To nie jest saga, bo nitka rwie się gdzieś w połowie ściegu i zamiast dumnego pochodu kolejnych pokoleń, spod igły wyskakują same pojedyncze egzemplarze. Widocznie jakiś złośliwy krawiec spruł solidne szwy i cała rodzinna materia trzyma się jedynie na fastrygach.


Gizeli, Beli, Erice i Romie przyszło żyć w epoce, której rytm wybijały przemarsze wojsk. Na domiar złego nieomylny duch dziejów przeznaczył im rolę wojennej zdobyczy, najgorszą z możliwych.

Anka jest wnuczką jednej z tych kobiet, a z pozostałymi łączą ją więzy, o których nie wie lub nie chce wiedzieć. Z sobie tylko znanych powodów lubi postać świętego Mikołaja, a jeszcze bardziej święty spokój. Mając w pamięci rodzinne piekło, z którego udało jej się wyrwać, próbuje odgrodzić się od świata kloszem w kolorze pruskiego błękitu.

Ta barwa o bogatej symbolice przywodzi na myśl zimny Bałtyk, gdzie zatonął pewnej styczniowej nocy 1945 roku MS Wilhelm Gustloff. Wśród sześciu tysięcy ofiar była pierwsza właścicielka willi, w której po latach zamieszkała Anka z mężem. Willa położona przy ulicy Polanki lubi jednak zmieniać właścicielki.

Dlatego też Anka będzie musiała się uporać ze stratą o wiele większą niż utrata domu i zaakceptować to, że jej szklanka jest do połowy pusta.

Joanna Marat – warszawianka i gdańszczanka. Debiutowała w 2011 roku powieścią obyczajową. W ubiegłym roku ukazał się jej pierwszy kryminał zatytułowany „Monogram”. Bohater tej powieści – zapijaczony policjant zwany Koszmarkiem, wciąż nie daje o sobie zapomnieć, więc nie wykluczone, że niedługo powstanie opowieść o jego kolejnym śledztwie. „Jedenaście tysięcy dziewic” jest jej trzecią powieścią.

Joanna Marat
Jedenaście tysięcy dziewic
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 14 kwietnia 2015


Jest jedno istotne pytanie, na które po trzydziestu latach studiów nad duszą płci pięknej nie umiałbym odpowiedzieć: czego właściwie chce kobieta?
Zygmunt Freud

Zamiast wstępu


To miasto przypomina palimpsest, gdyż to, co najciekawsze, znajduje się pod spodem. Uważny obserwator natrafi tu na plątaninę dziwnych tropów. Warto pamiętać, że niektóre z nich świadomie zacierano. Żeby zakłamać przeszłość. Punktem wyjścia niech będzie Cmentarz Nieistniejących Cmentarzy, założony niedawno dla upamiętnienia wszystkich nekropolii zlikwidowanych po wojnie. Zniwelowano je, bo niszczały, pozbawione troskliwej opieki bliskich, o których jedni mówią, że wyjechali, a inni uporczywie nazywają ich wypędzonymi. To szczególne miejsce pamięci znajduje się w samym centrum, u podnóża Góry Gradowej (Hagelsberg), która jest najlepszym punktem widokowym na miasto. Widać stamtąd nie tylko stoczniowe żurawie, ale także początek alei zwanej najpierw Lipową, potem Wielką, od lat trzydziestych XX wieku Aleją Hindenburga, w latach pięćdziesiątych Rokossowskiego, obecnie zaś patronuje jej zwycięstwo, ale mało kto się zastanawia czyje. Fundatorem Wielkiej Alei był Daniel Gralath, który w czterech rzędach kazał zasadzić tysiąc czterysta szesnaście lip sprowadzonych z Holandii. Niektóre z tych drzew w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku stały się szubienicami dla ludzi straconych przez Niemców w publicznych egzekucjach. W połowie alei, w miejscu dawnego kościoła Świętych Aniołów, vis-à-vis gmachu Akademii Medycznej, gdzie podczas wojny profesor Rudolf Spanner wytwarzał mydło z ludzkich zwłok, stoi sobie czołg T-34 – symbol zwycięstwa Armii Czerwonej, przywodzący na myśl masowe gwałty krasnoarmiejców na mieszkankach miasta, którym nie udało się w porę stąd uciec.

