Urzekająca, wzruszająca opowieść o miłości, radości, rozczarowaniu i skradzionej tożsamości.


Każdy z nas chciałby czasem być kimś innym. Jenny Shaw słyszy za sobą wołanie „Jessie!” w hotelowym holu i odruchowo ogląda się przez ramię. Całe życie była grzeczna i układna, jednak tym razem coś każe jej skorzystać z okazji i podszyć się pod Jessie Morgan, do której jest uderzająco podobna.

Samotna i zagubiona, niespodziewanie zyskuje krąg serdecznych przyjaciół i ku swemu ogromnemu zaskoczeniu wdaje się w romans. Zgłębiając przeszłość Jessie, odkrywa tajemnicę, która nakłania ją do kolejnego śmiałego kroku w nieznane. Co z tego wszystkiego wyniknie?

Allie Larkin przedstawia zaskakujące i całkiem świeże spojrzenie na znany skądinąd temat problemów z tożsamością. Po mistrzowsku powołuje do życia złożone osobowości, które czytelnikowi wydają się starymi przyjaciółmi, a także tworzy sytuacje, można powiedzieć, żywcem wyjęte z rzeczywistości. Krótko mówiąc, jestem w tej książce zakochana! Allie Larkin należy wciągnąć na listę obserwowanych autorów, ponieważ ona wie, co robi, i robi to świetnie.
Jen Lancaster

Najnowsza powieść Allie Larkin każe się zastanowić nad pytaniem: Co by było, gdyby dało się porzucić własne życie i wejść w cudzą skórę? „Zrządzenie losu” jest intrygującym i rzetelnie przedstawionym obrazem kwestii tożsamości, przyjaźni i zaufania oraz próbą odpowiedzi na pytanie, co może się stać, gdy dojdzie do spektakularnej kolizji wszystkich trzech czynników.
Sarah Pekkanen

Urzekająca, wzruszająca opowieść o miłości, radości, rozczarowaniu i skradzionej tożsamości. „Zrządzenie losu” prowadzi czytelnika do błyskotliwej konkluzji, że by przekonać się, kim naprawdę jesteśmy, musimy najpierw porzucić własne wyobrażenia o tym, kim powinniśmy być.
Amy Hatvany, autorka bestsellerowej powieści „Ogród wspomnień”

Najnowsza książka Allie Larkin jest zajmującą i mądrą powieścią pełną bohaterów z krwi i kości.
„Red Hot Book of the Week”, SheKnows.com

Zabawna i wciągająca lektura dla każdego, kto kiedykolwiek zastanawiał się, jak by to było żyć w cudzej skórze.
„Romantic Times Book Review”

Dzięki świetnym dialogom i doskonałej konstrukcji z łatwością mkniemy przez tekst, zastanawiając się nad tym, kim chcielibyśmy być.
„The Gazette”

Allie Larkin mieszka z mężem Jeremym, dwoma owczarkami niemieckimi, Argo i Stellą, oraz kotem o trzech łapach. Autorka przysięga, że nigdy nie przybrała fałszywej tożsamości, by wziąć udział w zjeździe absolwentów liceum. Kocha Boston. Zespół, nie miasto. Chociaż uważa, że miasto też jest super.
Studio Universal Pictures zakupiło prawa filmowe do powieści „Zrządzenie losu”.

Żeby przekonać się, kim naprawdę jesteś, porzuć wyobrażenia o tym, jaka być powinnaś!

Allie Larkin
Zrządzenie losu
Tłumaczenie: Agnieszka Barbara Ciepłowska
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 26 marca 2015


Przez całą drogę na lotnisko Deagan był intrygująco rozkojarzony. A przecież nie zaparzyłam mu kawy jak siekiera, konsystencji błota, tylko normalną, jak dla zwykłego człowieka, i jeszcze dolałam do niej mnóstwo mleka. Pił ją i pił, i nie mógł wypić. Siedział przy rozchwianym kuchennym stole w aneksie jadalnym wielkości pudełka od zapałek w moim smętnym mieszkanku i niewidzącym wzrokiem patrzył, jak miotam się, pakując torbę podróżną. Do walizki nie miałam już szans nic upchnąć. Żeby ją zamknąć, musiałam się na niej położyć. Mój kot, Pan Snuffleupagus, przyglądał mi się ze swojego ulubionego punktu obserwacyjnego, czyli ze szczytu komody, i za każdym razem, gdy go mijałam, pacał mnie łapą.
Pierwszy raz w życiu jechałam w podróż służbową i choć idea jako taka wydawała mi się rewelacyjna oraz budziła we mnie dreszczyk emocji, to po wczorajszym wieczorze, gdy usilne próby wlania odżywki do włosów do mikroskopijnej buteleczki podróżnej zakończyły się utworzeniem wielkiej śluzowatej kałuży na podłodze łazienki, zaczęłam podejrzewać, że jest to taka sama męczarnia, jak każdy inny wyjazd. Jedyna pociecha, że po konferencji Deagan odda kota na przechowanie i spotkamy się w Seattle. Tam wypożyczymy czerwony kabriolet, pojedziemy do Napa i tydzień spędzimy w SPA, poddając się masażom oraz popijając szampana w czasie lotu balonem. Nie miały to być odwiedziny u przyjaciół z college’u połączone z nocowaniem na kanapie ani wynajęcie domku przy trasie narciarskiej w dwadzieścia osób. Nic z tych rzeczy. Wybieraliśmy się na urlop z prawdziwego zdarzenia.
Deagan był tak zajęty telefonem, że nawet mnie nie poganiał, chociaż robił to zawsze, gdy zbierałam się do wyjścia na kolację albo pędziliśmy do kina. A ponieważ ja podświadomie oczekiwałam znaczącego spoglądania na zegarek i ciężkich westchnień co pięć minut, sama nie sprawdzałam czasu. I raptem uświadomiłam sobie, że jest za piętnaście siódma, czyli właśnie powinnam być na lotnisku.
– Deagan! Musimy wychodzić! Czemu mi nie powiedziałeś?
Chwyciłam naręcze bluzek z dna szafy i wepchnęłam je do przedniej kieszeni torby, która i tak już pękała w szwach.
– Aaa… – Podniósł na mnie nieprzytomne spojrzenie. – No tak. – Potarł twarz dłonią. – Brendon chce przełożyć trening na wpół do szóstej, ale Faye nie zdąży po pracy, więc Justin próbuje…
– Dobrze już, mniejsza o większość, opowiesz mi w samochodzie!
Gorączkowo narzuciłam blezer na ramiona.
Pognaliśmy na parking. Deagan zataszczył moją walizę do auta i załadował ją do bagażnika. Bardzo dobrze, bo po pierwsze, była strasznie ciężka, a po drugie, dzięki temu nie zauważył, jak się malowniczo poślizgnęłam na zamarzniętej kałuży. Po ulewnym deszczu złapał mrozek, w efekcie parking niewiele różnił się od lodowiska.
Usiłując wrócić do równowagi, chwyciłam zderzak najbliższego samochodu i uruchomiłam alarm. Deagan spojrzał w moją stronę, ja odskoczyłam od wyjącego pojazdu i pokręciłam głową, jakbym nie miała zielonego pojęcia, co się wydarzyło.
– Nie wiem, po co komu alarm samochodowy – stwierdziłam, siadając na miejscu pasażera. – I tak nikt nie zwraca na nie uwagi.
Mruknął coś. Rano zazwyczaj był niezbyt rozmowny, więc niby nie działo się nic szczególnego, jednak w głębi duszy zaczęłam się niepokoić. Nie dokończył kwestii ustalania godziny treningu siatkówki. Niespecjalnie miałam ochotę tego słuchać, więc nie wracałam do sprawy, lecz miałam nadzieję, że odezwie się na inny temat. Na przykład powie, że będzie za mną tęsknił. I nie może się doczekać naszego wspólnego urlopu.
Coś tam poprawił przy nawiewach na desce rozdzielczej, a wtedy zauważyłam, że drżą mu ręce. Złożyłam to na karb zdenerwowania, bo było już bardzo późno, na dodatek jechaliśmy po oblodzonej drodze, ale gdy stanęliśmy na światłach, spojrzał na mnie… takim przeciągłym, takim pełnym wyrazu wzrokiem, że serce zabiło mi mocniej, wcale nie z nerwów przed podróżą.
Za dwa miesiące kończył mi się wynajem mieszkania. Rozmawialiśmy o tym przy ostatniej kolacji. To spojrzenie musiało być znaczące. Spojrzenie, milczenie, zdenerwowanie.
Zaproponuje, żebym z nim zamieszkała.
Nie będę ściemniać, że o tym nie myślałam. Zdecydowałam już, na której ścianie powieszę reprodukcje obrazów Jacksona Pollocka i gdzie ustawię fotel z wysokim oparciem, któremu dałam tapicerkę ze starego wełnianego garnituru. Pierwszego ranka po przeprowadzce włożę czarny atłasowy szlafrok i przygotuję Deaganowi naleśniki oraz świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy. