“Europejczycy” to pełna kunsztu powieść o różnicach i inności, w której autor zgłębia mentalność Amerykanów i konfrontuje ją z kulturą europejską.


Henry James konfrontuje nowoczesnych, swobodnych obyczajowo Europejczyków z pozornie prowincjonalnymi, purytańskimi Amerykanami. Zderza dwie odmienne kultury, obserwując przy tym, czy w podobnym połączeniu można odnaleźć szczęście.

Europejczycy to humorystyczne i pobłażliwe spojrzenie autora na Nową Anglię i archetypy postaw jej mieszkańców, to także portret społeczeństwa i analiza relacji międzyludzkich, analiza uczuć i emocji oraz – jak zwykle u Jamesa – bogate portrety psychologiczne.

Opowieść mistrza kunsztownych, rozbudowanych fraz, niespiesznie wyczarowującego słowami klimat, wachlarz uczuć, zmiany nastroju i nieuchwytne przelotne wrażenia wymaga od czytelnika skupienia i uważnego czytania. Jako nagroda czeka ponadczasowa i zadziwiająco aktualna analiza istoty natury człowieka.

Henry James (1843-1916) – wybitny amerykański pisarz, krytyk i teoretyk literatury, reprezentant realizmu psychologicznego. W swoich znakomitych powieściach zgłębiał mentalność Amerykanów, zderzając ją z kulturą europejską.

Henry James
Europejczycy
Przekład: Zofia Zinserling
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 5 maja 2015

1

Widok z okien ponurego zajazdu na wąski cmentarz w sercu rojnego, obojętnego miasta nigdy nie działa ożywczo, zwłaszcza gdy matowy, wilgotny śnieg daremnie próbuje rozjaśnić omszone nagrobki i żałobne cienie. Jeśli zaś powietrze jest gęste od marznącego kapuśniaczka, choć według kalendarza miła pora wiosenna trwa już od sześciu tygodni, to trzeba przyznać, że scenerii nie brak akcentów deprymujących. Fakt ten dawał się wyraźnie odczuć dnia dwunastego maja, przed z górą trzydziestu laty, pewnej damie, która wyglądała przez okno najlepszego hotelu w starodawnym mieście Bostonie. Stała w tym oknie od pół godziny – to znaczy, stała z przerwami, od czasu do czasu odwracała się bowiem i niespokojnie przemierzała pokój. Znad żaru na kominku unosił się niebieski płomyk, a przed kominkiem siedział przy stole młody mężczyzna i pilnie poruszał ołówkiem. Miał kilka kartek papieru pociętych na małe, równe prostokąty i te arkusiki pokrywał rysunkami – dziwnymi figurkami. Pracował szybko, w skupieniu, niekiedy odrzucał do tyłu głowę i unosił rysunek w wyciągniętej dłoni, ani na chwilę nie przestając cicho, lecz wesoło nucić i pogwizdywać. Dama ocierała się o niego w przejściu; strojne spódnice miała sute. Nie spoglądała w dół na jego pracę, niekiedy tylko kierowała wzrok w stronę lustra zawieszonego nad toaletką po przeciwnej stronie pokoju. Tu przystawała na moment, obejmowała talię rękami albo ruchem na poły pieszczotliwym, na poły korygującym unosiła ramiona – bardzo krągłe i ładne – do swych bujnych splotów. Baczny obserwator mógłby odnieść wrażenie, że w tych chwilach doraźnych oględzin melancholia znikała z jej twarzy, ledwie jednak dama ponownie zbliżała się do okna, twarz zaczynała obwieszczać silne niezadowolenie. Bo i niewiele mogło cieszyć oczy. Deszcz ze śniegiem siekł po szybach; na cmentarzu poniżej nagrobki jakby się poprzechylały, żeby osłonić przed nim oblicza. Od ulicy odgradzała je wysoka żelazna balustrada, za tą zaś balustradą bostończycy tłumnie taplali się w mokrym śniegu. Wielu z nich podnosiło i spuszczało głowy; zdawali się na coś czekać. Co pewien czas w pobliże miejsca, gdzie stali, zajeżdżał dziwny wehikuł, jakiego dama w oknie, mimo iż nieobce jej były różne wynalazki dokonane przez człowieka, nigdy jeszcze nie widziała: ogromny, niski omnibus, jaskrawo pomalowany i w sposób widoczny przyozdobiony dźwięczącymi dzwonkami, przytwierdzony do niby-szczeliny w bruku, po którym ciągnęły go z donośnym łoskotem, podskokami i zgrzytami dwa wyjątkowo małe konie. Kiedy docierał do określonego punktu, ludzie przed cmentarzem, w większości kobiety z torebkami i paczkami, rzucali się na niego zwartą gromadą – ich ruch przypominał upychanie się w łodzi ratunkowej na morzu – i ginęli w przepaścistym wnętrzu. Potem łódź ratunkowa – czy też pojazd ratunkowy, jak niejasno określiła go dama w oknie hotelu – z turkotem i dzwonieniem odjeżdżała na swoich niewidzialnych kołach, a sternik (człowiek za kołem), wbrew zasadzie widoczny na dziobie, utrzymywał prawidłowy kurs. To zjawisko powtarzało się co trzy minuty, tymczasem zaś wciąż przybywały nowe zastępy żwawo poruszających się kobiet w płaszczach, z torebkami i zawiniątkami. Po drugiej stronie cmentarza rząd domków z czerwonej cegły kolejno ukazywał pospolite, nieładne tyły; tam gdzie się kończył, na wprost hotelu, strzelała wysoko w śniegową mglistość wyniosła drewniana iglica kościoła pomalowana na biało. Dama w oknie przyglądała jej się przez chwilę; z jakiegoś powodu uznała, że nigdy nie widziała nic szkaradniejszego. Wieża wzbudzała w niej wstręt i pogardę; pogrążała w stanie irytacji, której absolutnie niczym nie dało się uzasadnić. Jak dotąd dama nie sądziła, aby aż tak bardzo obchodziły ją wieże kościelne.

