Jak trudno być człowiekiem, gdy jest się mężczyzną… Pierwsza powieść twórcy Testosteronu i Lejdis.


Twórca filmowych hitów, które przyciągnęły do kin miliony Polaków, opowiada o wielkomiejskiej klasie średniej w pogoni za życiowymi podnietami. Chłopcy to czytelnicza uczta dla fanów ciętego humoru, obyczajowej ostrości i wciągających historii.

Dwóch chłopców. Mateusz i Jakub Solańscy. Jedenastolatek i… czterdziestolatek. Syn i ojciec.

Pierwszy ma kłopoty w szkole, przyjaciela na całe życie i prawdziwą narzeczoną. Drugi ma talent do ładowania się w kłopoty. Wzięty neurochirurg w pracy precyzyjnie posługujący się skalpelem, w życiu prywatnym nie potrafi dokonać koniecznych cięć. Ulubieniec kobiet świeżo po rozwodzie, wciąż czuje miętę do swojej byłej żony, a jednocześnie nie może opędzić się od ponętnej Niny, zawsze chętnej Hani i opiekuńczej Poli z obsesją na punkcie zdrowego żywienia.

Jakuba rozumie tylko Paweł – najlepszy kumpel od zawsze, kompan od wódki i męskich rozmów. Jednak, gdy kodeks męskiej przyjaźni zostanie złamany, ich znajomość przejdzie próbę ogniową. Gdy wszystko zacznie się sypać, Jakub będzie miał okazję odkryć, że prawdziwe życie jak zwykle jest gdzie indziej. W miłości rozumianej jako odpowiedzialność i poświęcenie, a nie łapczywie wprowadzany do serc i podbrzuszy narkotyk.

Czy będzie umiał pożegnać w sobie Piotrusia Pana i opuścić Nibylandię, którą umościł sobie między udami kolejnych kochanek?

Chłopcy to pikantna komedia obyczajowa, pełna sarkazmu, ciętych ripost i celnych obserwacji społecznych. Wyraziste pióro „Saramonowicza Codziennego” sprawia, że Chłopcy są nie tylko inteligentą rozrywką, którą czyta się jednym tchem, a kolejne zdania chce się głośno cytować.

W lekkiej formie Saramonowicz przemyca bowiem treści zupełnie niebłahe. Pokazuje do czego prowadzi pogoń za sytym życiem, pełnym sukcesów zawodowych, w którym dorosłość to wiecznie odnawialna niskoprocentowana karta kredytowa.

Saramonowicz jak mało kto w Polsce potrafi pisać błyskotliwe dialogi. Powieść Chłopcy jest tego potwierdzeniem.

Andrzej Saramonowicz – making of:

W PUŁAPCE MĘSKOŚCI

Dożyliśmy czasów, kiedy mężczyźni nie tylko muszą się tłumaczyć ze swojej natury, ale i udowadniać, że w ogóle mają duszę. A najtrudniej idzie im z przepraszaniem za własną seksualność, zwłaszcza, że sami jej nie rozumieją. To tak jakby wbijać tygrysa w poczucie winy, że woli mięso od sianka. A miał, przepraszam, na to jakiś wpływ? Mężczyzną nie jest łatwo być, naprawdę!
Na przykład jedziesz autobusem w letni dzień i kobiety są dość skąpo, a przez to wyzywająco ubrane. No, nie ma siły – choćby facet miał głowę zajętą świętym Augustynem albo stałą Plancka, musi się zacząć na nie gapić! Bo to jest pierwotniejszy odruch mózgu niż roztrząsanie intelektualnych zawirowań. I znacznie silniejszy! Owszem, jest to chwilami zabawne i przyjemne, ale na dłuższą metę męczące.
Męski seksualizm to jak MTV, którego nie można wyłączyć. Oszaleć można! Niezmiernie trudno jest być człowiekiem (jako zespołem cech duchowych), kiedy się jest mężczyzną (jako zespołem cech fizycznych).

CZEGO PRAGNĄ MĘŻCZYŹNI?

Tytułowi Chłopcy to dwa równolegle punkty widzenia: ojca i syna. Każdy snuje swoją intymną narrację, nawet wówczas, gdy opisują z pozoru zwyczajne zajęcia, jak praca czy szkoła.
Dziś kobiety mówią: nie traktuj mnie jak niewolnicę, bo czasy waszej infantylnej dominacji już zdechły i śmierdzą w grobie dziejów. Teraz żadna viagra wam nie pomoże. Teraz jest era kobiet. Aktualnie my się deklinujemy: ja, mnie, mi, moje, ze mną, o mnie i niech będzie pochwa na wieki wieków amen. A tobie, mężczyzno, od dziś biada, prostata i sikanie na siedząco.
Ale ja mam czterdzieści lat i jestem wreszcie szczęśliwy. Bo żeby poczuć się naprawdę szczęśliwym w tym wieku potrzebne są właściwie tylko dwa warunki: udanie się ożenić, a potem równie udanie rozwieść – mówi Jakub Solański, tłumacząc, dlaczego wybrał życie motylkowatego playboya. Tymczasem jego syn Mateusz sens życia mężczyzny postrzega zupełnie gdzie indziej: Mam dopiero jedenaście lat i tylko sto pięćdziesiąt dwa centymetry wzrostu. I jestem dzieckiem. Ale jestem też mężczyzną. I wiem, że z wszystkich ważnych spraw w życiu mężczyzny najważniejsza jest przyjaźń.
Podczas lektury Chłopców bez przerwy jednak siedzimy Jakubowi i Mateuszowi w głowach, a ze zderzenia tego, co oni myślą i czują, wyłania się przenikliwy obraz polskiej współczesności: dojmujący rozpad więzów rodzinnych, tęsknota za najprostszymi wartościami (miłość, przyjaźń), nieumiejętność porozumienia międzypłciowego i międzypokoleniowego, histeryczna pogoń za kolekcjonowaniem wrażeń jako wyraz lęku przed banałem codzienności, strach przed odpowiedzialnością za życie własne i bliskich, pragnienie bliskości.

BEZ OWIJANIA W BAWEŁNĘ, CZYLI O WIRTUOZERII WULGARYZMÓW

Jako autor nie tworzę światów nieistniejących, ale opisuję te, które widzę dookoła. Dziś ta warstwa społeczna, którą kiedyś określało się jako inteligencja, używa wulgaryzmów powszechnie, zarówno w życiu prywatnym, jak i zawodowym.
Wielu twórców komedii w Polsce używa przekleństw, by wzmocnić żart, bo są przekonani, że wulgarność może uratować kiepski dowcip. Ludzie reagują bowiem często śmiechem jako nerwową reakcją wobec przekraczania tabu, a używanie silnych wulgaryzmów w przestrzeni publicznej ciągle jest tak postrzegane. Chciałem jednak, by język polski bohaterów mojej powieści, ludzi żyjących w wielkim polskim mieście w drugiej dekadzie XXI wieku, brzmiał autentycznie.
Bohaterów Chłopców różni płeć, wykształcenie, sposób rozumienia świata, ale ekspresję, objawiającą się w języku, mają wspólną. Zależało mi na pokazaniu, że polscy inteligenci też tak mówią, że wulgaryzmy przestały być domeną marginesu społecznego. A przeklinające dzieci są po prostu krzywym zwierciadłem świata dorosłych. Jeśli nas przerażają lub zniesmaczają, zastanówmy się, czy one po prostu nie odbijają nas.

Andrzej Saramonowicz – (ur. 1965 roku w Warszawie). Reżyser, scenarzysta, dramaturg, pisarz. Autor wielkich filmowych polskich hitów komediowych (m.in. Ciało, Testosteron i Lejdis. Testosteron – stale obecny w teatrach kilkunastu krajów – jest jedną z najpopularniejszych obecnie polskich sztuk teatralnych na świecie. Jako pisarz debiutował w 1990 roku w piśmie literackim „bruLion”. Chłopcy są jego pierwszą powieścią.

