Niezwykła opowieść o losach zwykłej amerykańskiej rodziny. Autorka pozwala dojść do głosu wszystkim uczestnikom tego dramatu, który można nazwać jednym słowem – życie.


Każdy ma prawo przedstawić swoją wersję, usprawiedliwić swoje czyny, obciążyć innych. Arbitrem jest czytelnik, ale zamiast osądzać, zacznie zastanawiać się nad sobą, konfrontować życie bohaterów z własną egzystencją.

Pearl Tull zbliża się do kresu życia, ale nie pamięci. Pewnej niedzielnej nocy w 1944 roku mąż zostawił ją w niewielkim szeregowym domu przy Baltimore’s Calvert Street, samą z trójką dzieci: wylewną wobec obcych i zdystansowaną wobec bliskich Jenny, owładniętego żądzą władzy i pieniędzy Cody’m i rozkosznym, niezdarnym Ezrą, ulubieńcem Pearl, który nie przestaje marzyć o idealnej rodzinie, której nie może mieć.

Pearl i trójka jej dorosłych dzieci gromadzi się przy wspólnym stole, przepełniona gniewem, nadzieją, by opowiedzieć przejmująco piękną rodzinną historię.

Zabawna, chwytająca za serce i mądra.
„The New York Times”

W swojej dziewiątej powieści Ann Tyler osiągnęła zupełnie nowy poziom pisarskiego kunsztu.
John Updike, „The New Yorker”

Najbardziej utalentowana amerykańska powieściopisarka swojego pokolenia.
„Sunday Telegraph”

Anne Tyler – wybitna amerykańska pisarka, urodzona w roku 1941 w Minnesocie. Absolwentka prestiżowego Columbia University. Otrzymała National Book Critics Circle Award za książkę Przypadkowy turysta (1985) oraz Nagrodę Pulitzera w tej samej kategorii za powieść Lekcje oddychania (1989). Dwie z jej powieści doczekały się adaptacji filmowej, a cztery telewizyjnej. Mieszka w Baltimore.
Do tej pory nakładem Świata Książki ukazały się Święty być może, Drabina czasu, Lekcje oddychania i Obiad w restauracji dla samotnych.

Powieść psychologiczno-obyczajowa laureatki nagrody Pulitzera.

Anne Tyler
Obiad w restauracji dla samotnych
Przekład: Andrzej Keyka
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 18 marca 2015