Ona sama nie była ładna; ale nawet wówczas, gdy jej twarz wyrażała irytację i pomieszanie, pozostawała niesłychanie interesująca i miła. Dama nie była też pierwszej młodości; a jednak choć smukła, z mnóstwem doskonale zaokrąglonych kształtów – co sugerowało zarówno dojrzałość, jak i gibkość – nosiła swoje trzydzieści trzy lata, tak jak Hebe o delikatnych nadgarstkach mogłaby nosić czarę po brzegi napełnioną winem. Cerę miała – jak powiadają Francuzi – zmęczoną, usta duże, wargi zbyt pełne, zęby nierówne, zarys brody dość pospolity, nos gruby; gdy się uśmiechała – a robiła to ustawicznie – zmarszczki koło niego unosiły się zbyt wysoko, ku oczom. Te oczy były jednak urocze – barwy szarej, pełne blasku, spozierające bystro, spoczywające łagodnie, inteligentne. Bardzo niskie czoło to jedno, co miała ładne; a do tego mnóstwo ciemnych kędzierzawych włosów, drobno skręconych i zawsze splecionych w sposób przywodzący na myśl kobietę Południa czy Wschodu, z daleka. Posiadała duży zbiór kolczyków i nosiła je na zmianę; podkreślały jakby jej orientalny lub egzotyczny wygląd. Ktoś kiedyś ją pochwalił, a gdy powtórzono jej ten komplement, sprawił jej większą przyjemność niż wszystkie poprzednio usłyszane. „Ładna kobieta? – zapytał ktoś. – Przecież ma bardzo złe rysy”. „Nic nie wiem o jej rysach – odrzekł wnikliwy obserwator – lecz głowę nosi jak ładna kobieta”. Czy wyobrażacie sobie, że potem nosiła głowę mniej pięknie?

