Jedna z najważniejszych powieści w dorobku Dawida Grosmana i dziejach współczesnej literatury hebrajskiej. Zaskakująca, wzruszająca książka zekranizowana przez Nira Bergmana i nagrodzona Grand Prix na Festiwalu Filmowym w Tokio w 2010 roku.


Rok 1967, Bejt ha-Kerem, Jerozolima. W oddali pobrzmiewają odgłosy Historii i wojny sześciodniowej, lecz Aharon Kleinfeld ich nie słyszy. Czternastolatek, drugie z kolei samotne dziecko w rodzinie imigrantów żydowskich pochodzących z Polski, niedawno świętował swoją bar micwę, a teraz zamyka się w sobie, uciekając przed groźnym światem.

Codziennie uważnie słucha i obserwuje, jednak w swoim otoczeniu dostrzega tylko brzydotę. Zmaga się też z popędami – nieodłączną częścią rozbudzonej młodzieńczej seksualności.

Odmawia sobie rośnięcia i ucieka w świat “gramatyki intymnej”, którą buduje tak, aby przeżyć swoją historię, z każdym dniem coraz bardziej oddalając się od świata dorosłych.

„Po wydaniu Patrz pod: Miłość Dawida Grosmana porównywano do Kafki, Grassa, Marqueza i Joyce’a. Jego gramatyka intymna przemówi do każdego, kto skończył dwanaście lat”.
„The Boston Globe”

„Księga gramatyki intymnej to stylistyczna siostra-bliźniaczka Patrz pod: Miłość. Obie w równym stopniu oszołamiają pięknem i inteligencją. Znakomite połączenie psychologicznego portretu dziecka popadającego w obłęd i zjadliwie komicznego obrazu żydowskiej rodziny, doprawione szczyptą realizmu magicznego”.
„The New York Times Book Review”

Dawid Grosman – jeden z najwybitniejszych pisarzy izraelskich, o wielkim międzynarodowym uznaniu. Urodził się w 1954 roku w Jerozolimie. Tam studiował filozofię i wiedzę o teatrze na Uniwersytecie Hebrajskim. Przez wiele lat pracował w Radiu Izraelskim, a także przeprowadzał wywiady z Palestyńczykami oraz izraelskimi Arabami. Jest zwolennikiem porozumienia między Żydami i Palestyńczykami, orędownikiem pokoju na Bliskim Wschodzie.
Dawid Grosman ma w dorobku powieści, eseje, artykuły dla najważniejszych tytułów prasowych na świecie, książki dla dzieci. Propaguje na świecie twórczość Brunona Schulza, którego uczynił jednym z bohaterów swojej powieści „Patrz pod: Miłość”. Za swą twórczość literacką otrzymał wiele prestiżowych wyróżnień i nagród, m.in. Nelly Sachs Preis, Sapir Prize, Chevalier de l’Ordre des Arts et des Lettres de France, Grinzane Cavour Prize, Premio Mondello, Nagrodę Pokojową Księgarzy Niemieckich oraz JQ Wingate Prize (dwukrotnie). Dziennik „The New York Times” przyrównał powieść Grosmana „Patrz pod: Miłość” do „Wściekłości i wrzasku” Faulknera, „Blaszanego bębenka” Grassa i „Stu lat samotności” Marqueza.

„Grosman jest mistrzem przenikliwego opisywania ludzkich doświadczeń”.
„Chicago Tribune”

Dawid Grosman
Księga gramatyki intymnej
Przekład: Regina Gromacka
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 22 kwietnia 2015

1

Aharon stanął na palcach, żeby lepiej widzieć, co się wyprawia na dole, jak ojciec i matka wychodzą na dwór, żeby odetchnąć świeżym powietrzem pod koniec upalnego dnia. Stąd wydają się tacy maleńcy. W ustach i w nosie kręci kurz z żaluzji. Oczy mu błyszczą. Nieładnie tak się na nich patrzeć. Znaczy jak? No tak, z góry. Faktycznie są malutcy. Jak dwie figurki. Jedna większa, grubawa i powolna, druga drobna i kanciasta. Naprawdę nieładnie. Ale i śmiesznie. Śmiesznie, a jednak troszkę strach. Najbardziej wnerwia go, że Cachi i Gideon są obok i też się na nich gapią. Ale on nijak nie może się oderwać od tego widoku.
Yalla(1), spadajmy – gdera Cachi, wciskając gruby nochal w żaluzję – bo tamta zaraz wróci i nas tu ukatrupi.

