Autobiografia Izabelli Cywińskiej – porywająca opowieść o miłości, sztuce, zdradzie i poszukiwaniu własnego miejsca w świecie


Autobiografia reżyserki teatralnej i filmowej, fascynująca jeszcze bardziej niż jej legendarny serial “Boża podszewka”. To dramatyczna historia „panienki z dworu”, która wraz z rodziną traci wszystko – nie wolno jej się nawet zbliżyć do rodzinnej posiadłości – Kamienia. Po konfiskacie i końcu „Kamiennego” świata musi na nowo siebie wymyślić i znaleźć swoje miejsce w świecie zdeklasowanej arystokracji i artystycznej bohemy PRL-u. 

Książka przynosi m. in. unikalny obraz życia ziemiaństwa w powojennej Polsce oraz wnikliwą i barwną opowieść o przemianach społecznych, politycznych i kulturalnych w kolejnych dziesięcioleciach PRL i III RP, bogato ilustrowaną licznymi fotografiami z rodzinnego archiwum autorki.

Izabella Cywińska zdaje porywającą, reporterską relację z kluczowych wydarzeń XX wiecznej historii, których była uczestnikiem – od robotniczej rewolty w Poznaniu w 1956 roku po udział w rządzie Tadeusza Mazowieckiego.

Izabella Cywińska o swojej książce:
Postanowiłam, że opiszę WSZYSTKO.  Dobre i złe rzeczy, te powszechnie znane i te dotąd ukryte… Wszystko co pamiętam, co przeżyłam, co zrobiłam… Wszystko, czego się wstydzę i z czego jestem dumna… Nawet to, o czym tu zamilczę, także jest częścią tego WSZYSTKIEGO.
(…)
To moje szczęście, że żyłam tak długo, w trzech różnych epokach i w kilku różnych środowiskach. Spotkałam na swojej drodze ludzi wybitnych, a sama dostałam szansę aktywnego uczestniczenia w rzeczywistości, a nawet układaniu puzzli Historii.

Izabella Cywińska – (ur. 1935 w Kamieniu Puławskim) – wybitna reżyserka teatralna i filmowa, od 1989 do 1990 minister kultury i sztuki w gabinecie Tadeusza Mazowieckiego, związana z Teatrem im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu (dyrektor w latach 1970-73), Teatrem Nowym w Poznaniu (gdzie m.in. w 1981 wystawiła sztukę Oskarżony: czerwiec pięćdziesiąt sześć, za wystawienie której była przez kilka miesięcy internowana w okresie stanu wojennego), z Teatrem Ateneum w Warszawie (dyrektor artystyczna w latach 2008–2011). Reżyserowała spektakle w Teatrze Telewizji (m.in. adaptacje prozy Wiesława Myśliwskiego i Hanny Krall) oraz produkcje filmowe (serial Boża podszewka, filmy Kochankowie z Marony, Cud purymowy). Odznaczona m.in. Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Złotym Medalem Zasłużonym Kulturze Gloria Artis.

Izabella Cywińska
Dziewczyna z Kamienia
Wydawnictwo Agora
Premiera: 26 marca 2015

Zamiast wstępu
albo białe minuty

Wymyśliłam kiedyś „białe minuty”.
Najpierw spodobałymi się te dwa niepasujące do siebie słowa zestawione razem, a potem dorobiłam do nich całą teorię. Nie – inaczej, białe minuty były wcześniej, ja je tylko nazwałam… Białe minuty są wtedy, kiedy wydaje mi się, że czas stoi w miejscu, kiedy nic wokół mnie się nie dzieje. Białe minuty są białe, bo nie zostały niczym wypełnione…
Życie mi umyka, a ja nie pracuję, nie realizuję siebie, niczego nowego się nie dowiaduję. W straszliwej ciszy, jaka wtedy zapada wokół mnie, słyszę takie cyk, cyk, cyk. Białe minuty: kolor i czas, liczba i pustka. Kiedy przychodzą do mnie, a przychodzą!, jest mi wtedy siebie żal.
Żal, że to czas niezapisany. Boję się, zawsze się bałam, że kiedyś będą tylko one. Dlatego żyję tak intensywnie, tak aktywnie, żeby przyspieszyć rytm własnego serca. Ale bywa i tak, że to one są górą. Trzy razy w moim życiu zdarzyło się, że białe minuty zamieniły się w czarną rozpacz. Dopadła mnie najgorsza depresja, wydawało się, że nie ma już żadnej nadziei… Te moje największe upadki obserwowane z dzisiejszej perspektywy być może będą wyglądać, jakby już od samego początku były czymś całkowicie tragifarsowym. Ale kiedy ich doświadczałam, kiedy upadałam, czułam tylko ich tragizm. Pośmiejmy się więc…
Po łacinie samobójstwo brzmi jak nazwa leku – SUICIDUM. I chyba właśnie tak to rozumiałam, kiedy jeden jedyny raz w życiu, w połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, pomyślałam o takiej ucieczce. Tak. Miało to być lekarstwo, które uratuje mnie z beznadziejnej sytuacji, z której, jak mi się wydawało, nie było już żadnego innego wyjścia. Pamiętam, była jakaś feralna zima, oglądałam wtedy w Wiedniu obraz Piotra Breughla Starszego „Samobójstwo Saula”.
Breughel namalował żydowskiego króla z otwartymi ustami i gardłem przebitym mieczem. Leży gdzieś z boku, na skale, z dala od maszerujących armii. Przegrał bitwę. I wolał sam się zabić, niż czekać, aż zrobi to zwycięski Dawid. Był mały na tym obrazie, bardzo mały, a to, co nacierało na niego – ogromne. Patrzyłam na bohatera z obrazu Breughla i widziałam siebie.
Właśnie w tym czasie doszłam do ściany. Wszystko było przeciw mnie. Sama sobie napytałam biedy. Kiedy opuszczałam Ministerstwo Kultury, nie chciałam wracać do teatru, nie chciałam też od razu reżyserować. Marzyło mi się ukończenie paru rozpoczętych „na urzędzie” spraw. Odchodząc, namówiłam Balcerowicza, żeby resztki po Funduszu Rozwoju Kultury, który nie miał racji bytu w naszej rynkowej już gospodarce, trafiły do powołanej przeze mnie Fundacji Kultury. Utargowałam jeszcze dla niej dużo innych przywilejów…
Wydawało mi się, że powstanie instytucja pożytku publicznego co najmniej na miarę portugalskiej Fundacji Gulbenkiana. Zostałam jej prezesem. Szybko okazało się, że malowanym. Wprawdzie zapisaliśmy to w aktach, ale rzeczywistość z tym zapisem się nie liczyła. Ja zajęłam się wyłącznie tym, co mnie interesuje – „merytoryką”, jak to teraz nazywają. Naiwna – zawierzyłam ludziom.
Sprawy finansowe zostawiłam finansistom. Kiedy ostatecznie zawalił się cały biznes, okazało się, że była to przede wszystkim moja wina, bo przecież nie kto inny tylko ja byłam prezesem „zapisanym w aktach”. Nie wiedziałam, jak żyć z takimi oskarżeniami. To była dla mnie sprawa honoru. Jeden z moich przodków, Jan Paweł Łuszczewski, minister spraw wewnętrznych Księstwa Warszawskiego, palnął sobie w łeb po przegranej Napoleona. Teraz moja kolej? A więc: SUICIDUM!
Na razie jeszcze to odwlekałam. Zaczęłam chodzić po sądach i prokuratorach. Podczas jednego z przesłuchań powiedziałam, że to najokropniejsza rzecz, jaka kiedykolwiek mnie w życiu spotkała, że wszystko dla mnie straciło sens… Prokurator zareagował śmiechem: „Sprawa honoru?”. Opowiedziałam mu o pradziadku. Dopytywał się i śmiał. Potem mnie rozgrzeszył: „Na litość boską, czy nie ma pani nic lepszego do roboty?”. Miałam. Byłam akurat w trakcie rozmów przed realizacją „Bożej podszewki” dla Telewizji Polskiej. Myśl o samobójstwie uciekła z podkulonym ogonem. Rzuciłam się w wir pracy. A prokurator niedługo potem umorzył sprawę…
Żyję. Pracuję. Działam. Nie umiem poddawać się rozpaczy. Zazwyczaj sobie z nią radzę. Ale co zrobić, kiedy wokół nas dzieje się coś, na co nie mamy już wpływu?
Rozpamiętywanie moich upadków zabiera mnie w następną podróż w czasie. Znowu jest okropna zima…
W poniedziałek 14 grudnia 1981 roku, drugiego dnia stanu wojennego, już niczego złego się nie spodziewałam. Oglądaliśmy z przyjaciółmi telewizję i popijali samogon. Nagle odezwał się dzwonek przy furtce. Janusz Michałowski, mój mąż, aktor, zażartował: „Pewnie po ciebie…”. Podszedł do okna.
Wrócił blady.
Powiedział: „Są”. Po schodach na górę biegło dwóch: jeden cały ubrany na czarno, z białą pałą, którą wyginał w rękach. Za nim drugi, młody, w tureckim kożuszku i błękitnym golfie. Pierwszy krzyknął: „Nazwisko! Idziemy! Zbierać się!”. Pakowałam się pośpiesznie i tylko prosiłam esbeków, żeby zachowywali się spokojnie, bo mąż jest świeżo po zawale. Nie wiem już, w jakim momencie narastającej grozy i chamstwa odezwał się – blady i zdesperowany:
„To mnie też panowie weźcie!”. Czarny wrzasnął w odpowiedzi: „Jeszcze nie czas!” i zamierzył się na niego pałą. Gdy wyprowadzali mnie za drzwi, jeden chwycił mnie za ramię, drugi odwrócił i zatrzasnął kajdanki na przegubach rąk.
Janusz patrzył na to przez okno.
I jeszcze raz była zima, zima 1965 roku, styczeń, może luty. W Warszawie napadało tyle śniegu, że na chodnikach potworzyły się śnieżne zapory. Nieodgarniane, topiły się wolno, zmieniały w jakąś obrzydliwą maź. Grzęzłam w niej po kostki, łażąc zamyślona tam i z powrotem po Nowym Świecie. Byłam w kożuchu, a mimo to było mi zimno. I miałam mokre buty.
– Proszę pani, coś pani zgubiła – zatrzymał mnie nagle męski głos. Odwróciłam się. Jakiś mężczyzna w średnim wieku, łysy, ale bez czapki, wachlował w moim kierunku upapranym błotem egzemplarzem reżyserskim, który jeszcze przed chwilą niosłam za pazuchą. Nie czułam, że mi się wypsnął, bo kożuch miał grube rękawy. „Nie wolno, nie wolno, niech pan to zostawi!” – krzyczałam do przerażonego moim wybuchem faceta. Bez zastanowienia wyrwałam mu egzemplarz, odepchnęłam go i jeszcze raz wdeptałam egzemplarz w błoto.
