Opowieść o wielkiej namiętności, kłamstwie, zdradzie najbliższych, poświęceniu i niegasnącej sile miłości, osnuta na przestrzeni burzliwych wydarzeń zeszłego stulecia.


Losy zakochanych rozdzielonych przez okrutną historię XX wieku.

Tuż przed śmiercią babcia przekazuje Kate rysunek, który przedstawia jej biologiczną babkę – podobieństwo jest uderzające. Dziewczyna wyrusza w podróż, by odkryć rodzinne tajemnice.

Okazuje się, że autorem rysunku jest sławny malarz, Thomas Stafford, który choć uważany za odludka, zaprasza Kate do swojego domu na Korsyce. Opowiada o wielkiej miłości sprzed ponad pół wieku. Kate poznaje historię swojej babki Alice, niegdyś pięknej, odważnej i nieco zagubionej kobiety oraz zakochanego w niej studenta prawa, który marzył o tym, by zostać malarzem.

Stanfford opowiada, jak na przestrzeni lat odnajdywał i tracił ukochaną, Kate zaś zakochuje się w jego wnuku, Oliverze. Malarz nie wie jednak wszystkiego. Kate jedzie do Nowego Jorku, dokąd prowadzą kolejne tropy. Udaje się jej odnaleźć Alice, a ta ma do opowiedzenia własną historię…

Lucy Foley – studiowała literaturę angielską, a potem pracowała jako redaktorka. Utracona i odzyskana to jej debiut literacki, jak dotąd przełożony na 14 języków. Mieszka w Londynie, ale kocha podróżować, zarówno w życiu jak i na kartach powieści

Lucy Foley
Utracona i odzyskana
Przekład: Magdalena Nowak
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 18 marca 2015

2
Kate

Jak opisać moją matkę?

Była drobna, ale bardzo silna. Tak silna, że mogła tańczyć przez wiele godzin z niewymuszoną gracją i precyzją, choć z pewnością każdy mięsień w jej ciele palił z bólu, kiedy oślepiana przez ostre sceniczne światła wirowała w powietrzu, a z jej biednych zmiażdżonych palców lała się krew, wsiąkając w drewniane czubki podtrzymujących je point. Tak silna, że jako sierota i podrzutek potrafiła zaakceptować swoją sytuację i uczynić z niej swój atut, podstawowy element legendy June Darling. Nie chcę pisać o tym, co wiedziałam o niej tylko ja, ponieważ tylko tyle mi po niej zostało i są to moje najpilniej strzeżone wspomnienia. Poza tym ludzi nie interesuje nic poza jej legendą i tańcem.
Z pewnością słyszeliście o mojej matce. Nawet ludzie, którzy nie interesują się baletem, znają jej imię. Jeszcze przed śmiercią udało się jej osiągnąć ten uniwersalny wymiar sławy. A jeśli nawet ktoś nie słyszał o niej wcześniej, poznał jej historię po tamtej nocy, kiedy zginęła, lecąc samolotem, który runął na ziemię, jakby zrobiony był z papieru i patyczków po lizakach. June Darling, mała balerina, która jedynie dzięki swojemu talentowi przezwyciężyła przeciwności losu.
Moja matka często wyśmiewała się z tego, co nazywała mitem swego pochodzenia. Mówiła, że nigdy nie było jej aż tak źle. Nie doświadczyła zaniedbania ani złego traktowania i chociaż na początku nie miała rodziny, wkrótce w jej życiu pojawiła się Evie, a później ja i wspólnie tworzyłyśmy doskonałą, kochającą się trójkę.
Tak się przynajmniej wydawało. Ze wstydem przyznaję, że ja w skrytości ducha zastanawiałam się nieraz, czy Evie nie ma do mnie pretensji o to, że skomplikowałam jej relacje z mamą. Czy miałam powody, aby ją o to podejrzewać?
Niezupełnie. Niemniej jednak prawdą jest, że Evie nigdy nie mówiła do mnie tak jak do mamy, a co więcej, wobec mnie potrafiła być surowa i niecierpliwa, a wobec niej nigdy taka nie była.
W pewnym momencie swojego życia miałam prawdziwą obsesję na punkcie posiadania dziadków – marzyłam dokładnie o takich, u których moja szkolna koleżanka, Georgina, spędzała weekendy. Dziadkowie Georginy czytali jej książki, piekli z nią ciasta i zabierali ją na wystawy. Moja relacja z Evie była zupełnie inna. Nigdy nie mówiłam do niej „babciu” – nic z tych rzeczy. Zwracałam się do niej po imieniu i rozmawiałyśmy ze sobą jak dorosłe. Teraz wiem, że na pewno mnie kochała, ale uczucie, które do mnie żywiła, wypadało blado w porównaniu z tym, co czuła do mojej matki. Evie zawdzięczała mamie nie mniej niż ona jej i Evie po prostu nie była w stanie tak bardzo kochać nikogo więcej.
Moja obecność zapewne przypominała Evie również o moim ojcu, którego obwiniała o zwichnięcie baletowej kariery matki, nie przyjmując do wiadomości, że kiedy mama zaszła ze mną w ciążę, była już dość stara jak na baletowe standardy. Mój ojciec doskonale odegrał rolę czarnego charakteru, zmywając się, kiedy tylko na horyzoncie pojawiły się pierwsze kłopoty. Ale można też spojrzeć na to z innej perspektywy.
Jeśli zapytałoby się mamę, powiedziałaby, że mój ojciec nie znaczył dla niej nic, poza tym że dzięki niemu w jej życiu pojawiła się córka. Nie potrzebowałyśmy go wcale; miałyśmy przecież siebie.
Mama została ochrzczona imieniem June przez zakonnice, które prowadziły dom, gdzie przebywała od niemowlęctwa. Zawsze miałam wrażenie, że to imię ma w sobie coś amerykańskiego, ale mama wyjaśniła mi, że dostała je po prostu dlatego, że zjawiła się u sióstr w czerwcu. Było to zresztą prawdziwe zrządzenie losu: gdyby została podrzucona pod drzwi w lutym, jej historia mogłaby się równie dobrze skończyć, zanim na dobre się rozpoczęła.
Sierocińce mają najczęściej złą reputację, ale ten nie miał w sobie nic z dickensowskich powieści, i chociaż słowo „instytucja” sugeruje wszelkie możliwe niedostatki, mama zawsze podkreślała, że nie były one jej udziałem. Oczywiście jedzenia było niewiele i nie było zbyt wielu rozrywek, ale zawsze można było liczyć na trzy przyzwoite posiłki dziennie oraz lekcje muzyki i wycieczki do parku. W porównaniu z doświadczeniem wielu innych dzieci nie brzmi to wcale tak źle. Zresztą mama nie znała przecież niczego innego.
Dwie starsze dziewczynki twierdziły, że pamiętały tę kobietę, która podrzuciła mamę. Wczesnym rankiem zbudził je przytłumiony pomruk silnika pod oknami wspólnej sypialni. Kiedy wspięły się do okna, zobaczyły, jak zbliża się z zawiniątkiem, aby chwilę później odejść już z pustymi rękami. Nie zadzwoniła do drzwi. Jak relacjonowały później dziewczynki, kobieta była elegancka i wyglądała na bogatą, a samochód, którym odjechała, z pewnością był drogi. Nie mogły się jednak zgodzić co do szczegółów: jakiego koloru były jej włosy pod kapeluszem, jakiego była wzrostu lub w jakim wieku. Niemniej jednak obie odniosły wrażenie, że była wyjątkowo piękna.
Kiedyś zapytałam mamę, czy kochała zakonnice. Przyznała, że nie pamięta poszczególnych sióstr, w jej pamięci zapisały się jako pojęcie abstrakcyjne: dobroczynne i wszechobecne, przypominające ideę Boga, którą starały się jej zaszczepić. Jedynym wyjątkiem była siostra Rose, nie ze względu na jakąś szczególną cechę charakteru, ale dlatego, że wpłynęła w decydujący sposób na przyszłość mamy. Do niej należała bowiem organizacja lekcji muzyki, odbywających się dzięki starym instrumentom podarowanym przez dobroczyńców, które na co dzień leżały zamknięte w drewnianej skrzyni w sali gimnastycznej.
W każde piątkowe popołudnie siostra Rose wydobywała je z czeluści i sprawiedliwie rozdawała dziewczynkom, aby grały na nich bez żadnych dalszych wskazówek. Kiedy mama miała sześć lat, wydarzyło się coś zupełnie niespodziewanego. Wprowadzono nowy system nauczania, którego pomysłodawcą był bogaty dobroczyńca. Pragnący zachować anonimowość filantrop wpadł na pomysł wpojenia dziewczynkom miłości do śpiewu i tańca.
Gdyby mama urodziła się parę lat później, jej życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Podobny projekt nie miałby szans podczas krwawych niemieckich nalotów bombowych na Londyn. Niemniej jednak mama dostała swoją szansę. Nauczycielką baletu i – jak się później okazało – córką owego dobroczyńcy była Evelyn Darling.