Wątek kobiecy, choć w nieco mniej radykalnej formie, na dobre rozgościł się w wypiętrzonym nad Głównym Miastem kościele Najświętszej Marii Panny (Marien­kirche), gdzie można się pomodlić u stóp odzianej w niebieskie szaty Bogurodzicy, zapewne najurodziwszej obywatelki miasta (rocznik tysiąc czterysta dwudziesty). Dziewic jest w tej dawnej miejskiej farze znacznie więcej, ponieważ ołtarz główny przedstawia koronację wyrzeźbionej w drzewie lipowym Maryi. Jednak pod względem liczebności najbardziej imponująca jest kaplica Jedenastu Tysięcy Dziewic. Ta nazwa pasuje raczej do Księgi rekordów Guinnessa albo do jakiegoś flash moba, zupełnie nierealnego w czasach, gdy dziewictwo jest raczej skazą niż powodem do dumy. Wielkie przeszacowanie liczby towarzyszek świętej Urszuli wynika z błędnego odczytania napisu na kamieniu, upamiętniającym zamordowaną przez Hunów księżniczkę i jej towarzyszki. Nieporozumienie wzięło się stąd, że napis „XIMV” odczytano jako „jedenaście tysięcy” zamiast „jedenaście męczennic dziewic”. Średniowieczny kult dziewictwa opierał się na poglądach świętego Augustyna, który pisał, że wyłącznie ciało mężczyzny jest w pełni obrazem Boga, ciało kobiety zaś stanowi nieustanną przeszkodę w wykonywaniu nakazów rozumu. Trudno się dziwić, że dziewictwo reklamowano jako sposób przezwyciężania owej imbecilitas, właściwej kobiecie reproduktorce. Dobrze rozreklamowana dziewica mogła zostać nawet osobą publiczną, jak święta Katarzyna ze Sieny, która by uniknąć zamążpójścia, stanęła pod strumieniem wrzącej solanki.

Patronką nowoczesnego tramwaju, jadącego w kierunku Oliwy, jest Johanna Henrietta Schopenhauer. Ta patrycjuszka, pisarka i matka wielkiego pesymisty Arthura mieszkała w jednym z dworów, zbudowanych wzdłuż starego traktu biegnącego z opactwa oliwskiego w kierunku miasta Danzig. Słowiańska nazwa tej okolicy, wymieniona w dokumencie z tysiąc dwieście siedemdziesiątego dziewiątego roku, brzmi: Polane. Z czasem mieszkańcy miasta zaczęli wymawiać tę nazwę z niemiecka: Pelonken. Numery dworów rosły w kierunku oddalania się od Oliwy. Może dlatego dzisiejsza numeracja posesji położonych przy ulicy Polanki niejednego człowieka wyprowadziła na manowce. Spacerując tamtędy przed laty, zgubiłam drogę i przez pomyłkę weszłam do starej, poniemieckiej willi, gdzie zaczyna się ta opowieść.

1.
Koljaczkowa


Siedziała wyprostowana w fotelu. Właśnie przeglądała stare fotografie i listy. Wysypały się z pudełka po butach. To on ma taki głupi zwyczaj, że wszystko chowa w tych pudełkach. Bałaganiarz. Brudas. Flejtuch po prostu. Niczego nie potrafi zrobić jak należy. Wszystko byle jak. A w jego pokoju jeszcze gorzej. Lepiej nie wchodzić. Zamknie go na klucz, niech się kurzą te papierzyska, to powieścidło nigdy nienapisane. Jednak z listami powinna coś zrobić. Wyrzucić? Nie, lepiej spalić. Albo przewiązać różową wstążeczką i oddać nadawcy. Ale pewnie by ich do domu nie doniósł. Bo on zawsze wszystko gubił – klucze od domu, dokumenty, chusteczki do nosa. Kiedyś nawet zgubił swoją własną córkę. Na spacerze w parku. Ale na szczęście to stare dzieje. Szkoda gadać. Te listy i inne jego szpargały powinna oddać jego matce. Chociaż wcale nie jest pewne, że jej była teściowa chciałaby to mieć. Ta stara jędza. Skoro takiego wspaniałego synka wychowała, nie powinna liczyć na żadne przyjazne gesty ze strony byłej synowej. Będzie musiała przyjąć pod swój dach nie tylko syna, ale także jego rzeczy. Zresztą po tym jej synalku i tak nic jej nie zostanie. Puste butelki najwyżej i cała góra nikomu niepotrzebnych karteluszków zapisanych jego drobnym, niewyraźnym charakterem pisma. Nie do odcyfrowania dla normalnego człowieka. Może jeszcze Agnieszka. Ale tylko połowę genów miała po Jakubie Herbście. Resztę, tę ważniejszą, mito­chondrialną, macierzystą, po Gosi Herbst de domo Koljaczkównie. Po matce. Powinna się nazywać Agnes. Jak tamta z powieści. I nosić nazwisko dziadka, nie ojca. Przynajmniej tyle literatury w rodzinie by zostało.

Co teraz powinna zrobić? Ach, tak, te głupie listy. Sprzed trzydziestu lat. O czym on wtedy pisał? Że chodzi bez celu po Długim Pobrzeżu, że jej szuka, że każda jasnowłosa, długonoga nimfa z kaszubskich jezior przypomina mu tę jego jedną jedyną, Gosię K. A przecież dobrze wiedział, że była wtedy w Krakowie i tam studiowała na pierwszym roku anglistyki. Prawie codziennie chodziła na Kazimierz. I myślała o nim. O tych jego czarnych, inteligentnych oczach. I o ciemnych, kręconych włosach. I o tym, że był od niej o całe pięć centymetrów niższy. I że do ślubu nie będzie mogła założyć pantofli na wysokich obcasach. A on ciągle snuł się po tym Długim Pobrzeżu, zamiast wsiadać do pociągu i jechać, jechać za nią do Krakowa. I całą noc stać na korytarzu, gdzie pełno podpitych żołnierzy, a dym z papierosów wżera się w szary sweter, który wydziergała jego babka. Ta spod Wałbrzycha.

Jednak zamiast wsiadać do pociągu, ten rzekomo w niej zakochany chłopak wolał spacerować po Długim Pobrzeżu, które jest długie jak wszystko w tym mieście. Smagał go północno-zachodni wiatr, co latem unosi niesforne pierzaste obłoki, a jesienią ciężkie, pękate chmury, z których pada deszcz. Zimne krople wprost z ołowianego nieba padają na kryte czerwoną dachówką kamieniczki i spływają rynnami w dół. Gdy jakaś rynna jest uszkodzona, wówczas krople zamieniają się w strumyki i ciekną po czerwonych cegłach kościołów. Cegły te podobno spajano zaprawą z kurzych jaj. Pewnie dlatego ogień nie strawił ich do końca, gdy miasto płonęło i pękały serca dzwonów, a ludzie kryli się po piwnicach.

Babka Gizela Koljaczkowa świetnie zapamiętała tamten pożar i to, jak bolszewicy gwałcili kobiety. Nie tylko niemieckie, kaszubskie też. Wtedy właśnie począł się ojciec Gosi. To było bolesne poczęcie. Niechciane. Wstydliwe. Ale cóż dało się zrobić? Nie ma większych sił niż siły natury. Babka przez wiele lat utrzymywała, że jej syn był synem nieboszczyka Koljaczka. Dopiero Jakub wyciągnął z niej prawdę. Usiadł u stóp jej fotela. Wyjął reporterski magnetofon, zdobycz z czasów, gdy jako młodziutki chłopak pracował w biurze prasowym Komisji Krajowej „Solidarności”, i rozpoczął łagodne przesłuchanie.

Teraz, gdy od wielu lat nie było babki Gizeli Koljaczkowej, a Jakub pewnie już zapadł w pijacką drzemkę po czterech piwach i leżał w swoim barłogu w mieszkaniu swojej matki na Jaśkowej Dolinie, mog­ła tego posłuchać jeszcze raz. W spokoju, gdyż dom był pusty. Bo od kilku dni ten jakubowy barłóg był już w mieszkaniu jego matki na Jaśkowej Dolinie, a nie tu. A ta nieszczęsna kaseta z opowieścią o pełnym sprzeczności i niedomówień początku rodziny wypadła ze starego pudełka po butach. Jego zawartość składała się na opowieść o młodym Jakubie Herbście, jego miłości do Gosi Koljaczkówny i reporterskiej pasji. Ciągle jeździł nad jezioro i wypytywał babkę Koljaczkową o szczegóły z przeszłości. Po co? Rewelacje staruszki nikogo w rodzinie nie obchodziły. Trudno się temu dziwić, bo mało kto chce być synem, a zwłaszcza wnuczką czerwono­armisty. Jakiegoś kałmuka na krzywych nogach. Nikt przecież nie zaprzeczy, że Koljaczek mógł być ojcem Joachima zwanego Hanno i dziadkiem Gosi. Zginął tuż przed zakończeniem wojny. Gdzieś na froncie, ale nawet nie wiadomo, na którym: wschodnim czy zachodnim. Wiadomo tylko, że walczył w mundurze Wehrmachtu, w którym nie tylko jemu było do twarzy. Wszystkim innym chłopakom z wioski nad jeziorem również. Jakub jednak lubił komplikować ludzkie his­torie, więc pewnie wmówił babce, że stało się jeszcze inaczej. I ona w to uwierzyła. Była już wtedy stara. Nigdy zresztą nie odznaczała się specjalną bystrością umysłu. Wypiła za dużo wina porzeczkowego i nagadała bzdur. Jakub wyjął magnetofon i zaczął nagrywać te niedorzeczności. Przepadał za takimi opowieściami i Gizelą, która niespecjalnie lubiła się myć. Dlatego Gosia unikała uścisków starej Kaszubki, jak tylko się dało. A babcia Gizelka była wylewna. Opowiadała nieskładnie. Powstawały z tego obrazy.