Człowiek dziwnie na mnie popatrzył, stuknął się w głowę i poszedł. Ja otrzepałam mokre i utytłane błotem okładki egzemplarza „Orestei”. Płakałam. Minęło pół godziny, a ja dalej szlochałam zwrócona twarzą do pełnej pączków wystawy Bliklego. Minęło pięć miesięcy, od kiedy ukończyłam Szkołę Teatralną, otrzymałam dyplom reżysera. Przez ten czas skrupulatnie przestrzegałam wszystkich zabobonów teatralnych, także tych o przydeptywaniu upuszczonego egzemplarza, wierząc w ich moc sprawczą, i szukałam pracy. Wszędzie. W Warszawie i na prowincji, stukałam do drzwi Narodowego, Dramatycznego, byłam na rozmowie w Gnieźnie… i nic. NIKT MNIE NIE CHCIAŁ.
To oczywiste, że w różnych momentach życia inaczej definiujemy nieszczęście, które nas spotyka. Mnie wtedy nie mogło spotkać nic gorszego: byłam bezrobotna i chwilowo straciłam nawet wiarę w siebie, bo wszyscy moi koledzy z roku już gdzieś się pozaczepiali, byli nawet tacy, którzy dostali etaty, a ja?
Sześć długich lat walczyłam w szkole z profesorem Bohdanem Korzeniewskim, dziekanem Wydziału Reżyserii, niemal każdego dnia próbując mu udowodnić, że się nadaję, że myli się, twierdząc, jakoby już nigdy żaden reżyser ze mnie nie będzie, i teraz, kiedy mu to wreszcie udowodniłam, nie mam gdzie zrealizować spektaklu dyplomowego… Chodziłam bez celu po Nowym Świecie, miałam strasznie dużo czasu i pierwszy raz w życiu objawy depresji.
Romek Kłosowski mnie wtedy uratował. Jego jedna dobra rada wystarczyła. Zmieniłam strategię. Udało się. Wyjechałam z Warszawy do Białegostoku. I nie z egzemplarzem wymarzonej sztuki, tylko po to, by zrealizować tytuł podrzucony mi przez tamtejszego dyrektora. Nie ugrzęzłam na zawsze w mokrym śniegu, wszystko ruszyło do przodu, tak jak miało ruszyć. Cykanie białych minut ucichło jak ucięte nożem.
Postanowiłam, że opiszę WSZYSTKO. Tu, w tej książce, której tytuł wyjaśni się już w pierwszym rozdziale, choć do końca nie wiem, czy naprawdę mnie tłumaczy. Czy to ja jestem w nim – cała, prawdziwa dziewczyna z Kamienia.
Ja.
Chciałam jeszcze raz zebrać moje życie w jednym miejscu. Sprawdzić, czy miało jakiś sens. Intuicja podpowiadała mi, że „autobiografia” niekoniecznie jest pisaniem o sobie, tylko o czymś innym, ważniejszym niż „ja”. O pamiętaniu? O świecie, jaki zapamiętałam i dlaczego go takim zapamiętałam, i o moim pokoleniu, które było świadkiem jego zdumiewającej przemiany? To moje szczęście, że żyłam tak długo, w trzech różnych epokach i w kilku różnych środowiskach. Spotkałam na swojej drodze ludzi wybitnych, a sama dostałam szansę aktywnego uczestniczenia w rzeczywistości, a nawet układaniu puzzli Historii.
Opowieść o życiu niekoniecznie jest tylko selekcją danych: oddzielaniem informacji istotnych od nieistotnych. Czasem kilka niezależnych rozbłysków pamięci (z pozoru mało ważne detale, fragmenty rozmów) pojawia się jeden po drugimi tworzy zaskakującą konstelację. Przyglądam się im, zdziwiona, że są teraz razem, próbuję je rozgryźć, nazwać, opisać i dopiero wtedy zaczynam ROZUMIEĆ.

