Pasjonująca historia konfliktu między cesarzem Franciszkiem Józefem a jego bratankiem Franciszkiem Ferdynandem, który został następcą tronu tylko dzięki zbiegowi szczęśliwych dla siebie przypadków.


Zniedołężniały władca i schlebiające mu dworskie koterie nie potrafią zrozumieć narastających w kraju i w Europie konfliktów. Nie podejmują też żadnych działań, aby zapobiec katastrofie.

Następca tronu to jednak przede wszystkim książka o ludzkich namiętnościach: chorobliwej ambicji, żądzy władzy, miłości, nienawiści i zwykłej podłości, nie pozbawiona akcentów dramatycznych, a niekiedy wręcz sensacyjnych.

Przejrzysta kompozycja, wartka fabuła, plastycznie zarysowane postacie, piękny styl – oto literackie walory dzieła.

Wydany w 1937 roku „Następca tronu” wzbudził ogromne kontrowersje, bo Winder wyraźnie przeciwstawiał się wzbierającej w owym czasie fali nostalgii za starą monarchią i kształtowaniu się habsburskiego mitu.
W grudniu 1937 roku austriacka prasa doniosła:
Urząd kanclerza, na podstawie ustawy o ochronie tradycji, zabronił rozpowszechniania w Republice książki Ludwiga Windera „Następca tronu” opublikowanej przez Wydawnictwo Humanitas w Zurychu. Naruszenie zakazu będzie karane grzywną do 5000 szylingów lub trzema miesiącami aresztu.

Ludwig Winder – ur. 7. lutego 1889 w Schaffie, (Austro-Węgry); zm. 16. czerwca 1946 w Baldock (Wielka Brytania) austriacki i czeski niemieckojęzyczny pisarz, dziennikarz i krytyk literacki.

Ludwig Winder
Następca tronu
Powieść o Franciszku Ferdynandzie

Przekład: Ireneusz Maślarz
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 16 kwietnia 2015

Podróż do Sarajewa

Urzędnik kolejowy Ciganović był zadowolony ze swoich uczniów. Princip, Grabež i Čabrinović uczyli się strzelać z niezwykłym zapałem. Już po dwu dniach pistolet stał się dla nich czymś swojskim, przestał być rzeczą budzącą obawę i krnąbrną. Trzej młodzi ludzie byli pojętni; nawet surowy podoficer, zastępujący urzędnika kolejowego w nauce, docenił ich zręczność. Strzelnica należała do nich, zadbano, aby nikt im nie przeszkadzał. Princip i Grabež mogli przez kilka godzin dziennie uczyć się strzelać. Čabrinović, pracujący jeszcze w drukarni, przychodził dopiero po pracy, zmęczony i zgoniony. Widok broni i towarzyszy przepędzał jednakże zmęczenie. Brał się w garść. Princip i Grabež strzelali w milczeniu i z zaciętością. Zecer był zmuszony ograniczyć swe gadulstwo, które dla tamtych było przykre; przychodziło mu to trudniej niż strzelanie. Obaj gimnazjaliści odmawiali wszelkich rozmów z Ciganoviciem i z podoficerem. Chcieli nie tylko milczeć, chcieli także nie myśleć. Nie myśleć o niczym, nad niczym się nie zastanawiać, niczego nie rozważać; jedynie ćwiczyć oko i rękę.
Mieli nadzieję, że zostawi im się dość czasu, by stali się doskonałymi strzelcami. Ale już 28 maja przed świtem w mieszkaniu Principa i Grabeža — obaj gimnazjaliści dzielili wspólny pokoik i łóżko — zjawił się Ciganović i powiedział, że nauka strzelania nie może być dłużej kontynuowana, gdyż pewien oficer, członek „Białej ręki”, wpadł, jak się zdaje, na trop wizyt na strzelnicy. To nie jest nieszczęście, Princip i Grabež mają już wystarczająco pewne ręce; Čabrinović, jeszcze nie w pełni wyuczony, może działać tylko w nadzwyczajnej potrzebie. Po tym oświadczeniu Ciganović dodał:
— Jutro musicie zniknąć.