Oto po całej nocy zwijania się z bólu młoda wdowa po żołnierzu Wehrmachtu sama, bez niczyjej pomocy, urodziła syna. Potem ogromnie się cieszyła, że miał jasne włosy, niebieskie oczy, a jego nogi były długie i smukłe jak te, które należały do nieboszczyka Koljaczka. Lubiła też opowiadać Jakubowi, jak ją Koljaczek oplatał tymi nogami i usiłował spłodzić potomka. Ale mimo sporego wysiłku z jego strony i pokornej uległości Gizeli nic z tego nie wychodziło. A potem zabrali go do wojska. Trzeba przyznać, że pięknie wyglądał w mundurze Wehrmachtu. Nawet Gosi podobał się ten dziadek w szwabskim mundurze. Jakub był zachwycony. A przecież on właśnie powinien czuć lęk na widok tego munduru. Ale jakoś nie czuł. Lękał się wielu rzeczy, lecz dziadek Małgorzaty w niemieckim mundurze nie budził w Jakubie Herbście żadnych obaw.

Gizelka nie chciała zostać sama na gospodarstwie, gdy jej Koljaczka zabrali do wojska. Modliła się, płakała, aż w końcu uciekła do miasta, do kuzynki Brigitte. Mieszkała przy Pelonkerweg i była tam za podkuchenną u jednej pani profesorowej, która pewnego dnia uciekła z córkami. Zabrała tylko biżuterię i futra. Zostawiła całą resztę. Cynowe garnki, lśniące patelnie, rosenthalowską porcelanę, srebrne łyżeczki, adamaszkową bieliznę i mnóstwo innych pięknych rzeczy. Wkrótce okazało się, że profesorowa i jej córki zginęły. Statek, którym popłynęły, został storpedowany i zatonął, a one razem z nim. Dzięki temu adamaszkowa pościel przez wiele lat służyła Gizeli i jej synkowi. A potem korzystała z nich matka Gosi. Nawet jeszcze Agnieszka, gdy była mała, spała na poduszkach powleczonych pościelą pani profesorowej, której kości od dawna spoczywały na dnie Morza Bałtyckiego. Więc gdy Gizela i jej kuzynka zostały same w profesorskiej willi i zaczęły przyglądać się temu bezpańskiemu dobytkowi i niepokoić się, czy aby właścicielki tych wspaniałości nie powrócą, rozległo się łomotanie do drzwi.

To była Agnes – żona sklepikarza. Przybiegła, żeby je ostrzec. Cała rozedrgana, opowiadała o tym, że bolszewicy są już w mieście, że palą kościoły i kamienice. Jakby tego było mało, gwałcą kobiety. Nie przebierają. Stare, młode, Niemki, Kaszubki. Gizela trochę się bała, ale jednocześnie była ciekawa, jak ci bolszewicy wyglądają. Czy rzeczywiście mają karabiny na sznurkach i krzywe nogi? Miała trzydzieści dwa lata. Od dziesięciu lat była żoną Koljaczka. Nigdy jednak nie czuła podniecenia, gdy jej płowowłosy mąż kładł się obok niej i przystępował do spełniania swoich małżeńskich powinności. Teraz jednak odczuwała podekscytowanie. Jej długonogi wojak był daleko na froncie. Pisał do niej listy, ale ona nie umiała czytać, więc chowała je do skrzyni. A wilgotne, zwiastujące wiosnę powietrze, pomieszane z dymem i pyłem, zapowiadało coś nowego i podniecającego. Czuła, że to nowe, pachnące wilgocią, kurzem i samogonem, jest już gdzieś blisko.

Kuzynka Brigitte wpadła w panikę. Chciała uciekać. Płonęły kościoły, w tym także ten najpotężniejszy, z czerwonej cegły, górujący nad całym miastem. Słychać było dudnienie ludzkich stóp, odzianych w ciężkie buciory, sunących szeroką aleją wysadzaną lipami.

 
Wesprzyj nas