Wrzesień 1940 roku. Po klęsce Francji zaczęła się okupacja… Nowa, odważna powieść historyczna Romaina Sardou, autora bestsellera I odpuść nam nasze winy.


Niemcy, rozzuchwaleni zwycięskim marszem na Zachód, korzystają z wszelkich dostępnych uciech Paryża. Do słynnego domu publicznego Sfinks przybywa nowa dziewczyna. Ma na imię France i jest zniewalająco piękna. Ma wysokie wymagania – “obsługuje” tylko śmietankę niemieckiej armii.

Co skrywa pozorny chłód tej kobiety? Żadne jej słowo ani gest nie są dziełem przypadku.

Tajemnicza i nieprzenikniona Fräulein France prowadzi własną wojnę…

Romain Sardou, znany w Polsce z takich powieści, jak I odpuść nam nasze winy czy Ale nas zbaw ode złego, powraca ze skonstruowaną po mistrzowsku, odważną powieścią historyczną. Opowiada o kompromisowej postawie najwyższych sfer Paryża w czasach okupacji hitlerowskiej, ale także o grozie tamtych czasów i bohaterstwie, jakie wykuwało się w ich ogniu.
Romain Sardou, francuski pisarz, urodził się w długiej linii artystów, wokalistów, aktorów i pisarzy. Do jego pasji należą muzyka (długo fascynował się twórczością Richarda Wagnera), teatr i literatura. Rzucił szkołę średnią rok przed ukończeniem, by oddać się dramatopisarstwu. Poźniej przez dwa lata pracował w Los Angeles, pisząc scenariusze dla dzieci, po czym powrócił do Francji i napisał swoją pierwszą powieść.

Romain Sardou
Fräulein France
Przekład: Monika Szewc-Osiecka
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 7 kwietnia 2015


Prolog

Mówi się o człowieku: tego a tego dnia był odważny;
w odniesieniu do narodu winno się mówić,
iż wydawał się on takim za panowania tej
a tej władzy w tym a tym roku.
Voltaire

Chodzi bowiem o konkretnych ludzi

Kiedy w roku 1945 Niemcy skapitulowały przed aliantami, część Francuzów była zawiedziona.
Mimo okrucieństw nazizmu, kolaboracji rządu Vichy, układów, donosów, deportacji, egzekucji, wbrew płomieniowi ruchu oporu, oni w dalszym ciągu sądzili, że należało raczej zewrzeć szeregi z Berlinem, niż oddać się do dyspozycji „żydowskiej bolszewii” z Moskwy czy angielskich „plutokratycznych kapitalistów”. W ich oczach jedynie sojusz z Niemcami mógł „uratować Francję przed nią samą”. Owo przekonanie nie było bynajmniej pokłosiem klęski z maja 1940 roku. Przeciwnie, ludzie ci konsekwentnie hołdowali mu od lat, co było spójne z zapatrywaniami ich ojców.
Dobrze ich znałem. W dniu niemieckiej inwazji na Francję świętowałem sześćdziesiąte dziewiąte urodziny. Przyszedłem na świat rok po naszej kapitulacji przed pruskim cesarzem.
Mogę powiedzieć, że w czasie mojego życia obserwowałem, iż zmianom podlega nie tyle Francja, ile Fr a n c u z i. W roku 1870 armia Bismarcka rozgromiła kraj, który wciąż miał się za militarną potęgę Europy. Po zwycięstwie z 1918 Francja była jedną nogą w grobie. Wystarczyły baty wymierzone mojej ojczyźnie przez Hitlera w 1940, by całe kłębowisko powstrzymywanych dotąd antypatii i frustracji wypłynęło na powierzchnię.
Większość ludzi, których wypowiedzi na temat wielkości Francji miałem okazję słuchać w całym moim życiu, miała na myśli jej „spuściznę”: raczej Francję Ludwika XIV niż prezydenta Lebruna!
Bismarck zapoczątkował epokę naszego powolnego schyłku.
Z tego rozczarowania, rozgoryczenia faktem, iż kraj jest w regresji, że traci swoją pozycję w świecie, a jego hegemonia militarna to ułuda, zrodziło się wyjątkowe, jedyne w swoim rodzaju i często podszyte nienawiścią o przeraźliwej sile uczucie zawiedzionej miłości Francuzów do Francji.
W 1871 roku zwycięskie wojska pruskie przedefilowały przez Champs-Élysées. 14 czerwca 1940 znowu maszerowali tamtędy Niemcy. Tego już było za wiele. A że w miłości rozczarowanie zawsze rodzi odrzucenie, jestem przekonany, że właśnie w tym należy upatrywać źródła Vichy.

