Najnowsza powieść popularnego pisarza i dziennikarza, autora m.in. Gulaszu z turula (Nagroda Nike czytelników) i Trocin to brawurowa, ironiczna i bezkompromisowa w sądach rzecz o Polsce i Polakach, odbitych w absurdalnym zwierciadle rzeczywistości, chwiejącej się na nogach jak jej główny bohater.


Szeroko zakrojona powieść Krzysztofa Vargi ma co najmniej troje bohaterów.
Pierwszym jest Stefan, muzyk rockowy w średnim wieku, którego sława przeminęła, ojciec dwojga dzieci i (nieślubny) mąż Zuzanny. Tego dnia, pierwszego sierpnia, Stefan budzi się w swym mieszkaniu w opłakanym stanie, znów wpadł w alkoholowy ciąg. Gdzie ukochana żona? Gdzie dzieci? Nie może do niej zadzwonić, bo nigdzie nie ma komórki. Nie może zmniejszyć gigantycznego kaca, bo zgubił także porfel i nie ma za co kupić kolejnej butelki. Nie może też zamówić taksówki, by pojechać do Mariana, swego menadżera, który na pewno by mu jakoś pomógł, bo jeśli go nie zastanie, to czym zapłaci kierowcy? Boże, Stefan, co się stało z twoim życiem? – myśli i wychodzi z domu, by w opłakanym stanie wędrować od popołudnia do rana przez całą Warszawę w poszukiwaniu kielicha i znajomych, a tak naprawdę w poszukiwaniu Sensu czegokolwiek…

Drugim bohaterem Masakry jest Warszawa, opanowana pierwszego sierpnia przez dziki lud patriotyczny, będąca miastem-zombie, niby żywym, ale jednak zupełnie martwym. Martwym, ale wyjątkowo jak na martwe dynamicznym, zamarłym w stagnacji, ale przecież galopującym w niewyobrażalnym pędzie, zabitym, lecz niebywale żywotnym.

Stefan wędruje przez stolicę z Saskiej Kępy do Śródmieścia, a potem na Pragę, z której powraca do centrum i, już rano, do domu. Lecz nie nazwy ulic, czy dzielnic, a nazwy knajp znaczą jego trasę. „Wódka i kiełbasa”, legendarna „Zawodowa”, klubokawiarnia „Narodowa”, modne knajpki na placu Zbawiciela, praska „Teoria spiskowa”.

Stefan, znów napojony czym trzeba, spotka po drodze m.in. sfrustrowanego Poetę i Doktora, który podobno robił sekcję samemu Lepperowi, bajecznie bogatego Prezesa, niejaką Wiedźmę, która niegdyś odeszła od niego do Korporacjonisty i Docenta, sławnego filozofa kulturoznawcę, pozna szalonego Proroka i odwiedzi znanego krytyka, magistra Wątrobę, co zapamięta na zawsze.

Z ich obserwacji i rozmów wyłania się trzeci bohater powieści: Polska. Ta z lat dziewięćdziesiątych i ta dzisiejsza, w czasach nadmiaru wszystkiego, nadmiaru, który nas otumania.

Masakra to napisana z biglem i ironią, poruszająca, panoramiczna, pełna zapadających w pamięć obrazów i tyleż mądrych, co kontrowersyjnych spostrzeżeń, rzecz o nas wszystkich, odbitych w absurdalnym zwierciadle Rzeczywistości, chwiejącej się na nogach jak nasz bohater. Patronują jej z oddali najlepsze literackie wzory, od „Ulissesa”, w którym inny Stefan krąży po Dublinie, przez „Pod wulkanem” Lowry’ego – prawdziwą pijacką „Biblię” -po pełne Warszawy i Polski, najlepsze powieści Prusa, Konwickiego, Tyrmanda i Hłaski.

Krzysztof Varga – urodzony w Warszawie w 1968 roku, pisarz, felietonista. Autor m.in. powieści: Tequila, Nagrobek z lastryko, Aleja Niepodległości, Trociny, zbioru felietonów Polska mistrzem Polski. Wydał także dwie książki eseistyczne o Węgrzech: Gulasz z turula i Czardasz z mangalicą. Trzykrotnie nominowany do Nagrody Literackiej Nike, laureat Nike Czytelników w 2009 roku za Gulasz z turula. Mieszka w Warszawie.

strasznie smutna, a przez to niebywale zabawna powieść. do czytania zdecydowanie na trzeźwo.