Jutro? Już jutro? Na sekundę obu gimnazjalistom zamarły serca. Opanowali się zaraz. Przyjęli broń przyniesioną przez Ciganovicia: sześć bomb i cztery pistolety. Otrzymali paczuszkę zawierającą cyjankali: komu po zamachu nie udałoby się zbiec, miał obowiązek natychmiast zażyć truciznę. Dostali także pieniądze; mało, o wiele za mało. Urzędnik kolejowy nie chciał ich widocznie przed wielkim dniem odzwyczaić od głodu. Otrzymali wreszcie kartkę; znajdowały się na niej dwie litery: M.C. Milan Ciganović zapewniał, że ta kartka otworzy im tajny tunel, który ich zaprowadzi do Sarajewa. Pierwszym etapem był Šabac, gdzie mieli się tą kartką wylegitymować majorowi Popoviciovi.
Następnego ranka rozpoczęli podróż, bladzi, milczący, wstrząsani dreszczami, choć zapowiadał się piękny wiosenny dzień. Małym parowcem popłynęli w górę Sawy do Šabacu; wokół siedziało i stało wielu ludzi, chłopi i zaspani mieszczanie. Čabrinović nie wytrwał długo w odrętwieniu, ożywiony ruch na parowcu nastroił go wesoło, chciał też rozweselić obu towarzyszy.
— Dlaczego jesteście smutni? Jeszcze mamy czas, jeszcze nie wisimy — powiedział nie zniżając głosu.
— Stul gębę! — szepnął Princip, na co zecer zrobił obrażoną minę i wdał się w rozmowę z jakąś chłopską rodziną.
Grabež powiedział do spoglądającego ponuro w wodę Principa:
— Działa mi na nerwy tą swoją słowną biegunką. Jest w stanie każdemu obcemu człowiekowi opowiedzieć, jakiej zaszczytnej misji się podjął. Rozzuchwali się i wszystko nam zepsuje.
Princip przytaknął:
— Pozbędziemy się go. Albo już w Šabacu, albo przed granicą. Przez granicę w żadnym wypadku z nim nie przechodzimy. Powiemy mu, że zbyt rzucałoby się w oczy, gdybyśmy podróżowali we trzech. Może się do nas później znowu gdzieś przyłączyć, jeśli będzie chciał. Na przykład w Tuzli. Ale nie musi. Może się ucieszy, że ma okazję dać drapaka, póki jeszcze czas.
W Šabacu opuścili statek, odszukali majora i pokazali kartkę z literami M.C. Wszystko się zgadzało. Oficer dał im dowody tożsamości, bilety kolejowe i list, który mieli przedłożyć oficerowi służby granicznej w Loznicy. Tam również wszystko odbyło się bez przeszkód. Na polecenie oficera służby granicznej jakiś żołnierz przeprowadził obu studentów przez Drinę, gdy tymczasem Čabrinovicia, który musiał się z nimi rozstać, skierowano z listem polecającym do Zvornika.
— Spotkamy się w Tuzli — powiedział mu Princip — stamtąd możemy znów razem podróżować do Sarajewa.
Zecer był głęboko urażony. Zarozumialcy, myślał. Są wykształceni, więc chcą się ode mnie odseparować. Czy nie narażam życia tak samo jak oni? Zobaczymy, kto się okaże lepszy: oni czy ja.
Obok bagien, omijając koszary żandarmerii szerokim łukiem, przedzierali się przez Bośnię. Wszystko szło dobrze, chociaż nie tak gładko jak na serbskiej ziemi. Celnicy, nauczyciele, chłopi, przemytnicy i parobcy byli ich pomocnikami, jeden przekazywał drugiemu młodych ludzi szukających drogi do Tuzli, wszyscy mieli odpowiednie instrukcje. Niektórzy pomocnicy byli bojaźliwi, bardziej przygnębieni niż Princip i Grabež, bojaźliwsi nawet niż zecer, który sypiał w chłopskich łóżkach i figlował z wiejskimi dziewczętami; obaj gimnazjaliści zaszywali się raczej w odosobnionych stodołach i martwili, bo krąg osób wtajemniczonych wydawał im się zbyt duży. W każdej miejscowości, do której trafiali, oczekiwało na nich kilku ludzi; po co Ciganović wtajemniczył tak wiele osób? Nieustannie myśleli: żeby już być w Tuzli! Tam zamierzali zostawić niebezpieczne ładunki, pistolety i bomby, z którymi sami nie odważyli się udać do Sarajewa. Przed „Vidovdanem” chcieli posłać po broń zaufanego człowieka.
W końcu dotarli do Tuzli. Tutaj dowiedzieli się, że rząd serbski wysłał za nimi pościg do Loznicy i Lesnicy, ale oficerowie graniczni „nie widzieli” trzech poszukiwanych i powiedzieli żandarmom, że to raczej austriackiej niż serbskiej służbie granicznej powinno zależeć na tym, by uniemożliwić podejrzanym przejście granicy. Princip i Grabež roześmiali się; był to ich pierwszy śmiech, odkąd wyruszyli w drogę. Ale śmiech im przeszedł, gdy zaufany człowiek, do którego się zwrócili w Tuzli, zamożny kupiec i właściciel kina, Misko Jovanović, zawahał się, czy przyjąć broń na przechowanie.
— Jestem tutaj zbyt znany, zna mnie tutaj każde dziecko, jestem prezesem kilku stowarzyszeń — lamentował. — Dlaczego przychodzicie akurat do mnie? Chcecie mnie unieszczęśliwić?
— Nie, proszę pana — powiedział Princip — w porządku, nie będziemy pana obciążali, proszę wybaczyć, że zakłóciliśmy panu spokój, dano nam niewłaściwy adres.
Odwrócił się i chciał odejść. Jovanović zaczerwienił się, przytrzymał odchodzącego, wyjąkał słowa przeproszenia. Przyjął broń i powiedział:
— Człowiek, który ją przyjdzie odebrać, powinien mi pokazać otwarte pudełko papierosów „Stefania”; to będzie znak rozpoznawczy.
— Tchórzliwy pies! — rzucił Princip do Grabeža, gdy opuścili dom — tacy ludzie pragną odgrywać jakąś rolę, przewodniczyć posiedzeniom stowarzyszeń, wygłaszać uroczyste przemówienia; ale gdy się od nich zażąda czegoś niebezpieczniejszego, robią w portki. Gdyby się nas nie bał, nie wiem, czyby nas nie wydał żandarmerii.
— Na szczęście bał się nas — uśmiechnął się Grabež. — Jestem jednak ciekaw, co się dzieje z Čabrinoviciem. Czy jeszcze go kiedykolwiek zobaczymy?
I w tym momencie, skręciwszy za róg, spostrzegli drukarza.
— Popatrz, Trifko — zauważył Princip — skrzywdziliśmy go, nie drapnął.
Podeszli do Čabrinovicia i przywitali się. Čabrinović, gaduła, był dziś milczący. Mrukliwie odpowiadał na pytania o swe przeżycia w czasie podróży. Nie wybaczył jeszcze gimnazjalistom.
— Cieszę się, że jesteś — odezwał się Princip. — Teraz pojedziemy razem do Sarajewa.
Czwartego czerwca znaleźli się w stolicy. Princip pożegnał się zaraz z towarzyszami.
— Powinniśmy się możliwie mało pokazywać, kreatury Potiorka czyhają na każdym rogu i w każdej gospodzie — powiedział.
Grabež pojechał do Pale, do swego ojca popa. Także Čabrinović odwiedził rodziców. Ojciec, z którym był poróżniony, przyjął go miło i, jak się wydawało, ucieszył się z powrotu syna marnotrawnego. Dziwne jest życie! Ojciec, który nienawidził syna, syn, który pogardzał ojcem, nagle siedzieli zgodnie obok siebie.
— Nie zajmuję się już polityką — powiedział były szpicel — szczęśliwie i spokojnie żyje się tutaj, jeśli się gwiżdże na politykę. Wymazałem całą przeszłość. Zrób to również, synku! Zostań tutaj, poszukaj pracy i nie psuj sobie najpiękniejszych lat.
Drukarz wpadł w sentymentalny nastrój. To prawda, myślał. Marnuję najpiękniejsze lata, ryzykuję życiem, czy to konieczne? Mógłbym tak pięknie żyć… Dlaczego nie wróciłem do domu kilka tygodni temu? Przed tym nieszczęsnym spiskiem, który mnie doprowadzi do zguby? Może udałoby mi się jeszcze wycofać… Biegał w kółko podniecony i myślał ze łzami w oczach: Może udałoby mi się jeszcze wycofać… Potem jednak przypomniały mu się fanatyczne, surowe oczy Principa, drwiące, dumne oczy Grabeža. Pomyślał: Nie wolno mi się cofnąć. Oni nie mogą mieć racji, ci zarozumialcy, nie mogą powiedzieć, że słusznie mieli o mnie złą opinię. Nie zawiodę w „Vidovdan”.
Zaraz po przybyciu do Sarajewa Princip odszukał kandydata na nauczyciela, Daniłę Ilicia. Nie widzieli się od dawna. Cenili się nawzajem, ale też nawzajem podejrzewali o przemożną, szaloną ambicję. Podejrzenia Principa były słuszne. Dwudziestoczteroletni Ilić opierał się przed przekazaniem kierownictwa gimnazjaliście. Gdyby ci gimnazjaliści pozostali w Belgradzie, załatwiłbym sam arcyksięcia, myślał jasnowłosy, tyczkowaty kandydat na nauczyciela. Princip jest stanowczym, energicznym chłopakiem, przyznawał. Ale dlaczego akurat on musi kierować całą akcją? Jestem starszy, bardziej doświadczony. Nie mogę uznać jego wyższości. Chłopcy, których tu zwerbowałem, pozostaną pod moją kontrolą, pod moim przywództwem. To powinienem zaraz sobie zastrzec.
— Słuchaj, Gavro — powiedział — pozyskałem już kilku pomocników, którzy uzbrojeni w rewolwery będą stać w szpalerze w „Vidovdan”.
— Gimnazjaliści?
— Tak, uczniowie. Z seminarium nauczycielskiego, ze szkoły handlowej…
— Jak się nazywają?
— Znasz ich wszystkich. Dukić, Čubrilović, Popović, Zagorac, Perin…
— Czy to aby nie dzieci?
— No tak. Szesnaście, siedemnaście lat. Ale przecież ty nie jesteś wiele starszy.
— Potrafią obchodzić się z bronią?
— Tak. — To TAK zabrzmiało bardzo niepewnie.
— Zgoda, jeśli są pewni i potrafią trzymać język za zębami. Ale to niedobrze mieć zbyt wielu wtajemniczonych. Jedno nieostrożne słowo…
— Polegaj na mnie. Ja ponoszę odpowiedzialność.
— Dobrze, Daniło. Mam nadzieję, że żaden z nich nie będzie musiał strzelać; zajmę takie stanowisko, by arcyksiążę nie mógł mi się wymknąć. Przedtem jednak czeka nas jeszcze trudne zadanie: transport broni, która została w Tuzli.
— To biorę na siebie.
— Doskonale, Daniło. Pistolety i bomby leżą w Tuzli na strychu u Miśki Jovanovicia, to kłopotliwy człowiek, tchórzliwy pies. Ustaliliśmy znak rozpoznawczy: gdy mu pokażesz otwarte pudełko papierosów „Stefania”, wyda ci broń. Jeśli ze strachu będzie robił trudności, musisz mu zagrozić denuncjacją.
Czternastego czerwca Ilić pojechał do Tuzli. Bez trudności przywiózł pistolety i bomby do Sarajewa, żaden szpicel nie odgadł, co się ukrywa w pudle po cukrze, które nerwowo obserwujący wszystkich towarzyszy podróży kandydat na nauczyciela wsunął pod ławkę, żaden szpicel nie zatrzymał go, gdy wieczorem z pudłem pod pachą śpieszył do domu. Matki na szczęście nie było w mieszkaniu. Drżącymi rękami ukrył pudło pod łóżkiem. Wepchnął je głęboko, do samej ściany. A jeśli matka będzie myła podłogę, odsunie łóżko i znajdzie pudło? Przed „Vidovdanem” nie będzie myć podłogi, uspokoił się, przed „Vidovdanem” ma dużo roboty, całą górę prania.