W trakcie tego długiego okresu inkubacji obserwowałem też narodziny innej, jakże francuskiej specjalności. Iluzji na temat „modelu niemieckiego”. Obok większości Francuzów (odwetowców po roku 1871 czy pacyfistów po 1918) ukonstytuowała się grupa ludzi, którzy spontanicznie postanowili szukać lekarstwa na francuskie zło po drugiej stronie Renu.
Według nich przyczyną, dla której Francja nie potrafiła pokonać swoich nieprzyjaciół bez pomocy zagranicznych sojuszników, dla której zaparła się swej odwiecznej bohaterskiej duszy, a jej rządy prześcigały się w nieudolności, był fakt, że się rozleniwiła, sprzeniewierzyła, zatraciła gotowość do poświęcenia, zabrakło jej dyscypliny, siły, wytrwałości…
Na swoje nieszczęście – podkreślali – Francja jest nie dość sumienna, nie dość cnotliwa, nie dość… „niemiecka”. Im bardziej krytykowali Trzecią Republikę i wyśmiewali schyłek swojego kraju, tym bardziej byli przekonani, że podobnie jak podczas bitwy z 1918 roku, Francja nie poradzi sobie sama.
„Nie dość niemiecka!”
Owemu poczuciu klęski ulegały zarówno elity, jak i zwykły francuski Kowalski, który z typową dla siebie naiwnością chętnie powtarzał, że u szkopów przynajmniej pociągi przyjeżdżają punktualnie.
Zakłopotany domyślałem się, że ten sztuczny i tendencyjny „model” służy jedynie podkreśleniu tego, co niektórzy uważali za francuskie wady. Germanofilia była u nich wprost proporcjonalna do utraty zaufania wobec i c h Francji.
Za mojego pokolenia, pomimo dwóch okresów międzywojennych, nasz naród – żyjący obsesją zdrady, kłótliwy, sprzedajny, gotów węszyć „innego” wśród własnych dzieci, podzielony nawet przy rodzinnym stole, w którym najmniejsza różnica zdań stawała się nieodwracalnym antagonizmem – miał nigdy nie zaznać pokoju.
Monarchiści nie przetrawili jeszcze Zgromadzenia Narodowego z 1789 roku, wojsko nie przetrawiło afery Dreyfusa, katolicy – brutalnej kasaty zakonów, ubodzy – oddania gospodarki we władanie dwustu najbogatszych rodzin, bogaci – Frontu Ludowego itd.
Prym zawsze wiodą ci, którzy najgłośniej krzyczą*.

* Marszałek Pétain pisał wszak w 1938 roku: „Trzeba zmienić politykę wewnętrzną Francji pod karą śmierci, jednak Francuzi nie dość jeszcze wycierpieli!”.

Antyrepublikanie i inni Francuzi, znużeni polityczno-finansowymi intrygami Trzeciej Republiki, dostrzegający już tylko słabości demokracji, coraz mniejszą niechęcią darzyli pomysł zerwania z oburzającym ich ustrojem i znalezienia człowieka, który – podobnie jak to się stało w Rzymie i Berlinie – wreszcie zrobi „generalne porządki”, nawet za cenę ich podstawowych wolności.
Moim zdaniem rząd Vichy nie był żadną niespodzianką.
Choć klęska przyśpieszyła jego powstanie, nie był on wypadkiem przy pracy, lecz efektem źle uregulowanych rachunków między samymi Francuzami. Zużycia się przestarzałych rozwiązań, ślepo zastosowanych do niemieckiego okupanta.
U progu czerwca 1940 roku do Niemiec „dojrzał” już niejeden Francuz i niejedna Francuzka. Niezależnie od usposobienia. Chodzi bowiem o konkretnych ludzi.
Biografia zawsze bierze górę nad ideologią.
Bohaterka tej historii była jedną z nich.
Albo prawie.
Oto jej losy.
Oto opowieść o niej.

Zapiski nauczyciela monsieur Jeana-Baptiste’a Meyera,
odnalezione w jego domu w Feuerbach
w czerwcu 1952 roku*.

* Na końcu książki Czytelnik znajdzie notatki wyjaśniające główne
fakty historyczne i fikcyjne wątki powieści.

