Historia tragicznej miłości i zemsty osnuta na tle dziejów trzech pokoleń dwóch ziemiańskich rodzin, opowieść, której scenerię stanowią tajemnicze i urzekające wrzosowiska północnej Anglii.



Mały chłopiec, Heathcliff, jako osierocone dziecko trafia do domu Earnshawów. Wychowując się w tej zamożnej rodzinie, obdarza odwzajemnioną miłością Katarzynę, córkę swoich przybranych rodziców.

Prześladowany przez przyszłego dziedzica Hindleya, poznaje też smak nienawiści. Gdy przekonuje się, że konwenanse mogą pokonać nawet najsilniejszą miłość, znika na trzy lata, aby powrócić jako dysponujący fortuną niewiadomego pochodzenia, demoniczny i bezwzględny mściciel.

Od tego momentu nikomu w rodzinie nie będzie łatwo znaleźć własne szczęście.

***

„Piekielna to była wyobraźnia i piekło musiała nosić w sobie ta spokojna pozornie dziewczyna. Dla nas pozostała tajemniczym, zachwycającym zjawiskiem”.
– Jarosław Iwaszkiewicz

Emily Jane Brontë, pseud. Ellis Bell (1818-1848), angielska poetka i pisarka, urodziła się w rodzinie uzdolnionego literacko pastora anglikańskiego. Jej jedyną powieść, Wichrowe Wzgórza /1847, wyd. pol. Szatańska miłość, 1929, wyd. nast. 1950/, współcześni przyjęli niechętnie. Dopiero w XX wieku została zaliczona w poczet arcydzieł literatury światowej. Była wielokrotnie filmowana; najsłynniejsze adaptacje to: z roku 1939 w reżyserii Williama Wylera i z 1953 – Luisa Bunuela, a ostatnia z 1992 – Petera Kominsky’ego.

Emily Bronte
Wichrowe Wzgórza
Przekład: Janina Sujowska
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 22 kwietnia 2015


