Trzecia powieść Marty Guzowskiej z cynicznym naukowcem Mariem Yblem. Czytelnik, który spotyka się z nim pierwszy raz, będzie zaskoczony. To nie jest odważny, energiczny detektyw, tropiący każdy najmniejszy ślad zbrodni. To wygodnicki, arogancki profesor, który lubi, kiedy traktuje się go po królewsku.


Słynny antropolog Mario Ybl udaje się na wyprawę archeologiczną do Grecji. Zamiast słonecznego pejzażu rodem z katalogu turystycznego zastaje szarość wiosennej Krety: mroczne ulice, przez które przemykają ubrane na czarno kobiety, niewielki wykop, po którym hula lodowaty wiatr, wilgotne, pachnące kurzem muzeum.

W ruinach starożytnej świątyni znaleziono szkielet człowieka. Mario podejrzewa, że składano tam ofiary z ludzi. Szybko okazuje się jednak, że góry i wioski współczesnej Krety kryją więcej złowrogich tajemnic niż świat antyczny. Właściwie wszystko jest na opak: w Grecji jest zimno, a główny bohater, tropiciel zagadek, kaprysi jak dziecko i – co gorsza – boi się ciemności.

W dodatku pierwszoosobowa narracja przedstawia raczej chłodne obserwacje; Mario Ybl jak kamera obejmuje obraz, potem – ewentualnie – robi zbliżenia. Bez zbędnych rozczuleń i sentymentów; pierwszorzędny behawiorysta. Mimo że bohater narrator nieustannie podkreśla dystans do opowiadanych wypadków, to jednak za maską ironizującego, wszystko wiedzącego profesora, któremu trzeba przypominać, dla kogo ma być miły, kryje się ktoś dużo bardziej wrażliwy i ciepły.

Ybl narzeka wciąż na pracę, drwiąc ze wszystkich dookoła, nie tylko dlatego że szef nie zapewnia mu wygód. Powodem jest także dawne uczucie do Poli, zaangażowanej w wyprawę znawczyni kultury minojskiej.

Uważny czytelnik dostrzeże precyzję anatomicznych szczegółów i kulturowych smaczków zawartych w powieści, które zdradzają zawód autorki. Guzowska jest ekspertem – doskonale zna świat, o którym pisze, a książka zyskuje przez to tak poszukiwaną we współczesnej literaturze autentyczność. Znajomość systemu kostnego człowieka staje się też bazą dowcipu profesora, który bezlitośnie wytyka potknięcia innych i nie dba, czy rzucane ot, tak łacińskie nazwy kości gnykowej czy żuchwy zostaną zrozumiane.

Marta Guzowska – Laureatka Nagrody Wielkiego Kalibru. Pisarka i archeolożka z tytułem doktora. Od kilkunastu lat pracuje w Troi, na legendarnym stanowisku odkrytym przez Heinricha Schliemanna; prowadzi też badania na terenie Grecji i Izraela. Opublikowała powieść kryminalną Ofiara Polikseny (W.A.B. 2012), uhonorowaną Nagrodą Wielkiego Kalibru, oraz jej kontynuację Głowę Niobe (W.A.B. 2013), nominowaną do tejże nagrody w 2014. Jest autorką opowiadań w zbiorach: Mordercze Miasta (Szara Godzina 2012), Kryminalny Wrocław. Mroczne przechadzki po mieście (Oficynka 2013) i Cztery zbrodnie na cztery pory roku. Wielbicielka Chandlera i Pamuka, współzałożycielka grupy pisarskiej Zbrodnicze Siostrzyczki, krytyczka i recenzentka literatury gatunkowej.

Możesz oszukiwać wszystkich przez jakiś czas albo kilka osób przez cały czas, ale nie zdołasz oszukiwać wszystkich ludzi przez cały czas”. Czy na pewno? A może nikomu nie zależy, żeby poznać prawdę…

Marta Guzowska
Wszyscy ludzie przez cały czas
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 8 kwietnia 2015


Wzgórze było niewysokie, dopiero za nim piętrzył się stromy masyw skały. U podnóża ktoś powbijał tabliczki z informacją o barwnych kwiatach, które tu kiedyś kwitły. Krzaki były szare, a tabliczki wypłowiale. Spomiędzy ostrych kamieni wyzierała rudobrązowa ziemia.