Wreszcie odwróciła się od okna, dłonie przycisnąwszy do oczu.
– To zbyt straszne! – wykrzyknęła. – Wracam… wracam! – I opadła na fotel przed kominkiem.
– Zaczekaj trochę, dziecko drogie – odparł cicho młody mężczyzna, szkicując coś na karteluszku.
Dama wysunęła małą stopkę w rannym pantoflu z olbrzymią rozetą. Przez chwilę nie spuszczała wzroku z tej ozdoby, po czym spojrzała na rozżarzoną warstwę węgla na ruszcie.
– Widziałeś kiedyś takie obrzydlistwo jak ten ogień? – zapytała stanowczo. – Widziałeś kiedyś coś tak… tak affreux jak… jak to wszystko? – Mówiła idealnie czystą angielszczyzną, lecz posłużyła się tym francuskim epitetem w sposób wskazujący, iż przywykła używać francuskich określeń.
– Według mnie ogień jest bardzo ładny – powiedział młody człowiek, zerknąwszy nań przelotnie. – Te niebieskie języczki tańczące na rozżarzonych, purpurowych węglach są niesłychanie malownicze. Przypominają ogień w pracowni alchemika.
– Jesteś zbyt dobroduszny, mój drogi – oświadczyła jego towarzyszka.
Młody mężczyzna uniósł w wyciągniętej ręce jeden z rysunków i przekrzywił głowę. Językiem delikatnie przesuwał po dolnej wardze.
– Dobroduszny – tak. Zbyt dobroduszny – nie.
– Jesteś irytujący – rzekła dama, wpatrując się w ranny pantofel.
Jął retuszować szkic.
– Jak sądzę, chcesz po prostu powiedzieć, że ty jesteś zirytowana.
– Ach tak, jeśli już o to chodzi! – odparła z gorzkim śmieszkiem. – To najczarniejszy dzień w moim życiu… a ty wiesz, co to znaczy.
– Poczekaj do jutra – zareplikował młody człowiek.
– Owszem, popełniliśmy wielki błąd. Jeśli dziś może to budzić wątpliwości, niechybnie jutro budzić je przestanie. Ce sera clair, au moins!
Mężczyzna w milczeniu wodził przez chwilę ołówkiem po papierze.
– Nie ma takich rzeczy jak błędy – stwierdził na koniec.
– Święta prawda dla tych, którym nie wystarcza inteligencji, aby je sobie uświadamiać. Nie dostrzegać własnych błędów – to byłoby szczęściem – ciąg­nęła dama, nadal nie spuszczając wzroku ze swej ładnej stopy.
– Najdroższa siostro – rzekł młody człowiek, wciąż pochłonięty rysunkiem – po raz pierwszy powiedziałaś mi, że nie jestem inteligentny.
– Cóż, zgodnie z twoją teorią nie mogę tego nazwać błędem – odparowała mu dość zręcznie.
Wybuchnął dźwięcznym, serdecznym śmiechem.
– Ty przynajmniej jesteś wystarczająco inteligentna, najdroższa siostro – oświadczył.
– Ale nie byłam, kiedy to zaproponowałam.
– Czy istotnie ty to zaproponowałaś? – zapytał brat.
Odwróciła głowę i rzuciła mu krótkie badawcze spojrzenie.
– Pragniesz sobie przypisać zasługę?
– Jeśli chcesz, wezmę na siebie winę – z tymi słowy podniósł wzrok z uśmiechem.
– Tak – zareplikowała po chwili – tobie to nie robi różnicy. Brak ci wyczucia, co jest przyzwoite.
Młody mężczyzna znowu roześmiał się wesoło.
– Jeśli to znaczy, że brak mi przyzwoitego majątku, masz rację!
– Nie żartuj ze swego ubóstwa – powiedziała siostra. – To równie wulgarne, jak gdybyś się nim chlubił.
– Moje ubóstwo! Ukończyłem właśnie rysunek, za który dostanę pięćdziesiąt franków!
– Voyons! – mówiąc to, dama wyciągnęła rękę.
Zrobił jeszcze jedną czy dwie kreski i podał jej szkic. Popatrzyła na rysunek, lecz dalej rozwijała myśl wypowiedzianą chwilę wcześniej.
– Gdyby jakaś kobieta poprosiła cię, żebyś się z nią ożenił, ty odparłbyś: „Oczywiście, moja droga, z przyjemnością!”. I ożeniłbyś się, i byłbyś śmiesznie szczęśliwy. A potem, po upływie trzech miesięcy, zwróciłbyś się do niej: „Pamiętasz ten radosny dzień, kiedy błagałem, byś została moją!”.
Młody człowiek wstał od stołu i lekko rozprostował ramiona; podszedł do okna.
– Opisałaś człowieka o przemiłym usposobieniu – rzekł.
– O tak, masz przemiłe usposobienie; uważam je za nasz kapitał. Gdybym nie była o tym przeświadczona, nigdy bym nie zaryzykowała i nie przywioz­łabym cię do tego strasznego kraju.