Rozdział pierwszy


1801

Wróciłem właśnie z wizyty u mego gospodarza, sąsiada-samotnika, z którym będę musiał utrzymywać stosunki. Okolica naprawdę piękna! W całej Anglii nie znalazłbym chyba drugiego tak odludnego miejsca. Prawdziwy raj dla mizantropów – w sam raz dla takich jak ja i pan Heathcliff. Cóż za typ! Z pewnością nie odgadł, jaką poczułem do niego sympatię od chwili, gdy na mój widok czarne jego oczy zamigotały podejrzliwie, a palce stanowczym gestem wsunęły się głębiej za kamizelkę.
– Pan Heathcliff? – zapytałem.
Skinął głową.
– Jestem Lockwood, pański dzierżawca. Poczytywałem sobie za obowiązek złożyć panu moje uszanowanie zaraz po przyjeździe. Mam nadzieję, że nalegając tak usilnie na wynajęcie mi Drozdowego Gniazda, nie sprawiłem panu kłopotu. Dowiedziałem się wczoraj, że miał pan zamiar…
– Drozdowe Gniazdo jest moją własnością – przerwał mi szorstko. – Gdybym mógł tego uniknąć, nie pozwoliłbym, by mi ktokolwiek sprawiał kłopot. Wejdź pan!
To „Wejdź pan”, wymówione przez zaciśnięte zęby, brzmiało jak: „Idź do diabła!” Nie zdradzał chęci otworzenia bramy. To zachęciło mnie do przyjęcia zaproszenia. Zaciekawił mnie człowiek, który wydał mi się jaszcze większym odludkiem niż ja sam.
Dopiero gdy koń mój wparł się piersią w bramę, Heathcliff zdjął łańcuch i z niezadowoloną miną poprowadził mnie w stronę domu.
– Józefie! – zawołał w głąb podwórza. – Zabierzcie konia i przynieście wina!
„A więc to cała tutejsza służba – pomyślałem, słysząc to podwójne polecenie. – Nic dziwnego, że ścieżki zarosły trawą, a bydło objada zapuszczony żywopłot”.
Józef był to człowiek stary, może nawet bardzo stary, choć czerstwy i krzepki. „Boże, ratuj nas” – mruknął z wyraźną niechęcią, zabierając konia, i spojrzał na mnie tak kwaśno, że zdjęty litością pomyślałem, iż pomoc boska potrzebna mu jest raczej do strawienia obiadu, a pobożne westchnienie nie ma żadnego związku z mym nieoczekiwanym przybyciem.
Siedziba Heathcliffa zwie się Wichrowe Wzgórza. Bo też musi być tu dobry wygwizdów. O sile północnych wiatrów świadczy pochylenie karłowatych jodeł koło domu, jak również rzadkie kępy tarniny o gałęziach zwróconych w jedną stronę, jakby żebrzące o słońce. Przewidujący architekt wybudował na szczęście dwór mocny, o wąskich, głęboko osadzonych oknach, grubych murach i wystających kamiennych narożnikach.
Zanim przestąpiłem próg, zatrzymałem się, podziwiając groteskowe płaskorzeźby na frontonie, gdzie spośród plątaniny poobtłukiwanych gryfów i bezwstydnych amorków wyłaniał się napis: „1500 – Hareton Earnshaw”. Chętnie byłbym usłyszał krótkie dzieje tego starego domu z ust jego ponurego właściciela – gdyby nie chłodna postawa gospodarza na progu drzwi wejściowych, zdająca się mówić najwyraźniej: „Albo właź, albo się wynoś!” Nie miałem zamiaru powiększać zniecierpliwienia mego przewodnika przez zagłębienie się w tajniki jego siedziby.
Weszliśmy do pokoju bawialnego, którego nie poprzedzała ani sień, ani korytarz. Zazwyczaj w tej okolicy bawialnia mieści w sobie również kuchnię, ale w Wichrowych Wzgórzach kuchnia znajdowała się widocznie w głębi domu, co poznałem po brzęku naczyń i zmieszanej wrzawie głosów. Nie zauważyłem też żadnych śladów pieczenia czy gotowania na olbrzymim piecu w głębi pokoju ani połysku miedzianych patelni i mosiężnych rondli na ścianach. Wielki dębowy kredens w drugim końcu odbijał jednak wspaniale zarówno ciepło, jak światło rzędami ogromnych cynowych półmisków, srebrnych dzbanów i kubków ustawionych wysoko aż pod sam sufit, ukazując oczom całą swą wewnętrzną budowę z wyjątkiem miejsca, gdzie zasłaniała go drewniana półka pełna placków owsianych, szynek i udźców baranich i wołowych. Nad kominkiem wisiała brzydka stara broń myśliwska i para pistoletów, a na kominku stały rzędem dla ozdoby trzy jaskrawo pomalowane puszki. Posadzka była gładka, biała, kamienna; krzesła wysokie, prostej roboty, pomalowane na zielono. W głębi majaczyło w mroku jeszcze kilka innych, ciężkich czarnych krzeseł. W niszy pod kredensem spoczywała olbrzymia brązowa wyżlica otoczona gromadą piszczących szczeniąt. Inne psy wałęsały się po kątach.
Komnata i sprzęty te nie budziłyby zdziwienia, gdyby należały do jakiegoś farmera z północy, jakich wielu można tu spotkać w promieniu kilku mil, rosłego chłopa o zaciętej twarzy, w spodniach zapiętych pod kolanami, w kamaszach, rozpartego w fotelu za stołem przy kuflu pieniącego się piwa. Ale pan Heathcliff był całkowitym przeciwieństwem swego domu i stylu życia.