Przyszła matka i spytała:
— Dlaczego siedzisz po ciemku? Przestraszyłam się, nie wiedziałam, że jesteś w domu.
Zapaliła światło. Ilić drżał. Musiał ukryć to drżenie. Pomyślał: Co ja robię! Co ja robię, nieszczęsny! W mieszkaniu matki ukrywam bomby. W zasięgu jej oddechu skrywam czarny plan, który ją zabije. Nie przeżyje tego, jeśli mnie powieszą. Jestem szalony. Wszyscy jesteśmy szaleni, Gavro i Trifko, a przede wszystkim ja. Tamci są jeszcze niedojrzałymi młodymi chłopakami, ja zaś mam dwadzieścia cztery lata, jestem dorosły i powinienem wiedzieć, co robię. Cóż osiągniemy przez ten zamach? Arcyksiążę zginie, ale jego śmierć nie przyniesie nam wolności. Mnie powieszą, zgoda, o tym wiedziałem już, gdy powstawał plan. Ale na co się przyda moja śmierć? Nikt nie będzie miał z tego korzyści, naszych braci będzie się traktować jeszcze okrutniej niż przedtem. Żandarmeria i austriacka soldateska będą szaleć, wszędzie postawią szubienice, udekorują serbską granicę szubienicami… Taki będzie efekt. I nic więcej.
— Mamo, wyjdę jeszcze na dwór — powiedział.
Wyszedł na ulicę i odszukał Principa.
— Masz broń? — spytał Princip cicho.
Ilić skinął głową.
— Cieszę się — szepnął Princip i uścisnął Iliciowi rękę.
Ilić drżał w tę ciepłą, jakby w pełni lata, czerwcową noc.
— Posłuchaj, Gavro — powiedział, zacinając się — my… my nie powinniśmy tego robić. My nie powinniśmy tego robić! To szaleństwo. Czas jeszcze nie dojrzał, to się na nic nikomu nie przyda, nawet jeśli się nam wszystko powiedzie. Austriacy będą się straszliwie mścić. Wraz z nami powieszą wielu niewinnych ludzi, nasze matki i siostry wtrącą do więzienia, taki będzie skutek, nic więcej. W Sarajewie wprowadzą stan wyjątkowy. Potiorek każe stracić co dziesiątego, a może co drugiego człowieka, który jest podejrzany o postawę antyaustriacką, taki będzie cały efekt. Sądzisz, że w Bośni podniesie się przeciw Potiorkowi choć jedna ręka? Ten Jovanović w Tuzli, który przechowywał broń… sam mi mówiłeś, że to tchórzliwy pies, ale powiedziałeś o wiele za mało. I nie tylko on: wszyscy tam…
— Dość! — przerwał Princip głośno, nie panując nad sobą. Dławił go gniew. — Koniec! — powtórzył cicho; gniew wibrował w jego namiętnym szepcie. — Nie chcesz brać udziału, nie musisz. Jeśli ktoś nie ma odwagi, nie musi w tym uczestniczyć. — Jego głos brzmiał teraz szyderczo. — Ty już przecież zawiodłeś w przypadku Potiorka, nie sprawiasz mi więc niespodzianki. Twoje dzieciuchy też nie muszą w tym brać udziału; ta asysta jest absolutnie niepotrzebna. Grabež i ja, my dwaj — to wystarczy. My nie zadajemy pytań, co będzie później; czynimy, co uważamy za słuszne. Zresztą to nieprawda, że jest wielu tchórzy takich jak Jovanović. Właśnie z Tuzli pochodzą najlepsi bojowcy.
— Źle mnie zrozumiałeś i nie chcesz mnie zrozumieć. Nie jestem żadnym tchórzem! Jeśli plan się nie zmieni, chcę w tym uczestniczyć i moja ręka z pewnością nie zadrży. Nie! Pytanie nie brzmi, czy ja wezmę udział, ale czy zamach ma teraz sens, czy czas już dojrzał!
— O tym nie warto mówić.