(1) Yalla (arab.) – dalejże, prędko. (Przypisy pochodzą od tłumaczki).

– Patrzcie – szepnął Aharon. – Nawet Grosik-i-jego–połówka wychodzą.
– On niedługo umrze – powiedział Gideon. – Zobaczcie, jaki ten Kaminer żółty, nawet stąd widać, że kopnie w kalendarz.
Mama i ojciec przystanęli, żeby zamienić słowo z Ester i Awigdorem Kaminerami z pierwszej klatki.
– Nie da się opowiedzieć, co to za męka – westchnęła Ester Kaminer. – Ogromny figowiec na chodniku to ich zakrywał, to odsłaniał, do okna na trzecim piętrze dobiegały tylko strzępy rozmowy.
– Cudem trzyma się przy życiu – powiedziała, potrząsając głową, którą sięgała do piersi wysokiego męża, a mama cmoknęła i odparła: – Nie daj Boże wpaść w ich łapy, potrzebują nas tylko, żeby się douczyć do tych swoich dyplomów, a tymczasem pokroją człowieka na drobne kawałki.
Tyczkowaty Awigdor Kaminer, zawsze ze spuszczoną głową, stał z boku, milcząc, obojętnie spoglądał na rozpaplaną żonę, na rozsadzające krótkie spodenki grubaśne nogi ojca, na kolumnę mrówek dźwigających odwróconego do góry brzuchem żuka.
-A jakie wszystko drogie – biadoliła Ester Kaminer. – Te leki i diety, na dodatek po dializie trzeba zamawiać taksówkę!
– Coś mi się zdaje, że Kaminerowa nie może się doczekać, kiedy jej mąż zemrze – powiedziała mama do ojca, gdy ruszyli w swoją drogę. Aharon dostrzegł, jak poruszyła ustami, i wiedział, że tak właśnie powiedziała. – Już ją za drogo kosztuje. Ciekawe, kogo sobie potem przygrucha, bo nie dość tego, jak wyposażyła ją natura, to jeszcze włosy jej garściami wypadają. Choćby nie wiem ile ondulacji sobie zafundowała, i tak widać łyse placki na głowie.
Ojciec zawsze potakuje, gdy ona mówi, a także wtedy, kiedy milknie. Teraz pochyla się, żeby odgarnąć coś z chodnika, starą gazetę albo łupinę, trudno stąd dostrzec, a mama stoi wyprostowana i patrzy na niego. – Tylko mnie nie dotykaj, bo ręce masz upaprane tym świństwem – na pewno tak mu powiedziała, bo jej plecy odsuwają się od niego – i tylko spójrz, kto tu idzie. – Aharon zobaczył wymuszony uśmiech na jej ustach. – Zobaczymy, czy w ogóle nam powie dzień dobry, snob jeden. Dzień dobry, panie Strasznow, jak zdrowie małżonki?
– O, wraca twój tata – powiedział Aharon bezbarwnym tonem.
– Yalla, spadamy – ponaglił Gideon, nie odklejając się od okna.
Jego tata jest jak zwykle dopięty na ostatni guzik. Tergalowe spodnie i krawat, nawet w upał. Lekko rozkołysanym krokiem minął rodziców Aharona, skinął głową, a jego małe mięsiste usta, wiecznie zaciśnięte, wykrzywił na chwilę grymas niesmaku, w ten sposób się wita, nie jest zachwycony, tymczasem ojciec Aharona skwapliwie próbuje go zagadnąć:
– Wraca się z tego, no… uniwersytetu? – Ale tata Gideona znów wykrzywia usta. Idę już, idę, szepnął bezgłośnie do siebie Gideon, taka mina u jego taty poprzedzała każdą wypowiedź niczym chrząknięcie zgorzkniałej duszy. Wymamrotał coś do ojca i matki Aharona i odwrócił się na pięcie. Nie otworzy gęby, choćby po to, żeby ją przewietrzyć – ach, ach! – doktorek jeden, ęnteligient, co grosza do domu nie przyniesie, a żona palce sobie łamie od przepisywania na maszynie, zrzędziła w duchu mama, ale z panem Strasznowem pożegnała się grzecznie i z promienną twarzą, choć trochę się wzdrygnęła, jakby dmuchnęło od niego zimnem.
– Arik, mówiłem ci, że trzeba zmiatać – powiedział Gideon, odrywając się wreszcie od żaluzji.
– Przecież jeszcze nic nie widzieliśmy – szepnął Aharon. – No co, strach was obleciał?
Cachi i Gideon spojrzeli po sobie.
– Posłuchaj, Arik – zaczął rozzłoszczony Gideon, wbijając wzrok w czubki swoich sandałów. – Tak naprawdę… chciałem ci już wcześniej powiedzieć, zanim weszliśmy…
– Nie teraz! – obruszył się Aharon, a jego drobna twarz o kanciastych rysach poczerwieniała. – Teraz zrobimy to, cośmy obmyślili!
I ruszył w głąb pokoju, który teraz zdawał się jeszcze bardziej niesamowity. Cachi i Gideon niechętnie podążyli za nim, ale i ich w mig oczarowała tajemnicza aura zakazanego miejsca, więc stąpali cichutko po wyłożonej puszystymi dywanami i matami podłodze, prześlizgnęli się obok czarnego wieloryba – ponurego pianina z rozwartymi szczękami, które królowało w salonie; kto by przypuszczał, że w samym środku ich bloku, wśród zatłoczonych mieszkań, gdzie kotłowało się jak w garnku, dryfuje sobie cichutko taki szafirowy kryształ.
Aharon wskazał ostrożnie palcem trzy miniaturowe Murzynki z kości słoniowej na półce biblioteczki, a potem przystanął przed grupką drewnianych figurek, tworzących odrębną społeczność na komodzie w kącie pokoju: trzymający się za ręce w tańcu nadzy mężczyźni i kobiety, siedzący chłopiec z brodą opartą na ręku, pełen kobiecych krągłości tors, i pomyślał o swojej gitarze, która od pół roku tkwi w futerale, popękana, z zerwanymi strunami. Grać nauczył się sam – tak pięknie, że aż siostra, Jochi, powiedziała, że kiedy bierze do ręki gitarę, ma w oczach złote światło. Teraz nie chcą mu kupić nowej, a do bar micwy zostało jeszcze półtora roku, ale i tak na nic nie liczy, bo w kwestii prezentów mają inne plany. Zagniewany, sunął wzdłuż ścian, oparłszy ręce na biodrach, zatrzymał się przed wielkim obrazem warownego zamku na zanurzonej w morzu skale. Nawet obrazy tu ma.
– Nic a nic nie da się zrozumieć z tych jej obrazów -wymamrotał, po czym dorzucił z zapałem: – Popatrzcie na ten, chyba jakiś nienormalny go namalował.
Gideon niechętnie wydukał, że jego tato nazywa to, ya ’ni(2), sztuką nowoczesną, i Aharon wyobraził sobie, jak ta zbitka słów wydobywa się z ust ojca Gideona przez zaciśnięte wargi.