Z wyglądu przypominał Cygana, z miny, ubioru i obejścia – dżentelmena: to znaczy dżentelmena w tym stopniu, w jakim jest nim każdy wiejski dziedzic. Był może trochę zaniedbany, ale to nie szpeciło jego prostej, rosłej postaci i posępnej twarzy. Może ktoś zarzuciłby mu pewną, niczym nieuzasadnioną dumę – ja jednak czułem instynktownie, że jest to tylko niechęć do okazywania przeżywanych uczuć. Taki człowiek kocha i nienawidzi w tajemnicy, a wzajemność w miłości czy nienawiści uważałby za impertynencję. Czuję, że ponosi mnie wyobraźnia; przypisuję mu nazbyt szczodrze własne uczucia. Pan Heathcliff może mieć zupełnie inne powody do unikania ludzi. Miejmy nadzieję, że moje usposobienie jest wyjątkowe. Moja droga matka mawiała, że nigdy nie będę miał miłego domu. No i ostatniego lata okazałem się istotnie zupełnie niegodny domowego szczęścia.
Poznałem mianowicie podczas pięknego miesiąca nad morzem czarowne stworzenie, istną boginkę w moich oczach. Wszystko było dobrze, dopóki nie zwracała na mnie uwagi. Nigdy nie wyznałem swej miłości słowami, ale jeżeli oczy mają wymowę, to każda gąska musiałaby odgadnąć, że byłem zakochany po uszy. Zrozumiała wreszcie i odpowiedziała mi najsłodszym spojrzeniem wzajemności. A ja – wstyd wyznać – zamknąłem się w sobie natychmiast jak ślimak i z każdym spojrzeniem stawałem się coraz bardziej chłodny i daleki. Biedactwo, zawstydzone i przerażone własną domniemaną pomyłką, skłoniło matkę do natychmiastowego wyjazdu. To szczególne usposobienie wyrobiło mi opinię człowieka bez serca – jak dalece niezasłużoną, ja sam tylko mogę to ocenić.
Usiedliśmy po obu stronach kominka. Usiłowałem wypełnić milczenie próbą pogłaskania suki, która porzuciwszy szczenięta, skradała się jak wilk w kierunku moich łydek, szczerząc białe lśniące kły. Odpowiedziała na moją pieszczotę przeciągłym, gardłowym warknięciem.
– Zostaw pan psa w spokoju – warknął gospodarz do wtóru, uspokajając psa mocnym kopnięciem. – Nie jest przyzwyczajona do karesów. To nie jest pokojowa psina, żeby się z nią pieścić. – I postąpiwszy ku bocznym drzwiom, krzyknął ponownie: – Józef!
Józef zamamrotał coś niezrozumiale w głębi piwnicy, ale ponieważ się nie zjawiał, pan Heathcliff sam dał nurka pod podłogę, zostawiając mnie pod czujną strażą piekielnej suki i dwóch srogich, kosmatych owczarków, bacznie śledzących każde moje poruszenie. Nie pragnąc bynajmniej zapoznać się z ich kłami, siedziałem bez ruchu; pozwoliłem sobie tylko na drwiące miny, w tym przekonaniu oczywiście, że psy tych cichych obelg nie zrozumieją. Omyliłem się.
Rozzłoszczona suka wskoczyła mi nagle z furią na kolana. Zrzuciłem ją i zastawiłem się stołem. Jak na dane hasło wypadło ze wszystkich kątów z pół tuzina czworonogich biesów różnej wielkości i wieku. Ostre kły chwytały mnie za obcasy i poły. Odpierając pogrzebaczem ataki większych napastników, głośno wzywałem pomocy. Gospodarz i parobek z irytującym spokojem wchodzili po schodach. Nie poruszali się ani odrobinę prędzej niż zwykle, choć wokół kominka przewalało się kłębowisko warczących i szczekających psów. Na szczęście pośpieszyła z odsieczą mieszkanka kuchni. Zażywna niewiasta w podkasanej spódnicy, z zawiniętymi rękawami, czerwona od ognia, wpadła między nas z patelnią w ręku. Narzędzie to oraz wartki potok słów okazały się skuteczną bronią. Burza ucichła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Pogromczyni stała koło kominka, z piersią falującą jak morze po sztormie. Na tę chwilę wszedł pan domu.
– Co się tu dzieje, u diabła? – zapytał, patrząc na mnie złym wzrokiem, trudnym do zniesienia po tak niegościnnym przyjęciu.
– Pewnie, że u diabła! – burknąłem zirytowany. – Tabun opętanych świń nie byłby z pewnością gorszy od pańskich psów. Równie dobrze mógłby pan zostawić swego gościa w klatce dzikich tygrysów.
Heathcliff przesunął stół na dawne miejsce i postawił przede mną butelkę.
– Nie ruszą człowieka, który siedzi spokojnie i niczego nie dotyka – zauważył. – Psy powinny być czujne. Napije się pan wina?
– Nie, dziękuję.
– Chyba pana nie pokąsały?
– Nie uszłoby im to na sucho.
Twarz Heathcliffa wykrzywiła się w uśmiechu.
– Widzę, że jest pan zdenerwowany, panie Lockwood. Może trochę wina? Goście są taką rzadkością w tym domu, że (przyznam się otwarcie) ani ja, ani moje psy nie wiemy, jak ich podejmować. Pańskie zdrowie!
Skłoniłem się i wypiłem za jego zdrowie. Nie było sensu dąsać się o głupie kundle. Nie chciałem się też narażać na drwiny. Zresztą gospodarz, zapewne powodowany ostrożnością, by nie zrazić sobie dobrego dzierżawcy, stał się bardziej rozmowny.
Przez grzeczność skierował rozmowę na temat, który jak sądził, powinien mnie zainteresować, to jest na zalety i braki mojej obecnej siedziby. O sprawach tych mówił w sposób inteligentny. Tak mnie to zachęciło, że nim wróciłem do domu, postanowiłem złożyć wizytę następnego dnia. On sobie tego wyraźnie nie życzy. Mimo to pójdę. W porównaniu z nim czuję się zdumiewająco towarzyski.

 
Wesprzyj nas