Parodos

17 czerwca 1940
To już koniec.
Myślę o młodzieży. Strasznie było patrzeć, jak idzie na wojnę.
Ale czy mniej straszne jest zmuszanie jej do życia w pozbawionym czci kraju?
Nigdy nie uwierzę, że ludzie są stworzeni do wojny.
Jednak nie uwierzę też nigdy, że są stworzeni do niewoli.
Jean Guéhenno

1
Najlepiej strzeżona tajemnica Luftwaffe

O drugiej czterdzieści w nocy bar dla pilotów lotniska Kolonia-Ostheim był prawie pusty. Jedynymi obecnymi byli kelner, strzelec spadochronowy, który siedział z głową opartą o blat stołu, oraz aspirant służb meteorologicznych, który przeglądał „Das Reich”, marząc o biuście Dity Parlo.
Stoły i przykręcone do podłogi ławki tonęły w półmroku: większość świateł była pogaszona, a żaluzje opuszczone. Z odbiornika stojącego w rogu baru płynęły ciche dźwięki Radia Stuttgart. Jak zwykle o tej porze w powietrzu unosiło się zmęczenie i melancholia, które miały ustąpić dopiero o świcie.
Otworzyły się drzwi. Peter Böhm, łysy mężczyzna po czterdziestce, wciśnięty w zbyt ciasny jak na jego tuszę kombinezon, zajął miejsce przy barze. Na kołnierzyku jego koszuli widniała żółta patka obszyta srebrną nitką, emblemat personelu latającego.
Mimo wieku i długiego stażu Peter Böhm nie był wyższym oficerem. A jednak, skoro tylko wszedł, oparty o stół spadochroniarz się wyprostował, mężczyzna z gazetą rozkrzyżował nogi, a kelner za barem odsunął się od radia.
– Jednego kölscha!
Otrzymał piwo, co stanowiło pogwałcenie regulaminu Luftwaffe w punkcie, który odnosił się do pilotów i alkoholu.
Jako weteran eskadry czterdziestolatek należał do nielicznych lotników niemieckiej armii w 1940 roku, którzy siedzieli za sterami w czasie wojny w latach 1914–1918. Po wojnie był najlepszym pilotem oblatywaczem w kraju. Poza tym Hermann Göring, najwyższy zwierzchnik lotnictwa Rzeszy, a dawniej młody dowódca jednostki, do której Peter Böhm wówczas należał, nigdy o nim nie zapomniał. I tak wojska powietrzne, choć hamowały możliwość jego awansu, przymykały jednak oko na wybryki Böhma, jego wiek, wagę i nieopanowany pociąg do picia. Podając mu piwo, młody barman bardzo dobrze wiedział, z kim ma do czynienia.
Radio Stuttgart, którego audycja dobiegała z odbiornika Wega, odtwarzało właśnie wdzięczną piosenkę w wykonaniu Mariki Rökk. Ich brauche keine Millionen.
Była druga czterdzieści pięć. Nikt się nie odzywał, jakby między obecnymi panowało jakieś milczące porozumienie.
Böhm nie domknął drzwi i do pomieszczenia płynęło ciepłe majowe powietrze.
Musik! Musik! Musik!
Gdy Peter Böhm sięgał po kufel, przez żaluzje i uchylone drzwi do baru wpadło ostre światło: zapalono wszystkie reflektory lotniska. Przez kilka sekund mężczyźni patrzyli zaskoczeni jeden na drugiego. Następnie rozległy się syreny.
Spadochroniarz wyskoczył zza stołu. Meteorolog-aspirant dokładnie złożył gazetę i zniknął. Tylko Peter Böhm trwał w bezruchu, oparty łokciami o kontuar.
Barman patrzył na niego. Mężczyzna przez dłuższą chwilę obserwował białą pianę na swoim piwie.
– Przechowaj je dla mnie w lodówce, mały – odezwał się wreszcie, wstając. – Idę wygrać wojnę, wrócę najpóźniej za godzinę.
W radiu Marika Rökk w dalszym ciągu wyćwierkiwała swoją rytmiczną melodię, która w 1939 zdobyła wielką popularność, a po latach miała się stać motywem przewodnim czołówki słynnego Muppet Show.
W owej decydującej chwili przy wtórze tej zaraźliwie radosnej muzyki barman patrzył za oddalającym się weteranem wielkiej wojny z mieszanką przestrachu i podziwu w oczach. On sam nie miał jeszcze dwudziestu lat. W jego wieku, jesienią 1918 roku, Peter Böhm opłakiwał rychłą klęskę Niemiec…

Mogli się rozbić w trakcie nalotów nad Wisłą.
Zbombardować Kopenhagę.
Wylecieć w powietrze nad Stavanger albo Oslo.
Zniknąć w trakcie patrolowania Bałtyku.
Jeszcze w poprzednim roku niektórzy z nich zaangażowani byli w powietrzne wsparcie, które Hitler obiecał generałowi Franco.
Owego 10 maja 1940 roku o wpół do czwartej nad ranem osiemdziesięciu pięciu członków plutonu saperów 7. Dywizji Spadochronowej stało w grupach na pasie niewielkiego lotniska Kolonia-Ostheim, w pobliżu swoich maszyn bojowych.
Wszyscy w uprzężach spadochronowych, z emblematem skoczków na mundurach, poważni, pewni swych sił, dumni, że są najlepiej strzeżoną tajemnicą Luftwaffe.
Podczas gdy ich towarzysze broni od sześciu tygodni walczyli już w Skandynawii, oni żyli w całkowitym odosobnieniu, ćwicząc z dala od bitewnych pól, w rejonie Sudetów i w okolicach Gliwic w okupowanej Polsce. Gdy wcielono ich do batalionu, każdemu z nich przydzielono numer i fałszywe nazwisko. Przez cały okres szkolenia ochotnicy nie otrzymywali żadnych przepustek i mogli się kontaktować ze światem zewnętrznym wyłącznie za pozwoleniem i pod nadzorem. Nie wolno im było odwiedzać barów w miastach, w których stacjonowali. Tylko kilka razy pozwolono im na wyjście do kina z odpowiednią obstawą. Nikt, także w wojskach lotniczych, nie powinien był się domyślać szczegółów ich szkolenia oraz jego celów. Taki był rozkaz najwyższych władz Rzeszy. Dwaj członkowie batalionu przyłapani na flirtowaniu z młodymi Czeszkami zostali skazani na śmierć, choć wyroku nie wykonano!
W samej armii część żołnierzy zastanawiała się, czym są owe zmieniające lokalizację – a nawet nazwę – bataliony: czy są one nowym rodzajem jednostek bojowych, czy posiadają jakąś tajną broń, czy może jedno i drugie.
Teraz, w majową noc 1940 roku, osiemdziesięciu pięciu spadochroniarzy-saperów stało gotowych do walki na płycie lotniska Kolonia-Ostheim.
Peter Böhm, w pełnym rynsztunku i kasku na głowie, sprawdziwszy listę przedstartową swojego samolotu, podszedł do grupy dowodzonej przez młodego kapitana Friedricha Grimma.
– No i mamy wielki dzień? – zagadnął Grimm.
– O, gdybym ja też mógł mieć dwadzieścia lat! – Böhm mrugnął do niego i zajął miejsce w szeregu na skraju pasa.
Szef operacji oraz tej jednostki o nazwie „Granit”, kapitan Rudolf Witzig, wygłosił bardzo krótką mowę.
– Towarzysze, teraz musimy udowodnić, że nie trwoniliśmy czasu i zapamiętaliśmy to, czego się uczyliśmy. – Młody, niespełna dwudziestopięcioletni mężczyzna z naciskiem wypowiadał każde słowo. – Jesteście spadkobiercami wielkich pionierów sztuki wojennej! Tych, którzy walczyli na Cyprze, pod Crécy, pod Charleston, pod Verdun, pod Villers-Bretonneux i w tylu innych miejscach. Okażcie się godni tego znakomitego dziedzictwa. Do maszyn!

Samolot Petera Böhma wystartował jako pierwszy.
Za nim pasem startowym lotniska Kolonia-Ostheim ruszyło dziesięć maszyn ustawionych w trzech rzędach.
O czwartej trzydzieści pięć (czasu berlińskiego) zniknęły na nocnym niemieckim niebie.
Wszystkie światła nawigacyjne były wygaszone.
Eskadra skierowała się na zachód, orientując się dzięki rozstawionym na ziemi punktom świetlnym. Te reflektory i ogniska lśniły na czarnym z uwagi na obowiązkowe zaciemnienie terytorium Niemiec jak brylantowa kolia.
– Wszystko w porządku tam z tyłu? – zapytał Böhm przez mikrofon radia.
Siedział za sterami junkersa 52 – dużej maszyny transportowej o trzech silnikach, pokrytej falistą blachą. Zazwyczaj takie samoloty zabierały na pokład dwudziestkę żołnierzy. Tej nocy jednak kabina jednostki pilotowanej przez Petera Böhma była pusta.
Za ogonem junkersa leciał holowany na pięćdziesięciometrowej linie duży szybowiec transportowy, w którego kabinie siedział kapitan Friedrich Grimm i sześciu członków jednostki Granit.
– Tutaj wszystko w normie – odpowiedział pilot szybowca, strzelec wyborowy pierwszej klasy Alfred Sapper. – Czekamy na instrukcje.
Pięćset metrów niżej mieszkańcy Frechen usłyszeli pomruk wznoszącego się trójsilnikowca, nie byli jednak w stanie dostrzec go na niebie.
Dopiero po półgodzinie lotu, nad miejscowością Vetschau, na północny zachód od Akwizgranu, Peter Böhm mógł ogłosić przez radio:
– Wysokość osiem tysięcy stóp. Dwadzieścia siedem kilometrów do celu. Wyczepić hol!
Dowódca grupy Friedrich Grimm natychmiast wydał komendę odrzucenia liny. Szybowcem gwałtownie szarpnęło i zanurkował. Sapper skorygował pozycję i maszyna swobodnie kontynuowała cichy, samodzielny lot. Za nią to samo uczyniło osiem identycznych par złożonych z szybowców i samolotów holujących.
Peter Böhm wraz z całą flotyllą junkersów 52 zawrócił w kierunku Kolonii. Aby nie wzbudzić niepokoju krajów sąsiadujących, te hałaśliwe holowniki bezwzględnie musiały pozostać na obszarze powietrznym Niemiec.
Szybowce cicho przekroczyły holenderską granicę i skierowały się ku Belgii. Kiedy ucichł hałas i wibracje „Ciotki Ju”, kiedy pod skrzydłami rozległ się świst wiatru, a maszyna Friedricha Grimma, posłuszna jak liść, zaczęła reagować na najdrobniejsze zmiany ciśnienia, wszyscy żołnierze na jej pokładzie zrozumieli, że odwrót jest niemożliwy.