— Stwierdzasz to tak lekko, jakbyś wiedział, co przyszłość przyniesie. Jesteś lekkomyślny! Twoja odwaga, którą się chlubisz, jest po prostu młodzieńczą lekkomyślnością! Co ty wiesz… Sądzisz, że Austriacy przyjmą ze spokojem taki czyn? Jeśli nie sprawią w Sarajewie od razu krwawej łaźni, wypowiedzą Serbii wojnę.
— Proszę bardzo; dlaczego ma nam to nie odpowiadać?
— Ponieważ mają ogromną armię, która podbije Serbię w ciągu dwudziestu czterech godzin!
— Nonsens. Zapominasz, że za nami stoi Rosja. Mam niewzruszone przekonanie, że nasz czyn będzie oznaczał koniec ucisku, koniec poddaństwa. Jeśli jesteś innego zdania, zostaw nas i idź swoją drogą! Krew mnie zalewa, gdy cię słucham.
— Gavro…
Gavro już nie słyszał, uciekł, by dalej nie słuchać. Daniło wrócił przygnębiony do domu. Skrycie zajrzał pod łóżko. Pudło leżało spokojnie, niewinnie pod ścianą. Powziął decyzję, żeby do Principa i innych członków spisku nic więcej nie mówić przeciw zamachowi, bo przeszkodzić mu było już niemożliwością. Cokolwiek mówię, myślał Ilić, jest bezużyteczne. Umacnia ich tylko w przekonaniu, że jestem tchórzem… Więc nic już o tym! Koniec z medytacjami, koniec z życiem! Może tak właśnie jest dobrze.
Szesnastoletni spiskowcy, których był przywódcą, rozpierani dumą biegali po mieście, rozpierani dumą siedzieli w kawiarniach i cukierniach, oczekując niecierpliwie wielkiego dnia. Czy nikt nie widział i nie śledził tych szesnastolatków? Czy nikt nie widział i nie śledził innych spiskowców, gimnazjalistów Principa i Grabeža, drukarza Čabrinovicia, kandydata na nauczyciela Ilicia? Czy nikt nie widział i nie śledził ich tajnych schadzek, ich zdradliwie ostrożnych spojrzeń, które ustawicznie bały się zdemaskowania? Nie, nikt, jak się wydawało, nie widział tego i nie śledził; zbiry Potiorka, przez całe lata srożące się w Sarajewie, były ślepe i głuche.
Tylko prefekt policji w Budapeszcie zdawał się widzieć więcej i coś podejrzewać. Spytał swego szefa, ministra spraw wewnętrznych, czy nie byłoby wskazane otoczyć w Bośni następcę tronu kordonem ochronnym budapeszteńskiej tajnej policji; chodzą słuchy, że pewne elementy sprzysięgły się przeciwko dostojnemu panu. Minister skinął głową aprobująco i polecił prefektowi wybrać trzech lub czterech najlepszych detektywów.
— Trzech, czterech… to nie wystarczy — uśmiechnął się prefekt.
— Ile kosztowałaby szeroko zakrojona ochrona? — spytał minister.
— Co najmniej siedem tysięcy koron, ekscelencjo; może nawet coś więcej.
— Takiej kwoty ministerstwo spraw wewnętrznych nie może postawić do dyspozycji — stwierdził minister. — Ale zapytam wspólne ministerstwo finansów, które zarządza Bośnią, czy zechce ponieść takie koszty.
Zwrócił się do Bilińskiego. Minister finansów skierował pytanie do księcia Montenuovo; pierwszy wielki ochmistrz dworu cesarza miał rozstrzygnąć, czy dwór sfinansuje środki bezpieczeństwa. Montenuovo odpowiedział szorstko, odmownie. Oburzony oświadczył, że podróż jakiegoś tam arcyksięcia nie jest podróżą cesarza. Prefekt w Budapeszcie otrzymał polecenie, by wysłać do Bośni trzech, czterech wysoko kwalifikowanych budapeszteńskich detektywów.
Franciszek Ferdynand nie dowiedział się o tym epizodzie. Nie dotarło już do niego żadne ostrzeżenie; nikt się nie odważył ostrzec arcyksięcia, który w jak najgorszym humorze przygotowywał się do podróży. Także Zofia już go nie ostrzegała; z ciężkim sercem pogodziła się w końcu z koniecznością podróży. 23 czerwca Franciszek Ferdynand i Zofia pożegnali w Chlumecu swoje dzieci. Maks, dwunastoletni syn książęcej pary, miał w najbliższych dniach składać egzamin.