Andrzej Saramonowicz
Chłopcy
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 13 maja 2015


Wziąłem głęboki oddech i ruszyłem do szpitala. Ale ledwie odjechałem spod szkoły, okazało się, że mój kochany synek tak jakoś dziwacznie pierdolnął tymi drzwiami, że się – nie mam pojęcia jakim cudem – nie domknęły. No i oczywiście, zapaliła się kontrolka.
Przysiągłem sobie nie zwracać na nią uwagi.
Świat mnie dziś nie złamie, postanowiłem, stojąc w skurwysyńskim korku. Ale łatwo nie było.
W kieszeni nieustannie brzęczała mi komórka. Od samego rana wszyscy się uwzięli, żeby wysyłać esemesy. Nie czytam ich, obiecałem sobie, w dupie to mam. I od razu jakoś mi ulżyło. Zacząłem się zastanawiać, co zrobię, kiedy już ten cholerny dzień się skończy. Pierwsza myśl była oczywista: wrócę do domu, wyłączę telefon i się wyśpię! Ale potem pomyślałem, że lepiej może uczynić coś bardziej pożytecznego. Książkę poczytać może? Albo uporządkować wreszcie w komputerze ten burdel z plikami muzycznymi? Albo…
No do chuja! Ile można tak migać i migać!
Pierdolona kontrolka!
Uznałem, że jednak muszę domknąć te kurewskie drzwi.
Niestety, od środka nie było to możliwe. Nie zawsze, oczywiście, tylko od kilku tygodni, od kiedy totalnie nawalona Nina ułamała klamkę, tłukąc w nią butelką szampana. Musiałem się więc gdzieś zatrzymać. Próbowałem zjechać na chodnik, ale okazało się to zupełnie niewykonalne, wszędzie powpieprzali metalowe słupki, normalnie nie ma się gdzie wcisnąć. W końcu wyskoczyłem na jakimś skrzyżowaniu i domknąłem. Ale że się światła od razu złośliwie zmieniły, to ci debile za mną natychmiast zaczęli trąbić i trąbić, jakby sekundy nie mogli poczekać. To jest kraj jakichś psychopatów pojebanych! Chwila! Przecież żeby odjechać, muszę wsiąść, czy to tak trudno pojąć, wy półmózgi?! Najwyraźniej trudno, bo mimo moich wyjaśniających gestów, oni dalej popierdalali po klaksonach! No to w końcu nie zdzierżyłem, wyskoczyłem znowu z auta i nabluzgałem jakiemuś pierwszemu z brzegu pedałowi z wąsem, w białej skodzie. I przysięgam, gdyby nie to, że się spieszyłem na operację przewodniczącego Episkopatu Polski, to jak nic bym mu przypierdolił.
Kiedy dotarłem do szpitala, miałem nadzieję, że dzienny limit wkurwień się już wyczerpał. Błąd.
Kryzys przyszedł za dwie godziny. Akurat wtedy, kiedy trzymałem palce w otwartej czaszce arcybiskupa Henryka Lacha.
Boże, gdyby on wiedział, gdzie ja je jeszcze trzymałem…
Ale po kolei.
Musieliśmy znaleźć najlepszą drogę, żeby się dostać do guza, nie zamieniając przy tym arcybiskupa Lacha w roślinę. Metoda operacyjna w takich przypadkach wymaga ścisłego kontaktu werbalnego z pacjentem, który przez cały czas musi być przytomny i świadomy. Niestety, w momencie, kiedy otworzyłem głowę arcybiskupa, glątwa uderzyła mnie z taką mocą, że odechciało mi się jakichkolwiek konwersacji. Tak już mam, niestety. Kiedy jestem na kacu, mogę bez problemu operować, bo choćby nie wiem, jak mocno łeb mi pękał, to nigdy nie drżą mi ręce. Ale odzywać się nienawidzę.
Na szczęście jest Bielska. Bądź błogosławiony, nieistniejący Boże, że ją stworzyłeś! Uśmiechnąłem się do niej, cokolwiek krzywo, ale wiedziałem, że rozumie. Rzuciła mi wściekłe spojrzenie. Tak, wiem, jestem gówniarz, to już ostatni raz, a ty masz wszystkiego po dziurki w nosie! Wiem wszystko, ale błagam, nie pierdol teraz, tylko pomóż!