Odwróciłem się. Po lewej i prawej, nad ciemnymi pasmami gór kłębiły się granatowe chmury, z których zapewne lało. Na wprost, w oddali rozciągały się brudnobiałe domy Heraklionu, a za nimi morze, też szare, a nie intensywnie błękitne, jak na turystycznych folderach. Trochę poniżej miejsca, w którym stałem, straszył szkielet niedokończonego betonowego domu. A u podnóża góry rozpościerały się pola, poznaczone ciemnymi plamami cieni chmur. Kojarzyły mi się z obłażącą skórą trupa.
Robert popchnął skrzypiącą furtkę w ogrodzeniu z drucianej siatki. Coś złapało mnie za nogawkę. Szarpnąłem. Kolczasty krzak puścił, ale w materiale została dziura.
– To są te twoje słynne wykopaliska? – zapytałem. – Dziura w ziemi, co to nawet nie ma metra głębokości? Żadnych robotników? Jeden student?
– To ty jeszcze nie wiesz, że nie rozmiar się liczy? – Robert zdziwł się. – Te murki były świetnie zachowane, tyle że na początku dwudziestego wieku pół okolicy pobudowało sobie domy z ich kamieni. Jeszcze w tysiąc dziewięćset ósmym Harriet Boyd Hawes opisywała…
Chrząknąłem. Demonstracyjnie.
– Tak. Jak zwykle jesteś zainteresowany, Mario. A robotnicy będą jutro, dzisiaj niedziela palmowa. Choć bliżej, zobacz. Oko ci zbieleje.
Niskie kamienne murki dzieliły na trzy części pomieszczenie niewiele większe od mojego mieszkania, a zawsze uważałem, że żyję skromnie. Dwie części były już odkopane. W trzeciej młody chłopak ze słuchawkami na uszach delikatnie dziobał kilofem ziemię. Po kilku uderzeniach sięgnął po łopatę i załadował udziobaną ziemię na taczkę. Niska brunetka odwrócona tyłem bez zaangażowania rozgarniała urobek szpachelką. Pupa brunetki była spora, okrągła i bardzo kształtna, ale nie aż tak, żeby zbielało mi oko.
– Chrisso. – Robert dotknął jej pleców. – To jest Mario Ybl.
Brunetka podskoczyła, szpachelka brzęknęła o dno taczki.
– Panagia mou! – Przyłożyła rękę do serca ulokowanego gdzieś pod dużym i równie kształtnym jak pupa biustem. – Ale mnie przestraszyłeś! Ten wiatr tak wyje, że nie słyszałam, jak podjechaliście.
Wspięła się na palce i ucałowała Roberta w oba policzki.
– Ti kaneis, Robert mou? Kala eisai? Jak podróż?
Robert machnął ręką.
– To jest Mario Ybl – powtórzył.
– Profesor Mario Ybl – mruknąłem, ale żadne z nich nie dosłyszało w nagłym powiewie wiatru. Zasunąłem suwak kurtki pod brodę. Brunetce, sądząc po rozmiarze dekoltu, w ogóle nie było zimno. Wytarła uwalaną ziemią dłoń o spodnie na pupie i podała mi rękę. Uśmiechnęła się. Miała wąską, dobrze wysklepioną czaszkę, piękne zęby i dołeczki na policzkach.
– Robert wiele mi o tobie opowiadał.
– Robert to gaduła i znany plotkarz – wyjaśniłem. – Mnie też o tobie opowiadał. Podobno jesteś jedyną osobą, która stoi między nim a żłobem. Mam na myśli żłób archeologiczny – dodałem tonem wyjaśnienia.
Robert kopnął mnie w kostkę. Bardzo zabolało. Potem odwrócił się do Chrissy. Pokazał podbródkiem wioskowego głupka, który przykucnął na piętach w narożniku wykopu i kołysał się w rytm melodii w swojej głowie.
– Petros powiedział, że mamy nowy szkielet. To prawda?
Chrissa skinęła głową.
– Jeszcze go nie ruszyliśmy. Chcę najpierw…
– To go nie ruszajcie – przerwałem jej. – I trzymajcie od niego jak najdalej waszą archeozoolożkę. Chyba że wam wszystko jedno, czy to będzie świnia, czy człowiek.
Chrissa spojrzała na mnie uważnie.
– Wiesz, co mi Mario powiedział na promie? – Robert ujął ją za łokieć i odciągnął na bok. – Że to… – Wiatr zawył, zagłuszając jego słowa. Kiedy podmuch ucichł usłyszałem jeszcze: – … bo Vasso źle to określiła.
Chrissa wyswobodziła łokieć z uścisku Roberta i podeszła do mnie.
– Naprawdę myślisz, że to człowiek a nie zwierzę?
– Ja, droga kierowniczko wykopalisk, której imię pamiętam, ale nazwiska to już za cholerę, ja nie myślę, ja wiem – odpowiedziałem. – W położonym za siedmioma morzami kraju, z którego pochodzę, prawie wszyscy posiadają tę tajemną wiedzę. Choć trudno w to uwierzyć, ludzie w moim kraju potrafią odróżnić człowieka od świni tylko na podstawie tego, jak wygląda i jak się porusza. Ale – spojrzałem na morze – ten kraj jest naprawdę daleko stąd.
Chrissa przełknęła ślinę. Nie zdejmowała ze mnie spojrzenia. Otworzyła usta, ale Robert wszedł jej w słowo:
– Z Vasso spotkamy się później, w muzeum.
Chrissa potarła czoło, pozostawiając na nim smugę brudu.
Odwróciła się do Roberta.
– Wiesz, co jeszcze dzisiaj znaleźliśmy?
Nie mógł wiedzieć, bo go tu nie było. Ale Chrissa nie czekała, aż Robert sam to sobie uzmysłowi. Schyliła się i podniosła tekturowe pudełko, takie jak po butach, ustawione na krawędzi wykopu, koło taczki. Ostrożnie podniosła pokrywkę, jakby pod spodem krył się fragment Całunu Turyńskiego. Albo jadowity pająk.
Robert zagwizdał. Pochyliłem się i też zajrzałem do środka. W pudełku leżał sztylet. Ostrze zzieleniało od patyny, ale wyglądało na takie, którym nadal można się zaciąć. Wyciągnąłem rękę.
– Nie dotykaj – warknął Robert. – To musi najpierw pójść do konserwacji.
Chrissa ostrożnie nasunęła pokrywkę na pudełko.
– Kompletnie zachowany. Był tutaj. – Dała dwa kroki w głąb wykopu i tupnęła nogą. Z kopczyka ziemi obok osunęło się kilka grudek. – Przy szkielecie.
– Niesamowite – powiedział Robert przez zaciśnięte zęby. – Kurwa, niesamowite. To sztylet ofiarny. Kapłan przeciął nim gardło człowiekowi na ołtarzu. O rany!
Odwrócił się i klepnął mnie w plecy tak mocno, że przyciąłem sobie język zębami.
– Dobrze, że przyjechałeś, Mario.
Pola siedziała na niskim murku, na zwiniętej w kłąb polarowej bluzie, którą znałem, bo kiedyś, w innym życiu, należała do mnie. Zdążyła rozłożyć wokół siebie notes, podkładkę z przypiętymi pobrudzonymi kartkami i kilka torebek, przez plastik przezierały kanciaste krawędzie uwalanych ziemią skorup. Wypisywała coś na tekturowych kwadracikach, wkładała je do torebek i co chwila notowała na podkładce. Była tak zapracowana, że nie miała nawet chwili, żeby podnieść głowę.
– Dobra. – Robert potarł nieogoloną żuchwę. – Czyli mamy dwa ludzkie szkielety. Ten z ołtarza przewieźliśmy już do muzeum, zaraz tam pojedziemy. I teraz ten drugi, który leży obok ołtarza. A kawałek dalej sztylet. Ofiara i kapłan. Ja pierdolę! Teraz to już nie ma cudu, muszą nam przedłużyć pozwolenie na przyszły rok.
– Muszą nie muszą – zgasiła go Chrissa. – A jak będziesz w muzeum, to nie rozpowiadaj na prawo i lewo, co tu mamy. I nie pokazuj sztyletu Galanaki, bo ona go od razu zamknie w magazynie i tyle go zobaczymy.
– Nie przesadzaj. – Robert był w szampańskim humorze.
– Na litość boską! – prychnęła. – Pracuję w tym środowisku od wielu lat, a ty spędziłeś na Krecie dopiero dwa tygodnie. Więc umówmy się, że w tej sprawie mam więcej do powiedzenia. Po prostu nic nie mów Galanaki o tym, że znaleźliśmy sztylet. I jak najmniej o innych znaleziskach, dobrze?
– Jasne, kocha… To znaczy, oczywiście. – Robert pojednawczo położył jej rękę na ramieniu. Strząsnęła ją. – Będę milczał jak grób.
Chrissa odwróciła się i znowu zaczęła grzebać szpachelką w ziemi na taczce. Młody chłopak ze słuchawkami, który już wcześniej zmęczył się załadunkiem i usiadł na murku obok Poli, podniósł głowę i popatrzył niespokojnie na Roberta. Miał jasne włosy, ostrzyżone na wzór jakiejś gwiazdy muzyki pop, i pryszcze na czole.
– Nie znasz jeszcze Karla. – Robert skinął na chłopaka. – Karl, tysiąc razy ci mówiłem, żebyś nie nosił słuchawek jak pracujesz, do cholery!
Chłopak zsunął słuchawki z uszu. Odłożył papiery, które trzymał na kolanach, i wstał. Wiatr natychmiast zdmuchnął kartki i następnych kilka minut chłopak, Robert i Chrissa spędzili, ganiając za nimi po wykopie. Wioskowy Głupek ruszył za nimi, ale w rozcapierzone palce łapał tylko wiatr.
Westchnąłem. Przysiadłem na kamiennym murku. Pola wpatrywała się w swoje notatki. Kamień ziębił tyłek.
Robert zdjął ostatnie dwie kartki z ogradzającej teren siatki. Wioskowy Głupek kręcił się w miejscu. Chłopak ze słuchawkami, czerwony jak róża w majowy poranek, usiłował zgarnąć papier w nierówny stos. W końcu wpadł na pomysł, żeby przycisnąć kartki kamieniem i podszedł do mnie.
– Karl Huber – przedstawił się.
Spojrzałem zdziwiony na Roberta.
– Tak. – Robert zatknął sobie oba kciuki w kieszenie spodni i kiwał się na piętach. – To syn Franka.
– Pracuje u ciebie na wykopaliskach? Po tym, co się stało w Troi?
– Ja tam do Franka nic nie mam. – Robert nadal kiwał się w przód i w tył. Wyglądało to idiotycznie. – A „pracuje” to za duże słowo. Chłopak chce zostać archeologiem. Niech zobaczy, jak to naprawdę wygląda.
– Niezły pomysł… – Wzruszyłem ramionami.
– Mój tata też tak powiedział. – Karl odgarnął z czoła wycieniowaną grzywkę.
– …bo jak się dobrze przyjrzy, to w te pędy zatrudni się w księgowości, byle dalej od wykopu. Na świecie będzie mniej sfrustrowanych archeologów, a my nie będziemy musieli z nim pracować. Win-win situation.
Karl zaczerwienił się jeszcze bardziej.
– Mój tata powiedział…
– Niestety, chłopcze, doskonale mogę sobie wyobrazić, co powiedział twój tata. A nawet gdyby moja wyobraźnia nie pracowała, na przykład z powodu zimna i kurewsko wczesnej godziny, też nie chciałbym tego usłyszeć.
Wstałem, przeciągnąłem się i podszedłem do przemieszanej z ziemią sterty kości. Szkielet był okopany do okoła, ale wyglądał na nieruszany, z grubsza tylko omieciony. Pochyliłem się i zlustrowałem go od paliczków palców stóp po kość ciemieniową. Na oko wszystko było na swoim miejscu.
