Najnowsza książka Mai i Jana Łozińskich przedstawia pierwsze lata po zakończeniu II Wojny Światowej. To portret czasów – opowieść o codziennym życiu Polaków w zrujnowanej ojczyźnie, przeplatana fragmentami wspomnień, dzienników, listów i artykułów prasowych.


Zdjęcia doszczętnie zrujnowanej Warszawy, pomimo upływu czasu, wciąż robią ogromne wrażenie. Zniszczone domy, kamienice, kościoły. Ulice zasłane gruzami. A w tym pejzażu kontrast: uśmiechy – radosne i szczere. “Pomimo wielkich zniszczeń, bolesnych zmian ustrojowych, jakie nastąpiły wraz z dostaniem się Polski pod bezpośredni wpływ ZSRR, radość z końca wojny była powszechna” – piszą Maja i Jan Łozińscy, autorzy książki “W powojennej Polsce”.

Ta radość i ulga z zakończenia wojny przeplatała się ze strachem i niewiadomą. Okupację hitlerowską zastępowała okupacja radziecka, optymizm powodowany zaprzestaniem działań wojennych przyćmiewały wiadomości o aktach terroru ze strony nowej władzy i rezultaty międzynarodowych ustaleń, które obróciły w niwecz nadzieje na życie w całkowicie wolnym kraju. Czasy tych burzliwych przemian, zarówno od strony politycznej jak i społecznej, opisali w swojej najnowszej książce Maja i Jan Łozińscy. 

Autorzy zadbali o przedstawienie czytelnikom spektrum zjawisk mających miejsce w Polsce w latach 1945 – 1948 począwszy od objaśnienia w jaki sposób formował się rząd, a naród polski stopniowo przegrywał walkę o polityczną niezależność, aż po obrazy z życia ulicznego miast i miasteczek, sposoby na spędzanie wolnego czasu czy przejawy zdumiewającej przedsiębiorczości. Ukazali jak rozkwitał handel, rzemiosło, przypomnieli o wyrastających jak grzyby po deszczu kawiarniach i jadłodajniach. Omówili też ogromne migracje ludności, przesiedlenia, powroty i pospieszne wyjazdy za granicę.

Autorzy zadbali o przedstawienie czytelnikom spektrum zjawisk mających miejsce w Polsce w latach 1945 – 1948

Tekst ilustrują starannie dobrane fotografie przedstawiające nie tylko wspomnianą powyżej, doszczętnie zniszczoną Warszawę, ale też zdjęcia z wkroczenia Armii Czerwonej do Krakowa, repatriantów w podróży: pociągiem, statkiem, pieszo, odpoczynek w domach wczasowych, relaks w kawiarni czy w parku i wiele innych.

(Agnieszka Kantaruk)

Maja i Jan Łozińscy
W powojennej Polsce 1945-1948
Dom Wydawniczy PWN
Premiera: 13 kwietnia 2015

Do Łodzi, do Krakowa

„Ruch migracyjny szalony. Ludzie jeżdżą jak opętani szukając dachu nad głową i kawałka chleba” – zanotował w swoim dzienniku Eugeniusz Szermentowski 10 lipca 1945 roku. Tużpowojenne dworce kolejowe porównywano często do cygańskich taborów – tysiące ludzi nieraz całymi dniami i tygodniami koczowało na peronach, pod gołym niebem, na deszczu i śniegu, w pospiesznie zorganizowanych obozowiskach. Palili ogniska, przy których grzali się i gotowali. Nikt nie wiedział, kiedy pojawi się i odjedzie upragniony pociąg i czy będzie można się do niego dostać. Fatalne warunki sanitarne, zimno, brak pomocy medycznej, wyczerpanie powodowały, że najsłabsi – chorzy, starzy, a także małe dzieci – umierali. Udreką była podróż Polaków ze wschodu, zza Bugu, z terenów, które po wojnie znalazły się w granicach Związku Radzieckiego. Państwowy Urząd Repatriacyjny (PUR), powołany dekretem PKWN w październiku 1944 roku, nie radził sobie z organizacją pomocy dla kilku milionów ludzi, którzy zaraz po wojnie przemierzali Polskę. W tej niewyobrażalnie wielkiej, wędrującej masie ludzkiej znajdowali się powracający do domów jeńcy, więźniowie obozów, przymusowi robotnicy Rzeszy, a wśród nich tak zwani dipsi (od angielskiego terminu displaced persons), którzy otrzymali opiekę w organizowanych przez Anglików w Niemczech i Austrii obozach dla uchodźców. Dla bardzo wielu decyzja o powrocie do kraju nie była łatwa, zdawano sobie sprawę, że Polska znalazła się na długo w strefie wpływów radzieckich i że jej polityczny status daleki jest od niepodległości. To nie był rok 1918, kiedy do ojczyzny, wskrzeszonej po przeszło 120 latach niewoli, ciągnęli zewsząd pełni entuzjazmu Polacy. W roku 1945 oczywistej radości z wypędzenia Niemców towarzyszyły strach o przyszłość, rozczarowanie „jałtańską zdradą”, lęk przed komunizmem i Rosjanami, których wszechobecność nie pozostawiała wątpliwości, kto naprawdę wygrał tę wojnę. Wiedziano o terrorze funkcjonariuszy NKWD i urzędów bezpieczeństwa na „wyzwolonych” terenach, bano się wywózek w głąb Związku Radzieckiego.