I
WYZNAM WAM SZCZERZE

Gdy Pearl Tull umierała, przyszło jej do głowy coś śmiesznego. Grymas przypominający uśmiech wykrzywił jej usta, a potem całym wysiłkiem woli spróbowała coś wyartykułować. Czuwający przy łóżku syn nadstawił ucha.
– Szkoda… – wyszeptała – … szkoda, że nie masz…
Chciała powiedzieć, że szkoda, iż nie ma zapasowej matki, tak jak jego rodzice kiedyś postanowili mieć zapasowe dzieci, gdy ich pierworodny obłożnie zachorował. Pierworodnym był Cody. Nie Ezra, który siedział teraz przy niej, ale Cody, z którym zawsze były kłopoty. Krnąbrny i późno urodzony. Postanowili wówczas, że więcej dzieci nie będzie. A potem Cody zachorował na koklusz. Był rok 1931 i koklusz to nie były przelewki. Pearl odchodziła od zmysłów. Wokół łóżeczka zawiesiła flanelowe kotary, porozstawiała rondle, patelnie, wiadra z wodą, nieustannie podgrzewaną na piecu. Unosiła flanele tylko po to, by wpuścić gorącą parę. Dziecko krztusiło się i charczało, jakby gardziołko miało zaczopowane ubitym żwirem. Skóra mu płonęła, a włoski lepiły się do skroni. Nad ranem zasnęło. Głowa Pearl opadła na oparcie bujaka i ona też zasnęła, z dłonią zaciśniętą na emaliowanej poręczy łóżeczka. Beck był w delegacji. Wrócił do domu, gdy najgorsze już minęło, a Cody przebierał nóżkami, kichał, pokasływał. Na co Beck nie zwrócił zresztą najmniejszej uwagi.
– Chcę mieć więcej dzieci – powiedziała wtedy Pearl.
Zaskoczyło go to, ale rozpromienił się. Przypomniał tylko, że wcześniej nie chciała słyszeć o jeszcze jednym porodzie.
– Chcę mieć „zapasowe” dzieci – dodała, myśląc, co by było, gdyby tak Cody umarł? Cóż by jej pozostało? Niespłacony domek, takim nakładem sił doprowadzony do połysku, dziecięcy pokój z wierszykami z „mamy Gąski”, no i oczywiście Beck. Ale Beck był w Korporacji Tannera, a ta wymagała, by częściej bawił w rozjazdach niż w domu. A jeśli był już w domu, to i tak były mu w głowie tylko interesy. Kto dostanie podwyżkę, kogo wyleją, kto robi mu koło pióra i czy przypadkiem w tych ciężkich czasach także jemu nie pokażą drzwi.
– Jak mogłam myśleć, że jeden chłopak wystarczy? – żachnęła się Pearl.
Ale sprawy wzięły bardziej skomplikowany obrót, niż sądziła. Na świat przyszedł Ezra. Był taki słodki i nieporadny, że aż serce się krajało. Teraz miała nowy powód do niepokoju. Może lepiej było poprzestać na Codym? Sama nie wiedziała. No a potem pojawiła się Jenny. Dziewczynka, a więc okazja do przebieranek i układania loków w coraz to nowe fryzury. Pearl czuła, że dziewczynka to już nadmiar szczęścia. No, ale skoro jest… Teraz, zamiast lękać się o jedynaka, miała na głowie trójkę. W sumie jednak był to dobry pomysł. Zapasowe dzieci niczym zapasowe koło w samochodzie lub fildekosowe pończochy, które dołączali gratis do każdej kupionej pary.
– Szkoda, że nie postarałeś się o zapasową matkę – powiedziała do syna, po czym głos odmówił jej posłuszeństwa. Usłyszała, jak Ezra znów opada na fotel i przerzuca stronę gazety. Ostatni raz widziała go wyraźnie przed czterema laty. To był 1975 rok. Właśnie wtedy zaczął zawodzić ją wzrok. Najpierw wszystko jakby trochę zmatowiało. Poszła więc do lekarza, by zapisał jej szkła. Powiedział, że to „arterio coś tam” i że ma to jakiś związek z naczyniami. Dziewiąty krzyżyk na karku, to już nie pierwsza młodość. Ale jest to uleczalne. Odesłał ją do specjalisty, ten zaś do drugiego specjalisty, no i wyszło na to, że niewiele da się zrobić. Podobno jakiś feler w tylnej części gałki ocznej.
– Za późno na części zamienne – powiedziała dzieciom.
Nadrabiała miną. Zawsze była twarda. Wydawało się, że pogodziła się z losem, w głębi duszy jednak nie dopuszczała do siebie myśli o ślepocie. Zawsze była twarda. Gdy kiedyś Beck, jak zwykle, bawił poza domem, przez półtorej doby zasuwała ze złamaną ręką, dopóki nie wrócił i nie zajął się przychówkiem. Był gdzieś w trasie, a ona nie znała nikogo w sąsiedztwie, więc jak tu prosić obcych ludzi o aspirynę, radę lub pomoc?
– Lekarze mówią, że ślepnę – powiedziała dzieciom, ale prywatnie wcale w to nie wierzyła.
A wzrok zawodził ją coraz bardziej, coraz mniej światła, wszystko zaczynało rozmywać się i mętnieć. Z trudem już mogła rozpoznać twarz Ezry i jak przez mgłę widziała sylwetkę nabierającego tuszy, starzejącego się syna. Za to czuła płynące od niego ciepło, gdy siedząc obok na kanapie, relacjonował jej program telewizyjny lub gdy, jak przystało na dobrego syna, wyjmował z szuflady biurka stare, rodzinne fotografie i ożywiał dla niej wspomnienia.
– Co tam masz, Ezra? – pytała.
– Jacyś ludzie na pikniku.
– Na pikniku? Opisz dokładniej.
– Biały obrus na trawie, wiklinowy koszyk, pani w bluzce z wykładanym kołnierzem.
– Pewnie ciocia Bessie.
– Nie, ciocię Bessie poznałbym.
– No to Elza, moja kuzynka. Zawsze lubiła wykładane kołnierze.
– Nie wiedziałem, że mama miała kuzynkę.
– Niejedną, Ezra, niejedną…
Przymknęła powieki i pogrążyła się w rozpamiętywaniu dawnych czasów. Kuzynki, ciocie, wujkowie i dziadek, od którego zalatywało zawsze kulkami na mole. Zaskoczyło ją, do jakiego stopnia pamięć ślepnie wraz z oczami. Twarze zmatowiały, głosy straciły brzmienie, odpłynął gdzieś zapach pomady i lawendy, a nawet kryształków w buteleczce, którą ta stara histeryczka Berta zawsze trzymała pod ręką na wypadek omdlenia.
– Miałam mnóstwo kuzynek.
I wszystkie sądziły, że siądzie na koszu. Traktowały ją poprawnie, obraźliwie poprawnie. Chichoty o cudzych ślubach i połogach ustały, gdy Pearl stała się potencjalną rywalką. Wtedy wujek Seward postanowił zafundować jej szkołę. Był to Meredith College w sąsiednim miasteczku. Mogła mieszkać w domu. Wujek Seward wolał nie ryzykować. Tylko tego by brakowało, żeby młoda, osierocona siostrzenica wpakowała mu się na stancję do pokoju sąsiadującego przez ścianę z jego własną sypialnią. Na szczęście Pearl oznajmiła, że nie nadaje się do college’u. Czuła, że byłoby to kuszenie losu.
W czym tkwił problem? Przecież nie była brzydka. Zgrabna, smukła, o jasnej cerze i blond włosach. Mogła się podobać. Ale jej loki wcześnie zaczęły tracić połysk, a w kącikach nerwowo zaciśniętych ust pojawiły się zmarszczki. Kawalerów miała więcej, niż potrafiłaby zliczyć, ale każdy z nich pojawiał się przelotem. Może nie potrafiła wymówić tego magicznego zaklęcia, które znał cały szpaler jej młodszych koleżanek, bezowocnie marzących o zamążpójściu. Może była zbyt spięta, zbyt zasadnicza. Może powinna pozwolić na obłapki, jak te głupie bliźniaczki od Winstonów? Spytała wujka Sewarda, ale on tylko nabił fajkę i powiedział, że powinna pomyśleć o kursach dla sekretarek.
I wtedy poznała Becka Tulla. Miała trzydzieści lat, a on dopiero dwadzieścia cztery. Był akwizytorem w Korporacji Tannera. A Korporacja Tannera handlowała wtedy maszynami rolniczymi i ogrodniczymi na całym wschodnim wybrzeżu. Facet klasy Becka mógł z łatwością utrzymać i wychować na człowieka drugiego mniejszego Becka. Był wtedy smukły, czarne włosy zaczesywał zawadiacko w górę, a błękitnym okiem potrafił strzelić iście po filmowemu. Ktoś mógłby powiedzieć, że zanadto po filmowemu.
Zachowywał się czasem jak amant i był znacznie od niej młodszy. Mówiono jej, jak kończą się takie związki. Ale czego to ludzie nie mówią? Była lekkomyślna, pełna życia i nadziei. Poznała go w kościele, w kościele Baptystów Bożego Miłosierdzia, do którego zajrzała zupełnie przypadkiem ze swą koleżanką Emmaline. Pearl nie była baptystką. Niby należała do anglikanów, ale w gruncie rzeczy uważała się za niewierzącą. Gdy weszła wtedy do Baptystów i ujrzała, jak ten nieznajomy, prosto od fryzjera, w wyszczotkowanym granatowym garniturze, prosi o głos, poczuła (może nieco zabobonnie), że to sami baptyści jej go zsyłają. Czy można było nie odwdzięczyć się im za taki dar? Ku oburzeniu całej rodziny zapisała się do baptystów i dopóki była z Beckiem, dopóty sumiennie uczestniczyła w ich obrządkach, byle tylko nagroda nie została jej odebrana. Teraz przyszło jej na myśl, że może miało to jednak coś wspólnego z wiarą.