— Mam nadzieję, że sprawisz mi radość — powiedział do niego Franciszek Ferdynand przy pożegnaniu. Uściskał całą trójkę. Po powrocie z Bośni zamierzał pojechać z dziećmi do Blühnbach.
Postanowiono, że następca tronu uda się do Triestu, a stamtąd drogą morską przez Pulę, a potem Metković, Mostar do Sarajewa; Zofia miała podróżować przez Węgry. Do Wiednia mieli jechać razem.
Podróż rozpoczęła się pechowo. Franciszek Ferdynand nie mógł skorzystać ze swojej salonki, ponieważ zagrzała się jedna z osi. Para książęca otrzymała przedział pierwszej klasy w wagonie, który mieścił również pasażerów nie tak wysoko urodzonych. Franciszek Ferdynand skwitował to niepowodzenie uwagą:
— No cóż, podróż zaczyna się bardzo obiecująco!
W Wiedniu, gdzie zatrzymał się tylko dwie godziny, pożegnał się z Zofią.
— Mam nadzieję, że teraz otrzymam salonkę — powiedział, jadąc na Dworzec Południowy.
Dotarłszy tam dowiedział się, że jest tylko jedna salonka, w której nie działa oświetlenie elektryczne. Naczelnik stacji zameldował, że niestety nie pozostaje mu nic innego, jak zastąpić światło elektryczne świecami. Dochodziło wpół do dziesiątej; był ciepły ciemny czerwcowy wieczór. Rozgniewany Franciszek Ferdynand wszedł do salonki. Widok płonących świec, które nie rozpraszały panującego w wagonie ponurego półmroku, przestraszył, jak się zdawało, następcę tronu. Zatrzymał się w drzwiach i powiedział do towarzyszących mu osób:
— Co panowie powiedzą na takie oświetlenie? Jak w krypcie, nieprawdaż?
Tego wieczoru burmistrz Sarajewa, efendi Fehim Čurčić, kazał rozlepić odezwę do ludności bośniackiej stolicy. Odezwa dawała wyraz „głęboko zakorzenionym uczuciom synowskiej wdzięczności, oddania, wierności i lojalności” mieszkańców Sarajewa wobec cesarza i członków domu cesarskiego. Kończyło ją skierowane do mieszkańców wezwanie, aby przyozdobili odświętnie domy, zwłaszcza przy ulicach, którymi będzie przejeżdżał przez miasto automobil następcy tronu, to jest: Bahnhof- i Mastajbergstrasse, Appelkai, Franz-Joseph-, Rudolf-, Ferhadija-, Franz-Ferdinand (Čemaluša)-, Gor.-Hiseta-, Konak- i Bistrikstrasse.
Przed plakatami tworzyły się zbiegowiska. Ilić i Princip przeczytali uważnie odezwę i poszli do mieszkania Daniły.
— Teraz przynajmniej wiemy, gdzie trzeba się ustawić — powiedział Princip.
Uzgodnili, w jakich miejscach będzie stał każdy ze spiskowców. Ilić określił stanowiska, które chciał wyznaczyć swoim szesnastolatkom. Princip zgodził się ze wszystkim, co zdziwiło Ilicia, ponieważ obawiał się opozycyjnego ducha gimnazjalisty.
— Ja stanę na rogu, gdzie ulica Franciszka Józefa odchodzi od bulwaru Appla — powiedział Princip.
Ilić uśmiechnął się. Popatrzcie no! Ten gimnazjalista, chełpiący się tak bardzo swą nieromantyczną, niesentymentalną trzeźwością, wybrał miejsce, z którego przed pięciu laty student Žerajić strzelał do generała Varešanina i gdzie popełnił samobójstwo.
— Kiedy rozdzielimy broń? — spytał Ilić.
— Jeszcze nie teraz. Tuż przed zamachem. Nie trzeba, by u kogoś z nas przypadkiem coś znaleziono.

 
Wesprzyj nas