– Robert! – zawołałem.
Nie patrzył na mnie, tylko szczerzył się jak głupi do Chrissy.
– Gdzie leżał ten drugi?
Robert zgasił uśmiech i pokazał ręką niewielką kamienną platformę.
– Tutaj. To właśnie ten, co, jak twierdzisz, nie był kozą.
– Bo nie był.
– Mam nadzieję, że się nie mylisz.
– Ja się nigdy nie mylę.
– …że się nie mylisz, bo jeśli to prawda, to jest to największe, kurwa odkrycie od czasów…
Pochyliłem się jeszcze niżej nad szkieletem, a później uklęknąłem wprost na wilgotnej ziemi i obejrzałem czaszkę bez dotykania. Musiało na nią spaść coś ciężkiego, bo żadna kość nie zachowała się w całości. Processus mastoideus był dobrze wyodrębniony i masywny.
– Ta, jak ty ją nazywasz, świątynia, została zniszczona przez trzęsienie ziemi?
– Tak. – Robert przerwał onanizowanie się swoim odkryciem. – Pod koniec średniominojskiego „trzy a”. Ale skąd ty to wiesz? Kalokairinos przecież nic nie opublikował.
Nawet gdyby Kalokairinos, kimkolwiek on był, napisał o tym na pierwszej stronie weekendowego wydania gazety, i tak bym pewnie nie przeczytał.
– A nie przez pożar?
– Skąd ty to wszystko wiesz, Mario? – Robert podszedł bliżej. – Kamienie, które spadły z wyższych partii ścian, zostały już zdjęte, a warstwę przepaloną też w całości wyeksploatowaliśmy. Nie ma żadnych widocznych śladów ani trzęsienia ziemi, ani ognia.
Popatrzyłem na Polę. Próbowała zaczepić skuwkę długopisu o kołnierz kurtki, ale materiał był zbyt gruby i długopis upadł na ziemię. Podniosła go i wcisnęła do kieszeni.
Brat Michalisa podszedł do mnie i opadł na kolana po drugiej stronie szkieletu.
– Było jak mówisz. – Robert mówił powoli, jakby wiatr wpychał mu słowa z powrotem w usta. – Podczas trzęsienia ziemi musiały przewrócić się jakieś lampki oliwne, albo coś takiego, i całość poszła z dymem.
– Zaprosiłeś mnie tu, żeby upajać się dźwiękiem swojego głosu, czy dla odmiany chcesz posłuchać tego, co ja mam do powiedzenia?
Te wszystkie szkielety wprawiły go w zbyt dobry humor i nie udało mi się go obrazić.
– Robisz się zgryźliwy na starość. No, gadaj – dla zachęty po raz kolejny rąbnął mnie w plecy.
Chrząknąłem i wyprostowałem się. Pola wsunęła tekturową fiszkę do plastikowej torebki, zawiązała ją na supeł i położyła koło swojej prawej nogi.
– Ten tutaj to mężczyzna rasy kaukaskiej, w przedziale wiekowym trzydzieści pięć – czterdzieści pięć. Zawężę ci to, jak wyciągnę szkielet i dokładnie obejrzę sobie czaszkę i kości miednicy. Jego zęby…
Uklęknąłem jeszcze raz i pochyliłem się, aż dotknąłem głową ziemi. Wioskowy Głupek zrobił to samo. Nie spuszczał mnie z oczu.
– Mało starte korony. Podobną cechę zaobserwowano u tak zwanych arystokratów z okręgu grobów szybowych „be” w Mykenach. Czyli – podparłem się dłońmi i spojrzałem w górę na Roberta i Chrissę – klasa wyższa. Jeśli masz forsę na ekstra dwa tygodnie tych wczasów, mogę ci zrobić rekonstrukcję wyglądu przyżyciowego.
– To później. – Robert machnął ręką, jakby odganiał się od muchy. – I co dalej?
Wyjąłem z plecaka taśmę antropometryczną i pochyliłem się nad miejscem, gdzie szkielet miał nogi.