Zaloty zaczęły się od czekoladek i kwiatów, a gdy sprawy wzięły już poważniejszy obrót, pojawiły się prospekty Korporacji Tannera. Opowiadał jej szczegółowo o swej funkcji i o perspektywach awansu. Komplementy wprawiały ją w zakłopotanie i dopiero w zaciszu własnego pokoju mogła się nimi cieszyć. Powtarzał, że nigdy dotąd nie miał do czynienia z tak kulturalną, ułożoną i wykwintną panienką z dobrego domu. Lubił kłaść jej drobną dłoń na swojej i delektować się różnicą ich rozmiarów. Jak na akwizytora był zadziwiająco taktowny i w przeciwieństwie do innych mężczyzn nigdy nie pchał się z łapami.
W końcu awansowano go na szefa zamiejscowej filii, a wtedy sprawy potoczyły się szybko. Nie chciał słyszeć o rozłące. Albo natychmiastowy ślub, albo rzuca pracę. No i stanęli przed ołtarzem, w „strasznym pośpiechu”, jak mawiała później Pearl, a miodowy miesiąc spędzili w Newport News. Nawet nie zdążyła zaimponować swoim koleżankom statusem panny młodej. Nie zdążyła też pochwalić się ani jednym łaszkiem ze swej ślubnej wyprawy, błysnąć choćby jednym z dwóch pierścionków ani tym wąskim, ślubnym, ani tym zaręczynowym z perłą i wygrawerowaną inskrypcją: Czyż nie jest perłą pośród dam? Jakoś za szybko to poszło.
Przenosili się z miasta do miasta. Przez pierwsze sześć lat nie mieli dzieci i szło łatwo. Na każde nowe miasto patrzyła z nadzieją – „Może tu urodzi się mój syn?”. Marzyła już tylko o tym jednym, o dziecku, o skarbie leżącym w zasięgu ręki, lecz wciąż jej odmawianym.
Potem urodził się Cody i przenosiny stały się trudniejsze. Zauważyła, że dzieci mają skłonność do komplikowania ludziom życia. Trzeba zmieniać pediatrów, zapisywać i wypisywać je ze szkół… Spostrzegła też, że większość jej krewnych jakby się gdzieś zapodziała. Wujkowie i ciocie przenieśli się na tamten świat, a ona, wojażując z miasta do miasta, przesyłała tylko kondolencje. Dom, w którym się urodziła, sprzedano jakiemuś człowiekowi z Michigan. Kuzynki powychodziły za mąż za mężczyzn, których nazwisk nie była nawet w stanie wymówić, nawet nazwy ulic pozmieniano i gdyby przyszło jej dziś wrócić w rodzinne strony, chybaby zabłądziła. Gdy miała już piąty krzyżyk, przypomniała sobie o dziadku, tym od kulek na mole. Gdyby żył, musiałby mieć ze sto lat? A jeśli umarł, to czemu nikt jej o tym nie zawiadomił? Może posłali list na stary adres, gdzie mieszkała cztery… nie, to już chyba pięć lat temu. A może dostała ten list, ale umknął jej z pamięci, bo przecież tyle było tych przeprowadzek. Jedno i drugie wyglądało równie prawdopodobnie. Wszystko przez te przeprowadzki. Zawsze łączył się z nimi jakiś zysk. Czasem awans, czasem większy rynek zbytu. Rzadko kiedy jednak były z tego jakieś pieniądze. Czy winien był Beck? Twierdził, że nie, ale nie była już tego tak pewna. Mówił, że świat jest pełen zawiści. Kiedyś zacisnęła wargi i spojrzała nań uważnie.
– Czemu tak na mnie patrzysz? – spytał. – O co ci chodzi? W końcu tyram, jak mogę i póki co, nikt z was nie przymiera głodem – wyrzucił z siebie jednym tchem.
Nie mogła zaprzeczyć, ale pozostał niepokój, a wraz z nim zmarszczka na czole. Czuła, że nie może polegać na tym zaciągającym swojsko, hałaśliwym przekupniu, który każdego ranka zerka z dumą w lustro, wiąże krawat, szczotkuje, pokrywa brylantyną i przyczesuje swój dumny czub grzebykiem znikającym dziarsko w kieszonce marynarki, gdzie już czekają ołówki, wieczne pióro, notesik z adresami kontrahentów, linijka i ciśnieniomierz do opon samochodowych, a na każdym z nich znajdują się chwytliwe reklamy kilku tuzinów producentów.
Gdy wieczorami po powrocie sączył piwo (nie był alkoholikiem, po prostu, jak to chłop), Beck lubił ponucić sobie i pomasować twarz. Nie pojmowała, dlaczego po piwie wyczynia ze skórą na twarzy takie dziwactwa. Naciągał ją niczym gumową maskę, a przed snem policzki miał zwiotczałe.
„Nikt nie wie, ile trosk w życiu mam – to była jego ulubiona piosenka. – Nikt nie wie, prócz Jezusa”.
Sądziła, że coś w tym jest. O tym, co myślał ten człowiek o zwiotczałej skórze i czubie ciemnych włosów, nie miała bladego pojęcia.