Odwróciła głowę i pochyliła się nad arcybiskupem, który z dziurą w czaszce, na tyle okazałą, bym mógł w niej zmieścić mikroskop, sondę, skalpel i pozostałe utensylia, siedział tyłem do nas. W głosie Bielskiej zabrzmiał aksamit, o który jej nie podejrzewałem.
– Musimy się dostać do guza przez te części mózgu księdza arcybiskupa, które są odpowiedzialne za mowę i ruch. Nie wolno nam ich uszkodzić, dlatego teraz doktor Solański będzie dotykał niektórych miejsc taką malutką sondą, przez którą przepuścimy niewielki prąd, dobrze?
Kocham ją. Inaczej niż mój ojciec, ale ją kocham.
– Będzie bolało? – wyszeptał niepewnie arcybiskup.
W jego głosie nie usłyszałem już tej pewności, z którą zazwyczaj pouczał z telewizora miliony swoich rodaków, jak powinni żyć.
– Dusza boli, mózg nie – burknąłem. – Dobry Bóg nie umieścił w nim receptorów bólowych.
Przysięgam, nie wiem, dlaczego się odezwałem. Może chciałem dać do zrozumienia, że nie jesteśmy w klubie dyskusyjnym.
Arcybiskup drgnął. Bielska patrzyła na mnie z dezaprobatą. Czy bardziej dlatego, że poczuła się oszukana – a więc skacowany szczyl może mielić jęzorem, jak zechce! – czy też dlatego, że wolałaby, żebym już konsekwentnie trzymał mordę na kłódkę? Cholera wie.
Ponownie zwróciła się do arcybiskupa:
– Proszę robić wszystko, co powiem, dobrze? Niech Jego Ekscelencja zaciśnie palce lewej dłoni.
Lewa dłoń arcybiskupa posłusznie się zacisnęła. Bielska spojrzała na ekran tuż przy mikroskopie, a potem na mnie. Pochyliłem się nad mikroskopem. Mózg człowieka, który od lat utrzymywał, że ma bardzo bliskie i osobiste relacje ze stwórcą wszechrzeczy, nie różnił się od innych mózgów, na które patrzyłem przez ostatnie kilkanaście lat. Budyń. Różowy budyń. A wewnątrz rak. Trzy do sześciu miesięcy życia według planów Tego-Który-Jest-Miłością. Dwa lub trzy lata – jeśli zdołam je pokrzyżować i wprowadzić własne.
Psucie planów bożych. Z tego właśnie żyję.
Dotknąłem sondą mózgu. Przez palce arcybiskupa przeszedł gwałtowny skurcz. Kto wie, może właśnie nakłułem miejsce, gdzie kryje się jego wiara w Jahwe? Albo obrzydzenie do pozamałżeńskiego seksu? Ponownie sonda. Palce arcybiskupa po raz kolejny się wyprostowały. Jak nogi martwej żaby w eksperymentach ze szkoły podstawowej, kiedy się przystawiało elektrody w rytm stadionowych porykiwań: Ce…! Ce…! Ce…! Wu…! Ka…! Ce…! Wu…! Ka…! Es…! Legia…!
Poczułem kopnięcie pod stołem.
– Odbiło ci?! – wyszeptała Bielska.
Odsunąłem się od okularu.
– Pani doktor, nie wiem, o co pani chodzi, ja tylko sprawdzam aktywność płata w zakresie pozareligijnych form muzycznych. – Mrugnąłem do niej.
Widziałem, że próbuje być wściekła, ale nie potrafi. Maska niedoskonale skrywała uśmiech. Żeby się uspokoić, szybko pochyliła się nad arcybiskupem.
– Wszystko poszło bardzo ładnie, Jego Ekscelencjo. A teraz druga ręka.
Wetknąłem sondę w mózg, zerkając kątem oka na prawą dłoń, tę od błogosławieństw. Całkowity bezruch.
– Tędy się nie da. Musimy spróbować jeszcze inną drogą.
Kiwnęła głową. Odeszła od stołu i stanęła naprzeciw arcybiskupa. Najwyraźniej chciała, żeby zobaczył jej oczy. Ludzie, którzy się boją, uspokajają się na widok łagodnych oczu. A Bielska ma łagodne oczy jak nikt inny.
– Chciałabym, żeby Jego Ekscelencja powiedział wiersz.
Nagłe szarpnięcie. Czyżby bał się bardziej, niż sądziłem?
– Po co? – Głos mu drżał.