W niezmiernie trudnej sytuacji byli powracający do kraju warszawiacy – jedni swoją tułaczkę rozpoczęli po powstaniu, innych wojenne losy już wcześniej rzuciły daleko od rodzinnego miasta. Doszczętnie zrujnowana stolica nie mogła zapewnić wszystkim pracy i nawet najskromniejszego dachu nad głową. Na dodatek pod koniec 1945 roku specjalny dekret wprowadzał restrykcyjne regulacje. „Kto ma prawo mieszkać w Warszawie”, informował w grudniu „Dziennik Polski”, przytaczając nowe przepisy, które między innymi miały stać się „podstawą do oczyszczenia stolicy z elementów paskarskich i waluciarskich i uregulowania sprawy częściowego przesiedlenia ludności, niezwiązanej z życiem stolicy i jej odbudową”. „Prawo zamieszkania w stolicy przysługuje tylko osobom, których zawód, wykonywana praca lub zajmowane stanowisko wymaga pobytu w Warszawie” – donosiła gazeta. „Osoby nieuprawnione mogą być usunięte z lokalu, jeżeli ten jest potrzebny na cele publiczne lub dla osób uprawnionych”. Jednak to już w styczniu 1945 roku wielu warszawiaków zdecydowało się rozpocząć nowe powojenne życie w Łodzi, z której wypędzono Niemców dwa dni po oswobodzeniu ruin Warszawy. Padł nawet pomysł, szybko zaniechany, aby to właśnie niezburzona Łódź wzięła na siebie stołeczne obowiązki. Mówiono, że układem ulic przypomina Warszawę, a jej główną arterię, Piotrkowską, z sentymentu nazywano Marszałkowską. „W Łodzi jest czysto, widno i ciepło! Jak rozkosznie, cudownie! Wszędzie… W kinach, w teatrach, na koncertach, w domach prywatnych, wszędzie – zanotowała Helena Wiewiórska po krótkiej wycieczce ze zrujnowanej Warszawy do Łodzi wczesną wiosną 1945 roku. – Przeszło 100 tysięcy warszawiaków używających wygód w Łodzi elegijnie wzdycha na melodię popularnej piosenki «O mojej Warszawie», trochę narzeka. Piotrkowską uparcie nazywa Marszałkowską, tęskni i «wyrywa się do Warszawy» (…). I wszyscy na gwałt zapraszają. I wszystkich niepodobna oblecieć, naopowiadać i napytać. A coście robili? A jaki obóz? A kto ocalał? Nie pytam tylko o mieszkanie, bo komu ocalało, ten siedzi w Warszawie”.

„Po załatwieniu kilku spraw – opowiadała dalej Wiewiórska – idziemy z moją przyjaciółką, tak jak dawniej – do teatru. I tam się czujemy tak, jakby się nic nie zmieniło, bo nawet większość aktorów, to ci dawni, warszawscy”. Teatr Wojska Polskiego, bo o nim zapewne mowa w przytoczonym wspomnieniu, założony w 1943 roku w ZSRR, w Sielcach nad Oką, przybył wraz z armią do Lublina, a w styczniu 1945 roku do Łodzi. Ulokował się w starym, dziewiętnastowiecznym budynku teatralnym przy ulicy Cegielnianej, dzisiejszej Jaracza. Wszyscy aktorzy byli zmobilizowani, chodzili w mundurach, z bronią. „Najpierw byłem oficerem bez stopnia, potem dostałem chorążego – wspominał Andrzej Łapicki, który jako młody adept sztuki teatralnej w 1945 roku dołączył do zespołu łódzkiego, kierowanego jeszcze wówczas przez Władysława Krasnowieckiego, pułkownika. Jan Kreczmar, znany przedwojennej publiczności teatrów Poznania, Lwowa, Warszawy, nosił mundur porucznika, a potem kapitana. „Nasze czapki miały już orzełki «zreformowane» bez korony – o umundurowaniu nowo przyjętych aktorów opowiadał Łapicki: – Ci znad Oki mieli tak zwane kury, czyli orły piastowskie, na dokładkę brązowe. Z Czesiem Wołłejką nikomu nie salutowaliśmy, tylko zdejmowaliśmy czapki i mówiliśmy: «Cześć». Kiedyś zrobiliśmy tak przed komendą garnizonu i nas zwinęli. Władysław Krasnowiecki musiał nas z tego wyciągać, wysłuchiwać, że robimy sobie kpiny z wojska”.

