeszcze? Owszem, tam: jakiś okrągły grubasek z lśniącą łysą głową, niosący coś, co wyglądało jak ciężka waliza, ile sił w krótkich nogach gnał ulicą w stronę lasu. Parę kroków za nim pędziła grupka osób, wymachując transparentami i plakatami. Lichotek wychylił się bardziej, żeby odczytać maleńkie hasła. „PRECZ Z WIEDZĄ” głosił jeden z afiszy, a inny: „ŚMIERĆ KOMIWOJAŻEROWI”.
Robi się coraz dziwniej ― pomyślał Lichotek.
Co jeszcze? Miasteczko obejrzał już dosyć dokładnie ― a las? Czy ― prócz scenki z harcerką i niedźwiedziami ― coś jeszcze się w nim działo? Ależ tak! Na polanie ze ściętymi drzewami. Na jednym z pniaków siedział potężny Murzyn. U jego stóp leżała brezentowa torba na narzędzia i czerwony kanister. Murzyn zwiesił szerokie ramiona i nisko opuścił głowę. Najwyraźniej czymś przygnębiony, nie zdawał sobie sprawy, że skradają się ku niemu trzy postaci. Figurki te wykonano i pomalowano tak, by wyglądały jak drwale. Drwale zbliżali się niesamowicie cicho i ostrożnie, a każdy unosił nad głową siekierkę.
Lichotek chwilę się zastanawiał, czy nie byłoby fajnie uratować tych wszystkich biedaków. Mógł z powrotem poustawiać miśki przy jeziorze, mógł wyrzucić tygrysa bengalskiego przez okno strychu, mógł rozplątać sznury, którymi przywiązano do torów staruszkę ― ale nie, to by było wyjątkowo głupie. Gdyby coś próbował majstrować przy kolejce, Bazyli strasznie by się rozgniewał. Już to, co zamierzał zrobić, było dosyć okropne, choć liczył, że może ten jeden raz jakoś ujdzie mu na sucho ― gdyby jednak zmienił cokolwiek z rzeczy, które Bazyli zaprojektował z taką precyzją, to wtedy Bazyli z pewnością by się zorientował, i wtedy dopiero miałbym za swoje. Podjąwszy decyzję, Lichotek zaczął się przeciskać wąską szczeliną między krajem stołu a ścianą, aż wreszcie dotarł do Pulpitu Sterowniczego.

 
Wesprzyj nas