Mimo powtarzanych wcześniej zapewnień o respektowaniu neutralności politycznej i wojskowej przyszłych krajów Beneluksu, niemiecki kanclerz Adolf Hitler naruszał właśnie – za pomocą swoich szybowców transportowych – ich przestrzeń powietrzną.
Bez żadnego aktu wypowiedzenia wojny.

* * *

Dowodzona przez Grimma jednostka szturmowa składała się z pięciu saperów spadochronowych. Ich imiona to Gustav, Josef, Paul, Helmut, Erwin. W większości byli bardzo młodzi i diametralnie różni pod względem pochodzenia i zawodu, jednak dzięki wspaniałemu wyszkoleniu świetnie się rozumieli.
Wewnątrz maszyny zgromadzono trzysta kilogramów materiałów wybuchowych, karabiny maszynowe, karabiny i zbiornik do potężnego miotacza ognia.
– Kapitanie, pan się nie boi? – zapytał Erwin Franz, najmłodszy z żołnierzy.
Dowódca pokręcił głową.
– Czy się boję? Nie, nie boję się… Ale jednego żałuję. Zabrakło mi kobiety przed startem!
Żołnierze uśmiechnęli się.
Friedrich Grimm, choć był absolwentem słynnego gimnazjum Fryderyka Wilhelma w Trewirze, znał literaturę, nienagannie mówił po francusku i z równą swobodą poruszał się po salonach arystokracji co po bitewnym polu, nie przestał być prawdziwym germańskim świntuchem. I przede wszystkim za to lubili go jego ludzie.
Poza tym Grimm był dość wyjątkowym oficerem. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej był mechanikiem-kierowcą czołgu Panzer III w 2. Dywizji 8. Armii. Kiedy narzekał na wszechobecne błoto, smród benzyny i fakt, że wszystkie jego inicjatywy w terenie są powstrzymywane przez rozkazy nadawane drogą radiową z drugiego końca Niemiec, jego kapitan rzucił:
– Nie pozostaje ci nic innego, jak wznieść się wyżej i wstąpić do Luftwaffe!
Friedrich Grimm potraktował to zalecenie dosłownie.
Zgłosił się do oddziału lotniczego kapitana Kocha, który od niedawna stacjonował w Hildesheim. W ciągu zaledwie kilku tygodni zdobył szlify pilota i spadochroniarza, często uchodząc z życiem w ekstremalnych sytuacjach. Budziło to nieufność wśród jego towarzyszy broni. Takich wyczynów mógł dokonywać tylko fanatyk, który nic sobie nie robi z niebezpieczeństwa.
„Bracia, aby mnie zrozumieć – mówił – musielibyście poznać moją matkę. Od kołyski chciała ze mnie zrobić Niemca, który pomści zniewagę klęski z 1918. To najbardziej mściwa obywatelka Rzeszy, jaką znam. Według Ady Grimm wojna od zawsze była rzeczą pewną, oczywistością, moralną koniecznością. A przy skromnych środkach, jakimi dysponowała, jej bronią był jej jedyny syn. Wierzcie mi i nie dziwcie się, że tak szybko awansuję. Ufności. Mam dwadzieścia dziewięć lat. Przez całe życie uczyłem się, jak się uczyć…”

 
Wesprzyj nas