– Kość udowa. Prawie czterdzieści pięć centymetrów. Mniej więcej, bo żeby dobrze zmierzyć, trzeba oczyścić nasady. Był wysoki, mógł mieć metr osiemdziesiąt. Plus minus. Nie tylko o wiele wyższy od przeciętnej świni, ale i od przeciętnego mieszkańca tej wyspy, i to zarówno w starożytności, jak teraz, bo z tego co widzę, przeważają tu kurduple.
Pola schyliła się i podniosła z ziemi następną torebkę.
– Macie tu jakiś pędzelek?
Syn Franka poderwał się, jakby kamień, na którym siedział, zaczął parzyć. Podbiegł do skrzynki z narzędziami na brzegu wykopu, pogrzebał w niej i w pełnym pędzie wrócił. Zastanowiłem się w ułamku sekundy, czy da radę wyhamować, czy wpadnie na szkielet i go rozdepcze.
– Proszę bardzo, panie profesorze. – Wyciągnął rękę. Okruchy ziemi wystrzeliły spod jego butów i obsypały mi twarz.
Przetarłem oczy rękawem kurtki i pochyliłem się nad szkieletem. Omiotłem pędzlem kości palców dłoni, a potem odsunąłem się, ciągle na kolanach, żeby umożliwić Robertowi, Chrissie i synowi Franka podziwianie złotego sygnetu, tkwiącego na paliczku bliższym środkowego palca.
Chrissa uklęknęła koło mnie. Delikatnie przesunęła palcem po pierścieniu. Starła kurz i na powierzchni ukazał się wyryty wzór.
– O rany – wymamrotała. – O rany.
Podniosła na mnie wzrok.
– Mario, mogę go zdjąć? Wiem, że chcesz najpierw zbadać szkielet, ale jeśli zostawię pierścień na noc, jutro może go tu nie być.
– Naprawdę? – zdziwiłem się. – Przecież podobno tu u was nic nie ginie.
Chrissa wzruszyła ramionami.
– Zdejmuj sobie, proszę. Ja, w odróżnieniu od waszej archeozoolog, wiem, jak wygląda szkielet ludzkiej dłoni, więc jak mi poprzesuwacie kilka kości, nie dojdę nagle do wniosku, że to nietoperz.
Chrissa popatrzyła na mnie przez dłuższą chwilę, chyba żeby się upewnić, że mówię serio. Potem wstała, otrzepała kolana i pogoniła syna Franka.
– Przynieś tabliczkę z datą, północ i skalę, ale szybko.
– Mam przynieść północ?
– O rany, tak się mówi. – Machnęła ręką. – Strzałkę, którą ułożymy w kierunku północnym. Do zdjęcia. Wszystko jest w skrzynce. I rusz się!
Potarłem oczy, pod powiekami ciągle czułem ziarenka piasku. Pola podniosła jedną z torebek i obejrzała jej zawartość pod światło.
– Pola, chodź, zobacz, mamy pierścień! – zawołał Robert.
Pola lekko uniosła pośladki i wyciągnęła spod pupy wygnieciony zeszyt.
– W tej chwili nie mogę, później sobie obejrzę – odkrzyknęła. Przekartkowała zeszyt, przeczytała coś, podrapała się po policzku długopisem, który zostawił na jej kości jarzmowej niebieską krechę, zamknęła zeszyt i znowu na nim usiadła.
– Odsuń się – warknąłem. Robert dał krok do tyłu. Wioskowy Głupek nadal klęczał z policzkiem przytulonym do ziemi. – Interesuje cię, co z tym szkieletem, czy nie?
– Oczywiście, oczywiście, że mnie intere…
Podniosłem się, otrzepałem kolana.
– Kość czaszki porowata! – wykrzyczałem mu w twarz. – Mógł cierpieć na anemię sierpowatą! Więcej powiem, jak wyciągnę szkielet i obejrzę go pod mikroskopem! Kawałek po kawałku!
– Nie musisz się tak drzeć – zauważył Robert.
Wdrapałem się na profil wykopu, obok Poli. Wypełniała rubryki w kolejnym zeszycie i co chwila sprawdzała, czy zgadzają się jej numery torebek.