2 Ya’ ni (arab.) – że tak powiem, to znaczy.

– Najchętniej wziąłbym młotek i rozwalił te obrazy razem ze ścianami – wybuchnął nagle Gideon, a dwaj przyjaciele wbili w niego wzrok. – Po prostu robią z człowieka balona i tyle! Gadają, że sztuka, a to zwykłe oszustwo! – Poczuł w brzuchu głuche buczenie, dla podkreślenia swoich słów kopnął w jakąś klepkę, po czym cofnął się w nagłym popłochu: miał wrażenie, że pianino warknęło ostrzegawczo.
– No chodźcie, spadamy – nudził Cachi. – Dość się naoglądaliśmy.
– Nic jeszcze nie widzieliśmy i wciąż nie mamy dowodów – odpowiedział, nie zaszczycając go spojrzeniem, Aharon.
– Głupoty wygadujesz o tym, że ona nie ma cienia – ciągnął monotonnie Cachi.
– Oczywiście, że nie ma cienia – rzucił rozkojarzony Aharon, oglądając książki w biblioteczce, opasłe tomiszcza po angielsku. – Fakty są takie, że nigdy nie widzieliśmy jej bez parasolki ani latem, ani zimą i że zawsze gdy ją obserwowaliśmy, chodziła w cieniu domów i ogrodzeń albo drzew; tym sposobem wszystkich nabija w butelkę.
Cachi prychnął gniewnie, przestępując z nogi na nogę, w udręce ściskając kolana. Jego wielka twarz, niczym obrany kartofel, w którym osadzono koraliki czarnych oczu, wyrażała gniew i złość na Aharona. Podszedł do okna, spojrzał przez listewki żaluzji i błyskawicznie odskoczył.
Aharon zauważył jego ruch i szybko rzucił okiem za okno. Na dole, pomiędzy liśćmi figowca, zjawił się przysadzisty mężczyzna o zabiedzonym wyglądzie i rozejrzał się dokoła. Gideon też zbliżył się do żaluzji.
Mężczyzna podszedł do małego zielonego fiata i poszperał w kieszeni, szukając kluczyków. Chociaż Aharon widział go pierwszy raz w życiu, od razu się domyślił, kim jest, i poczuł, że serce mu wali. Gdy miał dziesięć lat, usłyszał, że mama Cachiego, Malka Śmietanka, ma kogoś na boku. Zaczął więc włóczyć się za nią, z ukrycia obserwował z uwagą, jak wychodzi z domu, ale nie dostrzegł, żeby z boku kogoś miała. Mężczyzna poprawił pasek, przygładził cienkie włosy i wsiadł do samochodu. Cachi tymczasem poruszał ustami, może miotał przekleństwa, a może w duchu wołał do swojego ojca w Afryce, żeby natychmiast porzucił spychacz, na którym haruje dla przedsiębiorstwa hydrologicznego Mekorot, i w te pędy wracał do domu. Żaden z ich trójki nie odsunął się od okna, nawet gdy samochód odjechał.
Aharon poczuł ukłucie smutku, że Gideon też widział faceta-z-boku, bo dobrze wiedział, jaki Gideon jest nieśmiały i porządny w tych sprawach, nigdy nie rozmawiali ze sobą o wulgarnych rzeczach, a kiedy Cachi przeklinał albo opowiadał durne dowcipy, Gideon i Aharon śmiali się tylko przez grzeczność, nie patrząc na siebie. Minęła minuta, może dwie, oni nadal tam tkwili, w obawie że zrobią albo powiedzą coś niewłaściwego, tymczasem na balkon wyszła matka Cachiego i obciągając szlafrok, zawołała go na posiłek. Głos miała lekko schrypnięty i zgorzkniały. – Daje dzieciakowi obiad dopiero o piątej po południu – powiedziała mama, gdy mijał ją zielony fiat. – Na bar micwę na pewno jej nie zaproszę, tylko tego brakowało, żeby mi podała rękę prosto od tamtego.
– Woła cię – powiedział cicho Aharon.
– Nie twoja sprawa – warknął Cachi. – Nie jestem głodny, idziemy szukać dalej.
Jeszcze przez chwilę myszkowali w milczeniu po ciemnym pokoju gościnnym Edny Blum, dotykając-nie-dotykając ścian, a potem, jakby bezwiednie, niczym trzy zbłąkane w odnodze rzeki rybki, ulegli ssącej sile wąskiego korytarza, popłynęli aż do sypialni, gdzie rozpierzchli się bez słowa, ukradkiem obmacując starannie zaścielone łóżko, owalne lustro, ozdobną toaletkę, maleńką umywalkę zainstalowaną, o dziwo, tam, w pokoju… Na okrągłym krześle leżała rzucona niedbale długa nylonowa pończocha. Cachi spojrzał na Gideona, Gideon na Cachiego, po ich twarzach przemknęły purpurowe smugi, lecz Aharon tego nie widział, niczego też nie dotykał, bo nagle zafrapował go ogromny obraz ciągnący się jak pogmatwana opowieść przez pół ściany. Cachi mrugnął do Gideona:
– Popatrz na to.
Gideon błyskawicznie objął spojrzeniem obraz i Aharona i podbiegł prędko, wyciągając rękę.
– Chodź, Arik, oberwie ci się, jak tu zostaniesz.