– Proszę się nie denerwować. Przypominam, co doktor Solański mówił przed operacją: mózg wykorzystuje tylko niewielką swoją część, by uaktywniać naszą mowę i pamięć. Musimy te aktywne przestrzenie ominąć i ciąć w miejscach niewykorzystywanych. U każdego człowieka są to nieco inne miejsca. I dlatego, żeby je lepiej zdiagnozować, byłoby dobrze, by ksiądz arcybiskup z nami teraz ściśle współpracował.
Aksamitny, spokojny głos. Jest naprawdę dobra. Powinna nawracać.
– Będę współpracował. Oczywiście, że będę współpracował.
– Doskonale. Proszę zatem powiedzieć wiersz.
– Ale jaki wiersz?
– Jakikolwiek.
– Ja nie znam wierszy, proszę pani.
Głos arcybiskupa brzmiał zdumiewająco dziecięco. Jakbyśmy byli w przedszkolu. Ale my nie byliśmy w przedszkolu. Z pewnością nie.
– To może daty urodzenia dzieci! – rzuciłem.
Skurcz lewej dłoni arcybiskupa. Ale już bez udziału mojej sondy. Bielska spojrzała na mnie wściekle. Tym razem była naprawdę wkurwiona.
– Doktor Solański oczywiście żartował. – Uśmiechnęła się do arcybiskupa. – Ale skoro nie wiersz, to może Jego Ekscelencja nam coś zaśpiewa.
– Jak to zaśpiewa?
– No, normalnie.
– Teraz?
– Teraz.
– Ale ja nie wiem…
Zamilkł.
– Czego Jego Ekscelencja nie wie?
– Właściwie to wiem. – Zmieszał się. – Tylko…
Ponownie zamilkł.
– Tylko co? – Głaskała go głosem.
– Ale pani żartuje, tak? Wiem, że pani żartuje. Teraz mam śpiewać? – Arcybiskup roześmiał się tak głośno, że aż zadrżał wetknięty mu w czaszkę mikroskop.
Odniosłem wrażenie, że przestał się bać, za to zaczął się mizdrzyć.
– A co to za problem? – powiedziałem. – W końcu śpiewacie, że się tak wyrażę, zawodowo.
– No, owszem. – Spoważniał. – Ale teraz jakoś nic nie mogę sobie przypomnieć. Mam pustkę w głowie.
– Nie pustkę, tylko mnie! Teraz ja tam jestem!
– Mój Boże…! – wyrwało mu się.
– Lepiej tego nie można ująć – rzuciłem sucho.
Bielska patrzyła na mnie chłodno, ale postanowiłem to zignorować.
Nawet się nie zdziwił, że mówię do niego „pan”. To dobry znak. Jest szansa, że zacznie w końcu współpracować.
– To proszę śpiewać ze mną! – powiedziałem, po czym, nie czekając na jego reakcję, zaintonowałem:
– Przybądźcie z nieeeba na głos naszych moooodlitw, mieszkańcy chwaaały, wszyscy Święci Booooży…!
Nie widziałem twarzy siedzącego do mnie plecami arcybiskupa, ale myślę, że w tym momencie zbaraniał. Kątem oka obserwowałem za to Bielską. Była naprawdę wkurwiona. Gdyby mogła, kopnęłaby mnie po raz kolejny, tym razem na serio. Ale miałem to już w dupie. Ból głowy wreszcie odszedł i teraz chciało mi się już tylko śpiewać. Jak skurwysyn.
– Z obłoków jasnych zejdźcie, aniołoooowie…! – rozdarłem się, ile sił w płucach. – Z rzeszą zbawionych spieszcie na spotkaaaanie…!
– Anieeeelski orszak nieeeech twą duszę przyjmieeeee, unieeeesie z zieeemi ku wyżynom nieeeeba – dołączył do mnie arcybiskup Lach. – A pieeeśń zbawionych nieeeech ją zaprowaaaadzi, aż przed obliiicze Boga Najwyższeeeego…!
– Świetnie! Niech pan nie przestaje! – krzyknąłem w uniesieniu i pochyliłem się nad mikroskopem, żeby znaleźć najlepszy sposób na odzyskanie tych kilkunastu miesięcy życia, które Bóg postanowił ukraść swojemu wiernemu słudze.
Mapowałem kolejne partie mózgu arcybiskupa, a jego głos – z początku cichy, lecz narastający z każdym słowem – unosił się nad salą operacyjną, a kto wie, może nawet dotarł do samych wyżyn nieba.

 
Wesprzyj nas