Syn Franka przyniósł wszystko do fotografii i Chrissa pokazała mu, co z tym zrobić, a potem wysłała go po aparat. Sama stanęła koło Roberta i słuchała dalszego ciągu mojego wykładu.
– Pozycja tego szkieletu jest typowa dla kogoś, komu coś ciężkiego spadło na głowę. – Nie krzyczałem już, mówiłem prawie szeptem. – Jedna noga do tyłu, ręce uniesione, i tak upada na plecy.
Zademonstrowałem i o mało sam nie upadłem. Pola podniosła głowę, omiotła nieuważnym spojrzeniem wykop i znowu pochyliła się nad zeszytem.
– A później zaczął się pożar. – Robert i Chrissa przysunęli się bliżej, żeby coś usłyszeć. – Facet oberwał kamieniem w głowę. Oberwał mocno, bo już nie wstał. Jego ciało zaczęło się palić. Przypuszczalnie był nieprzytomny, ale jeszcze żył. W każdym razie nie wykonywał żadnych gwałtownych ruchów, jak to mają w zwyczaju ludzie przytomni, na których zaczyna się tlić ubranie. Przynajmniej w moim kraju, tym za siedmioma morzami.
Robert wymienił z Chrissą szybkie spojrzenia.
– Temperatura płomienia nie była zbyt wysoka, bo kości się nie zwęgliły. Stawiam na jakieś trzysta, góra pięćset stopni, nie więcej. Tyle co na kiepskiej jakości stosie pogrzebowym. W takiej temperaturze mięśnie się nie kurczą i nie wyparowują, tylko się pieką. Jak mięso w piekarniku. Takim bez termoobiegu, więc niektóre części ciała pieką się szybciej, a inne wolniej. I ciało zmienia pozycję. Podobno nieboszczyk czasem nawet siada, ale sam tego nie widziałem. Zresztą tego faceta tutaj to nie dotyczy, on nie dałby rady usiąść, bo przygniatał go dach.
Syn Franka powiesił sobie aparat na szyi. Podniósł rękę do ust, a potem zobaczył, że mu się przyglądam i powoli ją opuścił. Cofnął się trochę, wyciągnął z kieszeni komórkę i sfotografował szkielet.
– Karl! – warknęła Chrissa. – Coś ci chyba mówiłam o fotografowaniu nieopublikowanych znalezisk.
– To tylko na pamiątkę.
– Daj chłopakowi spokój. – Robert położył Chrissie dłoń na wygięciu kręgosłupa tuż nad pupą. – Niech ma coś, co będzie mógł pokazać kumplom.
– Byle nie na fejsie. – Chrissa strząsnęła rękę Roberta, jak strząsa się pająka, który wpełzł pod koszulę. – Bo cały świat zobaczy, zanim nawet oddamy publikację do druku.
– Czy ktoś jest zainteresowany tym, co mam do powiedzenia? – Chciałem wiedzieć.
– Mów, mów. – Robert wyszczerzył zęby, ale nie walnął mnie w plecy, bo stałem na murku.
Odchrząknąłem. Wiatr wysuszał wilgoć nawet w głębi gardła.
– Na skutek kurczenia mięśni ciało spalane w stosunkowo niskiej temperaturze przybiera tak zwaną pozycję boksera: pięści zaciśnięte, ramiona ugięte jak do obrony przed ciosem.
Zeskoczyłem do wykopu i podszedłem do szkieletu.
– I to jest kolejny dowód na to, że pożar wybuchł prawie od razu po zawaleniu się dachu i po tym, jak ten koleś stracił przytomność albo życie. Nie można zaobserwować postawy boksera, jak już się zacznie rigor mortis. Tak czy inaczej facet zginął na miejscu, od uderzenia. A później się spalił. I tyle.
Robert posłał Chrissie kolejne spojrzenie i uśmiech.
– Mówiłem ci, że Mario to wybitny specjalista. Trochę… – poszukał w pamięci słowa – …ekscentryczny, ale wybitny.
Zza pleców dobiegł mnie bulgotliwy odgłos. Zerknąłem przez ramię. To syn Franka rzygał w krzakach.

 
Wesprzyj nas