(…)

CZĘŚĆ I
KRAINA POCZĄTKU

ROZDZIAŁ TRZECI
„Wojna! Wojna!”

Czyli – jak mógłby wyglądać mój nigdy nienakręcony
film o wojennej tułaczce, więziennym absurdzie
i smrodzie miłosierdzia
WRZESIEŃ–PAŹDZIERNIK 1939 ROKU

Nie pamiętam pierwszego dnia wojny. Dla nas, dziewczynek, w Kamieniu musiał to być po prostu kolejny dzień niekończącego się, gorącego lata. Renia miała sześć lat, ja – cztery. Nie sądzę, żeby już na początku mówiono nam, co się dzieje i co grozi naszej rodzinie. Ale to wtedy, we wrześniu 1939 roku, usłyszałam po raz pierwszy słowo „nie-bez-pie-czeń-stwo”. Niebezpieczeństwo? Co to może być? Jakie niebezpieczeństwo groziło nam w Kamieniu, w domu czy w parku? Długo uczyłam się znaczenia tego słowa, poznawałam jego przedziwne i nieoczekiwane smaki.
Więc wybuchła wojna… Jak dziecko, którym wtedy byłam, może o niej opowiedzieć? Jak pokazać, że świat małego dziecka staje się nagle „nie-bez-piecz-ny”. Gdybym dziś miała kręcić film o tych wydarzeniach, poprosiłabym Ryśka Lenczewskiego, mojego operatora z „Bożej podszewki”, mistrza pleneru, najpierw o długie ujęcie, jak biegniemy wzdłuż rozlewiska Wisły. Mama trzyma nas obie z Renią za ręce, biegniemy pod słońce, jest pięknie, jasno, tylko przeraźliwie głośno, bo niemieckie samoloty lecą bardzo nisko i bombardują most na Wiśle. Ale wtedy jeszcze nie czułam się „bardzo niebezpiecznie”, bo obok była Mama. Mogłyśmy udawać, że to jakaś zabawa w wyścigi.
Drugie ujęcie będzie już mroczne. W domu zamęt, kłótnie, krzyki… Chyba zbliżał się front. Dramatyczna decyzja: uciekamy z Kamienia! Byle dalej od Niemców. Lwów będzie oblężony! Więc do Lwowa nie. „Jak to – nie do Lwowa? To gdzie?” – to chyba musiała zawołać Mama. Naprawdę musimy uciekać? Gdzieś pod sowiecką granicę? Albo na południe, jak wszyscy, do Rumunii? Dziś taka decyzja o ucieczce wydaje mi się bezsensowna. Kolumny uciekinierów były łatwiejszym celem dla samolotów niż spokojny Kamień. Ale wtedy rodzice nie mieli chyba czasu na chłodną analizę zdarzeń. Panowała pełna dezorientacja, naprawdę nikt nic nie wiedział, co się dzieje i co będzie. Słuchano instynktu. A ten podpowiadał, żeby uciekać stąd, czyli od wojny, jak najdalej.
Renia opowiadała potem, jak przez nasze podwórze biegł przestraszony jeden z ostatnich wycofujących się polskich żołnierzy, że upuścił karabin, ale jeszcze wrócił po niego, podniósł i pobiegł dalej. I że ujadała za nim nasza suczka, cocker spaniel o imieniu Fari. Gdyby nakręcił tę scenę Andrzej Wajda, mogłaby z powodzeniem znaleźć się w jego „Lotnej” jako przeciwwaga dla słynnej sekwencji, w której polski ułan wali szablą w pancerz niemieckiego czołgu.
Teraz w moim nigdy nienakręconym filmie bez tytułu następowałaby seria scen z szybkim montażem: siedzimy w naszym fiacie (albo w mercedesie, bo Renia twierdziła, że fiat został sprzedany przed wojną), rodzice z przodu, z tyłu Prabusia i my obie. Na kolanach Prabusi wielka czarna kapelusznica i nocnik na wszelki wypadek. Samochód rusza. Migawki z drogi: pola, las, wieś za wsią… Posuwamy się w kolumnie uciekinierów. Wszyscy dookoła nas jadą, idą, biegną w tym samym kierunku. Na wschód, potem może na południe. Kurz, wozy, bydło i ludzie. W rowach leżą porzucone dziecięce wózki, wałęsają się nikomu już niepotrzebne psy.
W „Bożej podszewce” nakręciłam podobną scenę, tyle że pokazującą panikę mieszkańców Juryszek i okolic na wieść o zbliżaniu się armii niemieckiej podczas pierwszej wojny światowej. Dziś nie wiem, co jest z filmu, a co spoza moich prawdziwych wspomnień. Ale czy to ważne, skoro tak to wspomnienie upamiętniłam?