Pewnej niedzieli, a było to w roku 1944, oświadczył, że ma dość małżeństwa. Powiedział, że posyłają go do Norfolk, ale będzie lepiej, jeśli pojedzie tam sam. Pearl poczuła, że uchodzi z niej życie, zupełnie jakby otrzymała śmiertelny cios w splot słoneczny.
– Dlaczego? – spytała, zdobywając się na chłód. – Dlaczego, Beck?
Wpatrywał się z wyższością w jej zaciśnięte pięści. Wyglądał jak butny sztubak karcony przez belfra. Ściszyła głos. Trzeba było poznać przyczynę. Cóż miał jej jeszcze powiedzieć? Powiedział, że jest jak jest. Opadła drżąca na krzesło. Przyjrzała mu się z uwagą. Zauważyła nabrzmiałą żyłę na lewej skroni. Pewnie w pracy źle mu poszło. Wyśpi się i rano wszystko będzie dobrze.
– Nie ma jak sen – powiedziała.
– Jadę dziś wieczór.
Poszedł do sypialni, ale tylko po walizkę i zapasowy garnitur. Pearl czuła, że liczy się każda sekunda. Zaproponowała więc, by jakoś to obgadać, przemyśleć. Miotał się między łóżkiem i szafą, między szafą i biurkiem, składając swój dobytek. Nie było tego wiele. W dwadzieścia minut był spakowany. Przyglądała mu się uważnie, czekała na jakieś wyjaśnienia, na jakieś ważne słowa. Ale on rzucił tylko, że jest mężczyzną odpowiedzialnym i będzie posyłał jej pieniądze.
– A dzieci? – spytała. To był a ostatnia nadzieja. – Co z dziećmi, czy będziesz chciał je odwiedzać.
I już widziała go, jak przybywa objuczony prezentami, a ona stoi w drzwiach, pachnąca perfumami, w odświętnej sukience, może nawet z delikatnym makijażem. Dotąd sądziła, że takie rzeczy przystoją jedynie ludziom prostym, ale może myliła się.
– Nie będę.
– Co takiego?
– Nie będę odwiedzał dzieci.
– Nie rozumiem – w zdumieniu opadła na łóżko.
Pomyślała, że powinien istnieć jakiś specjalny język, zawierający tylko wyrazy niosące głęboką, doskonałą i absolutną prawdę. Ten, znany od dziecka, na nic teraz nie mógł się zdać.
Nie pojmowała słów swojego męża i wiedziała, że już nigdy ich nie zrozumie.