Historia Evelyn Darling

Evelyn Darling przyszła na świat w środowisku, w którym nie brakowało jej niemal niczego. Jej ojciec Bertram odziedziczył po swoim ojcu firmę metalurgiczną – interes dzięki pierwszej wojnie światowej kręcił się doskonale. Evelyn jako jedynaczka miała zapewnioną niezwykle dostatnią przyszłość i ogromny spadek. Jednak szybko okazało się, że życie typowej dziedziczki jej nie odpowiada.
Jako mała dziewczynka Evelyn była kilkakrotnie ze swoimi rodzicami na przedstawieniach baletowych, które jak nic innego urzekły ją swoim pięknem i magią. Nie mogła zapomnieć o tancerkach z wdziękiem unoszących się ponad sceną.
Zapragnęła tańczyć jak one, a ojciec, niezdolny odmówić jedynaczce niczego, płacił za jej lekcje – za tyle lekcji, ile tylko jej ciało było w stanie znieść. Nie był co prawda przekonany do idei występów: nie było to stosowne zajęcie dla przedstawicielki klasy, do której aspirowali. Koniec końców pozwolił jej tańczyć na prywatnych pokazach.
Evelyn stała się naprawdę dobrą tancerką. Być może nie największego kalibru, ale wystarczająco utalentowaną, aby w wieku dziewiętnastu lat przykuć uwagę pewnego młodego dżentelmena. Mimo że Evelyn nie miała klasycznej urody, poruszała się z gracją leśnej nimfy i miała czysty, dźwięczny głos.
W 1935 roku Evelyn i Harry zaręczyli się. Po ślubie Evelyn miała wrócić do tańca, choć oczywiście nigdy już nie miała występować, gdyż było to niestosowne dla mężatek, poza tym teraz to Harry był miłością jej życia. Zaledwie kilka miesięcy przed wyznaczoną datą zaślubin Harry zabrał Evelyn na przejażdżkę do Sussex nowym samochodem, który narzeczeni dostali od Bertrama jako wczesny prezent ślubny. Letni dzień był przepiękny, powietrze przesycone słońcem, a drogi suche – nie wiadomo, co spowodowało poślizg. Udało się jednak ustalić, że samochód jechał z bardzo dużą prędkością i Harry nie był w stanie na czas naprostować kół, aby uchronić ich przed wjechaniem w szpaler przydrożnych brzóz. Evie miała szczęście. Straciła dziecko, o którego istnieniu nawet nie wiedziała, złamała prawą nogę w siedmiu miejscach i do końca życia musiała chodzić w usztywniającej konstrukcji z metalowych prętów i opasek. Harry nie miał tyle szczęścia: zginął na miejscu.
Pomimo młodego wieku Evelyn odznaczała się niezwykłą siłą charakteru. Wiedziała, że nigdy już nie zatańczy, nie tylko profesjonalnie, ale w ogóle. Wiedziała, że nigdy już nie urodzi dziecka ani nigdy nikogo nie pokocha tak jak Harry’ego. Mimo to z wielką determinacją zaczęła wdrażać przygotowany specjalnie dla niej program rehabilitacyjny. Każdego dnia udawała się do parku Battersea, który znajdował się po drugiej stronie mostu, w pobliżu położonej nad rzeką miejskiej rezydencji jej ojca, aby na łonie natury wykonywać zalecone ćwiczenia. Pewnego razu zobaczyła ubrane w bure sukienki dziewczynki z sierocińca, które odbywały swój spacer pod czujnym okiem dwóch zakonnic – jednej z przodu, drugiej z tyłu grupy. W tym momencie w jej głowie narodził się pomysł całego przedsięwzięcia.

Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że Evelyn znalazła w mojej mamie córkę, której sama nie mogła mieć. Równocześnie towarzyszyła jej w karierze, która nie miała stać się jej udziałem. Evelyn nauczyła mamę wszystkiego, co sama umiała. Rok po tym, jak mama po raz pierwszy przekroczyła próg studia baletowego, Evelyn adoptowała ją, uznając za swoje dziecko.
W 1938 roku, w wieku ośmiu lat, mama zdobyła stypendium Sadler’s Wells Ballet School and Company. Reszta, jak mówią, to już historia. Sierociniec, pierwszy używany kostium baletowy – wszystko to stanowi osobistą legendę mojej matki.
Niestety, legendy mają to do siebie, że nie zawsze kończą się dobrze, raczej wręcz przeciwnie, i nie zmienią tego żadne uwspółcześnione wersje. To była dla mnie ciężka lekcja, nadal się tego uczę. Czternasty dzień kwietnia 1985 roku. Później próbowałam sobie przypomnieć, co robiłam w tym czasie, dokładnie w tym momencie. Czy w głębi duszy od razu wiedziałam, co się właśnie wydarzyło? Mam okropne przypuszczenie, że byłam wtedy w pubie przy Goodge Street i stawiałam kolejkę starym znajomym ze szkoły artystycznej, beztrosko opowiadając o minionym dniu i zupełnie nie zdając sobie sprawy, jak diametralnie zmieniło się właśnie moje życie.
Po katastrofie samolotu wprowadziłam się z powrotem do domu w Battersea, gdzie niegdyś mieszkałyśmy we trójkę: była to duża, zagracona wiktoriańska posiadłość położona przy jednej z ulic prowadzących do parku. Teraz mieszkałam tu tylko ja. Kilka lat wcześniej Evie musiała przenieść się do domu opieki z powodu postępującej demencji. Mama bardzo długo nie chciała do tego dopuścić. Zawód choreografa wymagał od niej częstych podróży, ale była skłonna pracować mniej i bliżej domu, aby móc lepiej zająć się Evie. Jednak Evie coraz bardziej traciła orientację, a jej zachowanie stało się nieprzewidywalne. Kiedy znaleziono ją na drugim końcu dzielnicy ze złamanym łokciem, zupełnie nie pamiętała, jak znalazła się tak daleko od domu. Stało się wtedy jasne, że nasza zwiększona czujność nie wystarczy – Evie potrzebowała opieki przez cała dobę. Mama nie mogła sobie pozwolić na całkowitą rezygnację z pracy, a ja musiałam być w Slade, gdzie robiłam pracę dyplomową w Akademii Sztuk Pięknych.
– Będzie jej o wiele lepiej – powiedział pracownik socjalny z St George’s, który posługiwał się frazesami z ilustrowanych poradników – jeśli będzie miała stały kontakt z ludźmi. Można to osiągnąć przez wizyty domowe, lecz znacznie skuteczniej w domu opieki, gdzie będzie mogła prowadzić życie towarzyskie.
Doskonale rozumiem, dlaczego ta decyzja była dla mamy tak trudna. Chodziło przecież o osobę, która dbała o nią od małego, która obdarzyła ją miłością i której zawdzięczała wszystko, co osiągnęła w życiu. Wiem, że mama bardzo cierpiała i czuła, że dopuszcza się okropnej zdrady. Dodatkową przeszkodą było to, że stan Evie często nie wydawał się szczególnie zły. Zdarzały się momenty, kiedy wykazywała się nagłą i niezwykłą jasnością umysłu, całymi dniami mogło się wydawać, że nic jej nie dolega. Jednak jej gorsze dni były naprawdę złe, a wizja tego, co mogło się wydarzyć, kiedy Evie zostawała sama w domu, była naprawdę przerażająca. W końcu nawet mama musiała przyznać, że nie ma innego wyjścia.

 
Wesprzyj nas