– Do tego komicznego kraju, tego zachwycającego kraju! – wykrzyknął młody człowiek, nie mogąc pohamować się od śmiechu.
– Czy chodzi ci o te kobiety gramolące się do omnibusu? – zapytała jego towarzyszka. – Jak sądzisz, co je tam ciągnie?
– Przypuszczalnie w środku siedzi bardzo przystojny mężczyzna – odrzekł młody człowiek.
– W każdym pojeździe? Nadjeżdżają setkami, a mężczyźni w tym kraju bynajmniej nie wydają się przystojni. Co do kobiet – od momentu opuszczenia klasztoru nigdy jeszcze nie widziałam aż tylu naraz.
– Kobiety są bardzo ładne – oznajmił jej brat – a cała ta historia jest szalenie zabawna. Muszę to naszkicować. – Szybko wrócił do stołu i wziął z niego swoje przybory – deseczkę do szkicowania, arkusz papieru, trzy czy cztery kredki. Stanął z nimi przy oknie i wyglądał na ulicę, wodząc ołówkiem po papierze z wprawą i swobodą. Przy pracy uśmiechał się promiennie. Słowo to najlepiej określało jego niezwykle rozjaśnioną w tej chwili twarz. Liczył sobie lat dwadzieścia osiem; był niski, szczupły, dobrze zbudowany. Choć w dostrzegalny sposób podobny do siostry, lepiej się prezentował: jasnowłosy, o szczerej twarzy, wyrażającej poczucie humoru, o delikatnych rysach i uprzejmym, a jednocześnie wcale nie poważnym wyrazie, o oczach ciepłej niebieskiej barwy i ładnie zarysowanym, nadmiernie sklepionym łuku brwi, które mogłyby posłużyć za temat sonetu, gdyby damy pisywały takie wiersze do brwi swoich kochanków, o cienkich wąsikach podkręcanych w górę jakby podmuchem ustawicznego uśmiechu. Miał w fizjonomii coś życzliwego i zarazem malowniczego. Ale, jak już wspomniałem, bynajmniej nie odznaczała się powagą. W tym względzie twarz młodego człowieka była wyjątkowa; choć nie poważna, mimo to budząca najgłębsze zaufanie.
– Nie zapomnij, że ma być mnóstwo śniegu – powiedziała jego siostra. – Bonté divine, cóż za klimat!
– Pozostawię szkic całkiem biały, a figurki zrobię czarne – odparł ze śmiechem. – I zatytułuję to – jak brzmi ten wers u Keatsa? – Obok majowe wczesne dziecię!
– Nie pamiętam – rzekła dama – aby mama mówiła mi kiedyś, że tak to wygląda.
– Mama nigdy nie mówiła ci nic nieprzyjemnego. I nie co dzień tak jest. Zobaczysz, że jutro będziemy mieli śliczną pogodę.
– Qu’en savez-vous? Jutro wyjeżdżam.
– Dokąd?
– Dokądkolwiek. Z powrotem do Silberstadt. Napiszę do księcia panującego.
Młody człowiek zrobił lekki obrót i popatrzył na nią, trzymając uniesiony ołówek.
– Moja droga Eugenio – wymamrotał – byłaś taka szczęśliwa na morzu…
Eugenia wstała; w ręce wciąż miała rysunek podany jej przez brata. Był to śmiały, pełen wyrazu szkic, przedstawiający grupę nieszczęśników na pokładzie parowca, zbitych w gromadkę, uczepionych siebie nawzajem, podczas gdy statek w strasznym przechyle zapadał się w dolinę fali. Ten doskonały rysunek przesycała jakaś tragikomiczna siła. Eugenia skierowała na niego wzrok i skrzywiła się ze smutkiem.
– Jak możesz rysować sceny tak ohydne? – spytała. – Chętnie cisnęłabym to w ogień! – I rzuciła kartkę. Brat obserwował ją w milczeniu, ciekaw, gdzie poleci. Sfrunęła na podłogę, nie schylił się, by ją podnieść. Eugenia podeszła do okna, ściskając się w talii rękoma. – Dlaczego nie czynisz mi wyrzutów – nie wymyślasz mi? Chyba wówczas czułabym się lepiej. Czemu nie powiesz, że nie cierpisz mnie za to, iż cię tu przywiozłam?
– Bobyś mi nie uwierzyła. Uwielbiam cię, droga siostro! Jestem zachwycony, że się tu znalazłem, i oczarowany widokiem.
– Nie wiem, co mnie opętało – ciągnęła Eugenia. – Straciłam głowę.
Młody człowiek nie przestawał poruszać ołówkiem.
– Oczywiście to kraj bardzo dziwny i ciekawy. Jesteśmy tutaj, i zamierzam się tym cieszyć.
Jego towarzyszka odeszła od okna niecierpliwym krokiem, lecz wkrótce tam powróciła.