Ale Aharon strząsnął niechętnie jego dłoń i sterczał, wpatrzony w odwróconego do tyłu konia pośrodku obrazu. Czuł, że jego wargi też unoszą się bezwiednie nad obnażonymi zębami, by mógł złapać oddech. To nic takiego, ot, nowoczesna sztuka. Ale jemu oczy niemal wychodziły z orbit wraz ze ślepiami dławiącego się konia i jak tonący rozbitek, który zaczyna pojmować, że całe morze wlewa mu się do gardła, nagle zrozumiał obraz.
– Spójrz na niego, na Arika, jak go zamurowało. Arik, Arik!
Powoli, z wysiłkiem ogarniał wzrokiem scenę, teraz dostrzegł martwego człowieka leżącego pod kopytami konia, z mieczem w ręku i ustami rozwartymi w krzyku. Widział sylwetkę byka, którego oczy znajdowały się nie tam, gdzie trzeba, lecz mimo to wydawały się prawdziwsze od normalnych. Potem ujrzał zamęczonych ludzi, posiekane ciała, a na koniec promienną kobietę niosącą pochodnię, właściwie wyczuł, że tam będzie, zanim ją wypatrzył.
Przez chwilę próbował się bronić, przed czym, przed zwykłym malunkiem, ya’ni, zwyczajną sztuką. Zrobił ciężki krok do tyłu i sztywno wyszedł z pokoju – gdzie oni są, jak mogli zwiać, zostawiając mnie tam samego – po czym znowu znalazł się przed obrazem i znów się w nim zatopił, nic tu nie wyglądało tak, jak być powinno. Nawet ja umiem lepiej rysować twarze, ludzi i konie.
Przez sekundę mignął mu nowy widok – przyglądający się z boku, tyczkowaty, zgarbiony mężczyzna z opuszczonymi rękami, zgięty na końcu niczym wczorajsza kartka z kalendarza. Nawet byka potrafię lepiej narysować po tych wszystkich krowach, które kalkowałem z opakowania serka „Zielona jałówka”. Do oczu powolutku napłynęły mu łzy, chyba przepełnił się jego specjalny tajny woreczek łzowy. Co z tobą, głupku, czemu się mazgaisz jak baba. Wcale nie płaczę. Gdyby ojciec cię teraz zobaczył. Tak, tak, wiem. Nagadałby mi jak zwykle. A niech sobie gada, ile wlezie. Wyśpiewałby wszystko mamie. To niech śpiewa, zapewne coś w rodzaju: z naszego Aharona jeszcze wyrośnie ęteligient całą gębą! Amen!
Gideon wołał go niecierpliwie od progu. Nie wytrzyma w tym domu ani chwili dłużej. Aharon nie odpowiadał. Gideon bezwiednie omiatał spojrzeniem mroczny salon, na chwilę zatrzymał się przy leżącej na komodzie wielkiej różowej muszli o rozchylonych wargach, skąd ona wytrzasnęła te wszystkie obrzydlistwa, i w duchu wył do Aharona, niech wraca, bo nas złapią, już prawie dał nogę, ale przystanął, znów spojrzał zdziwiony na muszlę, bo nagle wydała mu się żywą istotą, która z trudem zaciska usta wokół czegoś, co w jej wnętrzu tonie w ciemnościach. Mnie już nie ma, zawołał bezgłośnie i migiem wybiegł stamtąd, przeskakując po trzy stopnie. Cachi ruszył za nim pędem, otrząsając się z przygnębienia, jakie nim owładnęło w mieszkaniu tej pucusi-glancusi z jej obrazami i meblami, co wyglądają, jakby je mucha wypierdziała. Obaj wiedzieli, że zaraz im się dostanie od Aharona za to, że złamali rozkazy.
Ale Aharon został. Ostrożnie potrząsnął jedną ze szklanych kul, miękki śnieg oprószył samotnego, smutnego alpinistę i Aharon trwał przy nim, dopóki zamieć nie ucichła. Na półce koło drzwi stały eleganckie lalki w ludowych strojach, takie same mają Szymek i Itka, którzy często wyjeżdżają za granicę, ale tutaj była cała wystawa: pompatyczni żołnierze z Grecji i Szkocji, gwardziści królowej Anglii, żandarmi z Turcji i Francji, oddziały międzynarodowe. Co rusz, niby przypadkiem, wracał do obrazu. Stawał przed nim, wyciągając ręce, raz otwierał szeroko oczy, raz zamykał, odwracał się to przodem, to plecami, bez reszty pogrążony w sobie, a kiedy czuł, że źrenice mu wilgotnieją, cofał się tanecznym krokiem, jakby schodził na chwilę z oświetlonej sceny, i wędrował po innych pokojach, klucząc i gubiąc drogę, jak gepard, jak szpieg. Wpadał na siebie w lustrze, drapał się, bo cała skóra go świerzbiła od tego malowidła, zerkał przez ramię, kiedy miał wrażenie, że spełzło ze ściany i sunie za nim. O, a jak spojrzeć tu, na dół, to widać, że ze złamanego miecza w ręce trupa wyrasta kwiat i że obraz ma tak naprawdę mnóstwo oczu. Pospiesznie odchodził, a całe ciało znów zaczynało swędzieć.