Jedziemy dalej. Prabusia wymiotuje, mnie strasznie chce się siku. Musieliśmy się rzadko zatrzymywać albo nawet wcale, skoro był z tym problem. W końcu polskie wojsko zarekwirowało nam samochód. Rodzice pewnie porzucili część bagaży, bo dalej na wschód jedziemy już furmanką, poupychani jak sardynki wśród innych przerażonych pasażerów. Nie wiem, czy jeszcze mamy ze sobą nocnik, czy Prabusia dalej trzyma na kolanach swoją kapelusznicę. Może już gdzieś przepadła… Nie pamiętam. Jedziemy. Kołyszemy się z Renią w objęciach Mamy, koła skrzypią, furman strzela z bata, udręczeni współpodróżnicy śpią i chrapią.
Pierwszy postój w Ossowcach u Cieńskich, u ciotki Maryli. Tam znowu bombardują. Biegniemy do schronu na końcu parku. Biegnę ostatnia, potykam się, leżę na trawie. I ryczę… Jakaś stara kobieta szybko mnie podnosi. W środku schronu tłoczno, ludzie siedzą jeden na drugim. Ci z przodu klęczą, modlą się, zawodzą, śpiewają: „Pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko!…”. Za chwilę modli się już cały schron. To brzmi jak groźny pomruk. Tę scenę i ten ludzki modlitewny skowyt też umieściłam w „Bożej podszewce”. Janusz Michałowski, mój mąż, aktor, grał w moim serialu starego sędziego Lulewicza. Z wtuloną w niego córką (młodziutka Karolina Gruszka) siedzieli wciśnięci między ludzi i sprzęty domowe w wykopanym gdzieś na placu koło ich wileńskiej kamienicy okopie. Pamiętam, że wiele razy kazałam powtarzać aktorom tę modlitwę, bo tak bardzo chciałam uchwycić atmosferę z tamtego schronu w Ossowcach.
Nic. Dalej pusto, ciemno, żadnych obrazów, mam luki w tej mojej opowieści o ucieczce przed Niemcami. A potem pojawia się inny wróg, inne niebezpieczeństwo.
Już po 17 września wyłaniają się z nicości wspomnień Brody. Majątkiem w Brodach administrował swego czasu dziadek Konrad Łuszczewski, ojciec Mamy, i ten okręg reprezentował potem w Sejmie jako poseł partii chrześcijańsko-narodowej. Ale czemu my trafiliśmy teraz do tego miasta? Mieliśmy tu jakąś rodzinę, znajomych? Kiedy minęła nas Armia Czerwona, jak przeżyliśmy jej triumfalny pochód? Renia w swoim wspomnieniowym artykule twierdziła, że wcale nie zabrano nam samochodu podczas ucieczki, że nie błądziliśmy po szosach i nie jechaliśmy żadnymi chłopskimi furmankami. Podobno dotarliśmy tylko do majątku rodziny Mamy, do Pieniak pod Lwowem.
I tam zastała nas inwazja sowiecka. Bolszewicy zabrali auto, zaaresztowali wszystkich dorosłych i wywieźli do Brodów. Podobno zostałyśmy same z Prabusią. Po paru dniach wróciła Mama, jakimś cudem załatwiła sobie zwolnienie z aresztu, tłumacząc to koniecznością opieki nad dziećmi. A potem wykupiła Stryjka za kilka drogich pierścionków. Przeczytałam relację Reni dopiero niedawno, zdumiona, bo nic nie wiedziałam o uwięzieniu Mamy. I chyba na pewno tak nie było.
Ruscy jednak naprawdę zaaresztowali Stryjka! Pamiętam, jak Mama zaprowadziła nas, śliczne małe blondyneczki, co ja mówię – „zaprowadziła”?!, nie!, zawlokła nas do jakiegoś naczdyrdupsa z NKWD, żeby się ulitował i wypuścił jej niewinnego męża, ojca tych ślicznych maleństw. Kazała nam głośno płakać. Płakałyśmy. Okropnie płakałyśmy! Nie wiem, czy zdawałyśmy sobie sprawę, że nasz płacz może uratować Stryjkowi życie, ale na pewno szlochałyśmy szczerze. Bałyśmy się, Mama też musiała się bać.
Z tamtej wizyty w budynku szkoły przejętym przez nową sowiecką władzę pamiętam pierwsze zderzenie z zupełnie obcą mi „cywilizacją”. Oczywiście jak zwykle nie w porę zachciało mi się kupę. Kupa w sowieckim urzędzie! W takiej chwili, kiedy chodzi o życie lub śmierć, kiedy trzeba uratować Stryjka! Panika, czy zdążymy dobiec! Gdzie tu toaleta? Słyszę głos Mamy: „Proszę pana, to jest małe dziecko, ono MUSI!”. Widocznie ktoś się ulitował, pokazał drogę. Weszłyśmy. Widok był przerażający. Ubikacja bez drzwi, to znaczy jeszcze z drzwiami, ale już wiszącymi na jednym zawiasie. Dziura w desce, wokół niej góra gówna, dosłownie góra. Szpiczasta. Stawało się na desce obiema nogami i… góra gówna za każdym razem była większa i większa. Odechciało mi się w okamgnieniu.

 
Wesprzyj nas