Z Teatrem Wojska Polskiego były związane znakomitości przedwojennej sceny – Aleksander Zelwerowicz, Juliusz Osterwa, a przede wszystkim Leon Schiller, który kierował sceną po swoim powrocie z brytyjskiej strefy okupacyjnej do Polski w styczniu 1946 roku. „Już od progu kasyna Teatru Wojska Polskiego poznaję charakterystyczną krępą sylwetkę Leona Schillera, który, choć w mundurze «oflagowca», niewiele się zmienił. Stoi otoczony przez brać teatralną, wypytującą ciekawie, «co było i będzie», naturalnie w dziedzinie teatralnej” – pisał na łamach „Polski Zbrojnej” w styczniu 1946 roku autor rozmowy z legendą polskiego teatru. Schiller tłumaczył prasie, dlaczego postanowił związać się z łódzką sceną: „Cóż mnie nęciło? Oto współpraca z takimi artystami, jak Romanówna, Zelwerowicz, Kreczmar, Woszczerowicz, jak ci wszyscy redutowcy, bogusławszczycy, z którymi przeżywałem dolę i niedolę naszej «rewolucji teatralnej», a wreszcie z reżyserami tego formatu co Wierciński, Krasnowiecki, Szletyński i Daczyński oraz z absolwentami wydziału reżyserskiego. W Łodzi działa przecież jeden z najciekawszych scenografów naszych, Władysław Daszewski, i wybitny malarz, Otto Axer. Tu mogłem znów zasiąść do przerwanych w czasie powstania prac nad odbudową życia teatralnego w Polsce. Tu bowiem spotkałem dzielną młodzież podziemnego PIST-u, żołnierzy-aktorów znad Oki, a więc element ideowy i skłonny do entuzjazmu”.

Schiller, mianowany także rektorem otwartej w Łodzi Wyższej Szkoły Teatralnej, zdecydowanie opowiedział się po stronie nowej władzy i nie unikał udziału w życiu politycznym. Przeciwnie – wstąpił do PPR, był posłem na sejm, delegatem na kongres zjednoczeniowy partii robotniczych. Najsłynniejsze łódzkie realizacje Schillera to Krakowiacy i Górale Bogusławskiego, poetycka baśń Fernando de Rojasa Celestyna, a także Burza Szekspira – za ten spektakl otrzymał w 1947 roku pierwszą nagrodę Ministra Kultury i Sztuki, którym był wówczas Stefan Dybowski. Schiller zabiegał o repertuar „dostępny i zrozumiały dla mas”. „Mieszczą się w nim wszystkie arcydzieła literatury światowej – twierdził – tragików i komediopisarzy starożytnych, Szekspira, Calderona, Lope de Vegi, Moliera, Goldoniego, Goethego i Schillera, klasyków, romantyków, naturalistów i pisarzy ostatniej doby. Oczywiście ukazane w formie dla wszystkich czytelnej. (…) Naturalnie w repertuarze tym nie ma miejsca dla cyniczno-pornograficznych fars ani dla sztukorobów mieszczańskich typu przedwojennego”. Kompromitacją łódzkiej sceny stała się jedynie premiera sztuki szkalującej Armię Krajową Stary Dworek Adama Ważyka pod koniec 1946 roku. Publiczność oceniła ją jako „haniebną” i „wulgarnie propagandową”, aktorzy nie chcieli brać w niej udziału. W rezultacie znikoma frekwencja zadecydowała o szybkim zdjęciu sztuki z afisza.

Andrzej Łapicki wspominał uwielbienie, jakim otaczany był Leon Schiller, który regularnie uczestniczył w popijawach w kasynie Teatru Wojska Polskiego: „Wszyscy wsłuchiwali się oczywiście w to, co guru mówi. W ogóle stworzył się zabawny rytuał – gdy Schiller, zawsze w kapeluszu, wychodził z teatru, to z tyłu, za nim, jak za cadykiem, snuła się do knajpy grupa akolitów. Poza tym był oblegany przez różne panie, poczynające sobie w stosunku do niego bardzo agresywnie. Wiele było «właścicielek» Schillera, które uważały, że on należy tylko do nich. On obdarzał je swymi łaskami dość szczodrze, co nie przeszkadzało mu w ostrym biesiadowaniu. Nad ranem zasiadał zawsze do jakiegoś instrumentu, bardzo pięknie śpiewał – francuskie piosenki, choćby Bérangera, staropolskie kurdesze”. Artyści pijali wódkę z dodatkiem soku grejpfrutowego przysyłanego w puszkach przez UNRRA. Za zakąskę służył zaś radziecki łosoś z puszek, które raz w miesiącu wydawano w teatralnym kasynie.

 
Wesprzyj nas