Dom Edny Blum był dla niego sanktuarium. – Popatrz na jej panele – pluje mu do ucha mama – spójrz, ile kurzu ma wszędzie. Nawet ci z dzielnicy Musrara ze wstydu by się spalili. – Ale jemu się wydaje, że tutejszy kurz to drobna gwiezdna mączka spowijająca zaklęty dom, który będzie trwać we śnie, aż przybędzie rycerz i rozbije ciszę, a wtedy… Aharon zadrżał i objął się ramionami.
Przystanął na chwilę przed lodówką. Zawahał się. „Lodówka to nie szafa, żeby ją otwierać i zamykać sto razy dziennie. Jak czegoś potrzebujesz, to spytaj mnie”. Mocno chwycił za rączkę, szarpnął i osłupiał. „Głodna lodówka – mówił do niego jej świdrujący głos – wegetariańska”. Kuchnia starej panny. Jak tak można? No naprawdę, jak tak można, słyszał każdym włóknem duszy, jak to możliwe: pusta, biała, a gdzie mięso i drób, jajka i butelki mleka, gdzie wędliny, owoce i warzywa czy choćby lekarstwa i próbki kału do badania? A tu – nic. Parę chudych ogórków i tycich pomidorów. Słoiczek śmietany, zaledwie jedna butelka mleka. Owinięte w serwetkę jabłko. I chudy twarożek. A jednak – to wygląda pięknie. Czysto.
Stał, wpatrując się w lodówkę, chciał wiedzieć więcej, jeszcze więcej: nauczyć się jej ascetycznego języka, poprzestającego na aluzjach. Zapominasz się. Ona wróci i przyłapie cię na gorącym uczynku. Nic mi nie zrobi. Rycerzu mój, nareszcie przybyłeś. Coś w jego wnętrzu krzyczało z radości. Pognał do łazienki, wysikał się skwapliwie i nagle dotarło do niego, że chyba może sobie pozwolić, by się bez obaw załatwić, czemu nie, na próbę opuścił spodenki, przysiadł na chwilę, delektując się i napawając szczęściem, z zachwytu wymachując nogami zaplątanymi w slipki. Na drzwiach przyklejony był niewielki obrazek: klęczący na arenie byk, którego głaskała kobieta z widowni, o tak, tutaj z łatwością da radę, pójdzie jak z płatka. Potem spuścił delikatnie wodę, ciesząc się widokiem spływającego w sedesie strumienia, nie ma obaw, że opryskają go różne obrzydlistwa.

 
Wesprzyj nas