Krzysztof Varga
Masakra
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 8 kwietnia 2015

Nie było zatem nie tylko portfela, ale i telefonu, niczego nie było, co by świadczyć mogło o tym, że Stefan w ogóle istnieje, bo nie miał też profilu na żadnym portalu społecznościowym. Mimo rozlicznych namów zrozpaczonego Mariana nigdy nie zarejestrował się na Facebooku, „szkoda czasu na pierdoły” – mówił, on – mistrz przepieprzania czasu, cesarz czasu zmarnowanego, nieudany poszukiwacz czasu straconego, artysta, któremu czas przeciekał przez palce albo raczej przelewał się przez ręce niczym wzburzona rzeka wiosną, gdy prawie co roku powódź zagraża Saskiej Kępie. Marian chciał, żeby Stefan miał własny profil i podtrzymywał w ten sposób zainteresowanie sobą, aby codziennie zamieszczał wpisy, mniejsza o czym, byleby nieustannie udostępniał jakieś ciekawe linki, wrzucał frymuśne zdjęcia, dodawał obrazki ze swojego życia, jakieś wspomnienia z koncertów, pisał, co u niego słychać, co zjadł ostatnio, gdzie był, a gdzie by chciał być, aby utrzymywał kontakt ze swoimi wymierającymi wielbicielami, aby był dostępny. Ponieważ utrzymywanie bezpośredniego kontaktu z wielbicielami jest bezwzględnie konieczne w czasach upadającego przemysłu płytowego i zdychającego rynku koncertowego. Ale Stefan był uparty jak mucha robaczyca i nie chciał zaistnieć na żadnym portalu społecznościowym, a kiedy ostatecznie odmówił, Marian zagroził nawet odejściem, co robił naprawdę rzadko. Aż się Stefan przestraszył, że straci swojego najlepszego – bo jedynego – menadżera, człowieka, bez którego po prawdzie nie potrafiłby się już zupełnie odnaleźć w realiach płynnej nowoczesności. A więc teraz Stefan nie ma Facebooka, na którym mógłby wezwać na pomoc swoich przyjaciół, znajomych i wymierających fanów, poprosić o to, by ktoś przyjechał i go poratował, mógłby nawet w ten sposób skontaktować się z Marianem, który jeśli akurat nie uprawiał joggingu na Polu Mokotowskim ani nie uprawiał seksu z aktorką Mirellą, z pewnością uprawiał korespondencję na Facebooku. Ale nie ma kontaktu z Marianem, bo nie ma telefonu, a jeżeli nie można się z kimś połączyć n a t y c h m i a s t, to znaczy, że ta osoba nie istnieje, takie są prawa postmodernizmu, jak mu tłumaczył Marian. Być może telefon – gdziekolwiek jest – spuchł już od nieodebranych połączeń, od odebranych wiadomości i wiadomości wysłanych, mógł wszak pisać Stefan rzeczy wstrętne i wyuzdane, mógł emablować w sposób zboczony kobiety, mógł się naprzykrzać w pijackim uniesieniu, proponować natarczywie wylizanie cipki albo wsadzenie w tyłek, mógł przecież uprawiać z lubieżnym uśmiechem esemesową molestację ocierającą się o karalne dręczenie, mógł też słać żałosne błagania do Zuzanny, by wróciła natychmiast i go ratowała. Niewątpliwie są w pamięci telefonu kompromitujące wysłane wiadomości i być może bardzo przykre wiadomości otrzymane, których nadawcy domagali się natychmiastowego przerwania stalkingu pod groźbą zgłoszenia sprawy organom ścigania. Kto wie, może pisma brukowe lub opiniotwórcze tygodniki mają już u siebie tę korespondencję i czekają jedynie na stosowny moment, by ją upublicznić ku radości gawiedzi, uwielbiającej upadki ludzi znanych, nawet tak już umiarkowanie znanych jak Stefan, ale jednak rozpoznawalnych. A jeśli akurat chwilowo wielcy nie upadają, to niechaj i będzie upadek średnich bądź małych, jeżeli dziennikarze nie będą już zupełnie mieli o czym pisać w apogeum kanikuły, to napiszą o Stefanie. Może są też tam, w tym zaginionym telefonie, wiadomości od Mariana?
– Marian, ratuj! – zawył Stefan z rozpaczą. – Marian, przyjedź i wyciągnij mnie z tego gówna, w które wpadłem! Marian, jesteś moim jedynym przyjacielem – zaszlochał Stefan. Ale Mariana nie było, w ogóle nie było nikogo, kto mógłby Stefanowi teraz pomóc. W lodówce nie było nawet ani jednego piwa, w szafce żadnej ukrytej butelki wina, a przecież nieraz ukrywał tam jakiegoś shiraza czy malbeca. Teraz jednak wszystko było ogołocone, wypite do cna, do ostatniej kropli, o czym świadczył batalion pustych butelek, na które Stefan spoglądał z ciężką melancholią, z bezbrzeżnym smutkiem i ze świadomością, że jedyne, co może zrobić, to wyjść z mieszkania, bo inaczej tu umrze na delirium tremens. Oczywiście, może równie dobrze umrzeć na ulicy, ale tam przynajmniej odpowiednie służby zaopiekują się jego ciałem, do mediów pójdzie informacja o jego śmierci, Marian się dowie i przypilnuje wszystkich spraw związanych z jego zwłokami i z godnym pochówkiem. Ktoś w końcu znajdzie gdzieś Zuzannę i ją poinformuje, a jeśli Stefan zostanie tutaj, w tym piekielnie rozgrzanym mieszkaniu, być może jego ciało zostanie odnalezione już w stanie półpłynnym, gdy sąsiedzi zaniepokojeni upiornym smrodem wezwą znudzony patrol policji. W taką pogodę ciało rozkładać się musi wyjątkowo nieapetycznie, pomyślał Stefan i się przeraził, nie śmierci nawet, ale swojego po śmierci wyglądu. Przeraził się śmiertelnie swojej twarzy zniekształcającej się pod wpływem rozkładu i pojął, że nie przetrwa nocy, że będzie nim, całym płonącym, rzucało po łóżku, że nie zmruży oka, a jeśli zmruży, to zobaczy rzeczy straszne, jakie nieraz widział, gdy usiłował metodą szokową zwalczyć ciężkiego kaca. W te noce przerażająca rzeczywistość płynnie mieszała się z koszmarnymi urojeniami, tworząc najobrzydliwsze obrazy godne najohydniejszych horrorów: wynaturzone twarze, zdeformowane głowy, gnijące usta, odcięte kończyny, robaczywe zwłoki, wylewające się z brzuchów wnętrzności, wypływające z oczodołów gałki oczne, martwe zsiniałe płody, kłębowiska węży pełzających po podłodze, robactwo wyłażące ze wszystkich otworów ciała, odpadające poczerniałe palce, łamiące się spróchniałe nogi i ręce, zęby wypadające wraz z korzeniami, rzeczy tak przerażające, że Stefanowi może ze strachu i obrzydzenia stanąć serce i sam zamieni się wtedy w takie obrzydliwe ciało, które będą usuwać z jego własnego mieszkania ludzie w maskach i strojach ochronnych, a cały dom trzeba będzie dezynfekować. Podczas poprzednich kaców nie spał po trzy noce z rzędu, umierając ze strachu przed śmiercią, ale wtedy była przy nim często Zuzanna, mógł ją trzymać za rękę, nawet gdy spała, a sen miała kamienny. Zawsze mu w niej imponowało to, że potrafi zasnąć w każdych okolicznościach, spała snem sprawiedliwej, nawet gdy dzieci były małe, Stefan zaś czuwał, przerażony wizją śmierci łóżeczkowej. Każde ciche kwilenie zrywało go na nogi, i to on zazwyczaj wstawał rano pierwszy, by zaparzyć kawę, wywietrzyć pokój, ubierał się i wychodził do sklepu po warzywa, pieczywo i gazetę, bo lubił zapach świeżej farby drukarskiej i świeżych wypieków. Hołdował rytuałowi przeglądania prasy przy śniadaniu i komentowania bieżących awantur politycznych, ale to nie były jeszcze czasy, gdy budził się jak teraz samotnie na podłodze, wtedy budził się w łóżku u boku Zuzanny.
Trzeba więc jechać do Mariana, postanowił Stefan, brać taksówkę i jechać, Marian da pieniądze, pomoże, może kupi nowy telefon, żeby przywieźli od razu, da numery ze swojego, bo Stefan żadnego nie pamięta, nigdy nie wpadł na to, żeby na wszelki wypadek spisać kontakty w specjalnym notesie kupionym na taką okazję, jaka właśnie nastała. W czasach notesów trzeba było zgubić notes, aby nie móc się połączyć z najbliższymi, lecz notes taki trzymany w szufladzie bądź na biurku trudniej się gubił niźli dziś telefon komórkowy. Notes przepisywało się, gdy już był sfatygowany, nowy notes przejmował rolę starego, jak nowy rok przychodzi na miejsce odchodzącego. Notes z numerami telefonów to było przecież coś pomiędzy poezją konkretną a realistyczną prozą, notes taki bywał osobistą książeczką do nabożeństwa, literatura współczesna zna nawet przypadki, gdy notesy z numerami telefonicznymi stawały się inspiracją do napisania wielkich i grubych powieści. Notes potrafił być punktem wyjścia do tworzenia dzieł sztuki, a do czego punktem wyjścia i czego inspiracją stać się może spis numerów w pamięci zagubionego telefonu? Niczym przecież, żaden telefon komórkowy, żaden laptop i żaden tablet nie umie stać się samym dziełem sztuki, jakim potrafi być zapisany różnymi kolorami i odcieniami atramentu, pokreślony i sfatygowany notes, nawet nie moleskin, lecz zwykły stary notes kupiony w osiedlowym sklepie papierniczym.
Przecież nie pamiętam nawet numeru Zuzanny, nie znam go wcale, do nikogo nie znam numeru, nikt nie jest teraz dla mnie osiągalny w jakikolwiek sposób, nawet swojego numeru nie pamiętam, rozpaczał Stefan. Mógłbym co prawda pójść do sąsiadów, żeby od nich zadzwonić, ale do kogo zadzwonić, skoro nie mam numerów? Trudności mnożyły się jak komórki rakowe u chorego na białaczkę, jeden głupi mały przedmiot i człowiek w środku miasta staje się rozpaczliwie samotny, każde znajome stworzenie ludzkie jest na wyciągnięcie ręki i każde z nich jest niedostępne, nieuchwytne, nieosiągalne jak życie wieczne.
A jeśli Mariana nie będzie w domu? Jeśli akurat załatwia ważne sprawy na mieście? A wszak Marian nieustannie załatwia jakieś ważne sprawy na mieście, czasami zresztą wydzwania wtedy do Stefana i denerwuje się, że ten nie odbiera telefonu, obrzuca jego pocztę głosową najohydniejszymi wyzwiskami. A umie przecież Marian straszliwie bluzgać, Stefan, który też umie straszliwie bluzgać, przy Marianie jest grzeczny jak bielanka, dziewczynka w białej sukience rzucająca kwiatki na procesji. Marian bluzga i bluźni, bo jeśli Stefan w swojej bezsilności czasami wzywa Boga nadaremno, to Marian bluźni Matce Boskiej i jej Synowi i Duchowi Świętemu w najstraszliwszych słowach, amen. Marian nie ma żadnych oporów, „bluźnierstwo” to nie jest słowo Marianowi znane, tylko tacy ludzie mogą być dobrymi menadżerami, uważa Stefan, choć bluźnierczy cynizm Mariana czasami go mierzi, nie jego jednego zresztą. Marian mierzi tak naprawdę wszystkich, całe środowisko muzyczne Mariana serdecznie nienawidzi, ale i podziwia, bo Marian to człowiek legenda w tym biznesie, a jeśli jest się podziwianym, to już zupełnie bez znaczenia, że jest się też znienawidzonym.
Jeśli mieszkanie Mariana będzie zamknięte, to jak się wytłumaczy taksówkarzowi, że nie ma ani złotówki, by zapłacić za kurs? Czy gorzej będzie, jeśli taksówkarz go rozpozna, czy jeśli nie rozpozna i powie: „Panie, co mi tu pan kit wciskasz, płacisz pan albo jedziemy na policję”? Nawet nie ma zegarka, żeby dać szoferowi za kurs, jakby miał zegarek, toby go zastawił, ale godzinę od lat sprawdzał przecież w telefonie, godzina wyświetla się na kuchence i na sprzęcie audio, wszak nie zabierze ze sobą kuchenki, aby nią opłacić kurs. Nikt już prawie nie nosi zegarków, swój ostatni Stefan zgubił w pijanym widzie z pięć lat temu, i to bez żalu, ale teraz akurat by się przydał. O ile, oczywiście, taksówkarze przyjmują jeszcze takie fanty, kiedyś przecież przyjmowali. Nie ma innej rady, trzeba będzie pojechać tramwajem do centrum, a potem przesiąść się w metro i dojechać do Pola Mokotowskiego, stamtąd krótki spacer i będzie w Eko-Parku, gdzie mieszka Marian. Trzeba jechać z nadzieją, że uniknie się kontroli biletowej, jechać na gapę i bez dokumentów, nie ma innego wyjścia, niż liczyć na szczęście. Być może limit nieszczęść został już wykorzystany i nie ma miejsca na następne, takie jak wizyta w komisariacie. Policjanci na pewno sprzedaliby brukowcom taką informację: „Upadły gwiazdor zatrzymany bez biletu i dokumentów w stanie delirium, stawiał opór, w rezultacie został odwieziony do izby wytrzeźwień. Czy społeczeństwo musi płacić za darmozjadów?”. Społeczeństwo! Płacić! Tak jest, społeczeństwo zawsze musi płacić! Społeczeństwo w pojęciu społeczeństwa istnieje jedynie po to, by być wyzyskiwanym przez takich cwaniaków, darmozjadów i pseudoartystów jak Stefan. Tacy jak Stefan są chorą naroślą na zdrowej tkance społeczeństwa, społeczeństwo haruje jak stado wołów, żeby darmozjady pokroju Stefana mogły się pławić w luksusie i nie kupowały biletów na tramwaj i metro. Społeczeństwo ledwo wiąże koniec z końcem, podczas gdy wszystkie te Stefany tylko szukają okazji, by na zdrowym ciele społeczeństwa móc pasożytować. Społeczeństwo ciężko haruje, a darmozjady chlają bezkarnie. Bóg wybacza – społeczeństwo nigdy!

 
Wesprzyj nas