Mieszkali wtedy w Baltimore, w jednym z budowanych jak pod sznurek domków przy Calvert Street. Dzieci miały czternaście, jedenaście i dziewięć lat. Gdyby o to nie zadbała, coś by zwietrzyły. Zadbała pod każdym względem. Rankiem, po odejściu Becka, wstała pierwsza, ubrała się, upięła włosy i zajęła się gotowaniem grysiku dla całej czeredy. Cody i Jenny połknęli śniadanie bez słowa. Ezra zaś paplał coś o jakimś strasznym ś nie (tylko on wykazywał tego ranka ożywienie). Nie obeszło się też bez awantury. Dlaczego grysik jest bez rodzynków? Nikt nie pytał, dlaczego śniadanie jest bez Becka. Normalka. Często wracał z delegacji w poniedziałek, gdy wszyscy jeszcze spali. Bywało, i to bardzo często, że był poza domem przez cały tydzień. A więc w czym sprawa? W piątek powiedziała, że tata wróci nieco później. Minął drugi tydzień. Przyjaciółek nie miała, a znajomym ze sklepu wyjaśniła, że mąż w delegacji to oszczędność spiżarni. Pokiwały głowami, nie wykazując zainteresowania. Przecież jej mąż zawsze był w delegacji i mało kto go tu znał.
Nocami, zwłaszcza tymi piątkowymi, leżąc w łóżku, nadsłuchiwała, czy jego kroki nie rozlegną się na wyżwirowanej alejce. Czyjeś nogi miażdżyły drobny żwir i zawsze wędrowały dalej. Oddychała z ulgą. Znów kroki. To już na pewno Beck. Widziała, jak wchodzi z wahaniem, oczekując najgorszego, płaczących dzieci i karcącej go żony. A tu niespodzianka! Dzieci witają go, jakby nic się nie zdarzyło, a Pearl całuje go w policzek i pyta, czy miał dobrą podróż. Wtedy on dziękuje jej, że tak ładnie zatuszowała ich wspólną tajemnicę. Nikt nie domyślił się, że u Tullów coś było nie tak. Przecież Tullowie zawsze byli szczęśliwi. Zjechali taki kawał Ameryki, że nauczyli się polegać tylko na sobie.
Beck na pewno wróci.

 
Wesprzyj nas