– Wesołość to rzecz niewątpliwie wspaniała, za hojnie jednak nią szafujesz – rzekła – a nie widzę, by ci przynosiła korzyści.
Młody człowiek szeroko otworzył oczy i uniósł brwi z uśmiechem; postukał się ołówkiem po kształtnym nosie.
– Uczyniła mnie szczęśliwym!
– Już mniej nie mogła zrobić; nie uczyniła cię niczym ponadto. Przeszedłeś przez życie, dziękując losowi za takie skromniutkie dary, toteż nigdy się dla ciebie nie wysilał.
– Musiał chyba troszeczkę się wysilić, skoro mi dał tak cudowną siostrę.
– Bądź poważny, Feliksie. Zapominasz, że jestem od ciebie starsza.
– A zatem siostrę o tyle starszą! – odparł, śmiejąc się, Feliks. – Spodziewałem się, że powagę zostawiliśmy w Europie.
– Wyobrażam sobie, że znajdziesz ją tutaj. Pamiętaj, masz już prawie trzydzieści lat i jesteś tylko zapoznanym cyganem – golusieńkim korespondentem pisma ilustrowanego.
– Zapoznanym, owszem, jeśli sobie życzysz, ale nie takim znów cyganem, jak ci się wydaje. I bynajmniej nie gołym! Mam w kieszeni sto funtów; zobowiązałem się wykonać pięćdziesiąt rysunków i zamierzam malować portrety wszystkich naszych krewnych i wszystkich ich krewnych po sto dolarów od sztuki.
– Nie jesteś ambitny – stwierdziła Eugenia.
– Ale ty jesteś, droga baronowo – odrzekł młody człowiek.
Przez chwilę baronowa w milczeniu obserwowała cmentarz, pociemniały w marznącym deszczu, i podskakujące wozy.
– Tak, jestem ambitna – odezwała się w końcu. – I ambicja przywiodła mnie w to straszne miejsce! – Rozejrzała się dokoła – pokój cechowała jakaś wulgarna nagość, wokół łóżka i w oknie brakowało zasłon – po czym wydała ciche, namiętne westchnienie. – Nieszczęsna ambicja! – wykrzyknęła, a następnie rzuciła się na sofę, która stała pod ścianą, i ukryła twarz w dłoniach.
Brat nie przestawał rysować szybko i z wprawą; po pewnym czasie usiadł obok i pokazał jej szkic.
– No i co, nie uważasz, że to wcale niezłe jak na mało cenionego przedstawiciela cyganerii? – zapytał. – Zgarnąłem następne pięćdziesiąt franków.
Eugenia spojrzała na obrazek, kiedy brat kładł go na jej kolanach.
– Tak, bardzo jest udany – przyznała. Po chwili zaś dorzuciła: – Sądzisz, że nasi krewni to robią?
– Robią co?
– Wsiadają do czegoś takiego i tak wyglądają.
Feliks się zastanowił.
– Doprawdy, nie umiem powiedzieć. To będzie ciekawe się przekonać.
– Och, to niemożliwe, żeby ludzie bogaci…! – rzek­ła baronowa.
– Aż tak jesteś pewna, że są bogaci? – lekkim tonem zagadnął Feliks.
Siostra powoli obróciła się na kanapie i popatrzyła na niego.
– Wielkie nieba! – mruknęła. – Ależ ty umiesz postawić kropkę nad i.
– Niewątpliwie o wiele przyjemniej będzie, jeśli są bogaci – oświadczył Feliks.
– Przypuszczasz, że przyjechałabym, nie będąc przekonana o ich bogactwie?
Promienne, zadowolone oczy młodego człowieka napotkały dość stanowczy wzrok siostry.
– Tak, niechybnie będzie przyjemniej – powtórzył.
– Tylko tego się po nich spodziewam – stwierdziła baronowa. – Nie liczę na to, że będą inteligentni czy życzliwi – z początku – albo eleganccy czy interesujący. Ale zapewniam cię, że wymagam, aby byli bogaci.
Feliks odchylił głowę na oparcie kanapy i wpatrzył się w podłużny skrawek nieba, któremu okno służyło za ramę. Śnieg przestawał padać; niebo jakby zaczynało się przejaśniać.
– Liczę na to, że są bogaci – powiedział wreszcie Feliks – możni, inteligentni, życzliwi, eleganccy, interesujący, i w ogóle uroczy! Tu vas voir. – Nachylił się i ucałował siostrę. – Spójrz! – podjął. – To dobry znak, jeszcze nie skończyłem mówić, a już niebo nabiera barwy złocistej; dzień będzie śliczny.
I rzeczywiście w ciągu kilku minut pogoda się zmieniła. Słońce przedarło się przez chmury śniegowe i wpadło do pokoju baronowej.
– Bonté divine – wykrzyknęła dama – cóż za klimat!
– Wyjdźmy zobaczyć świat – rzekł Feliks.

 
Wesprzyj nas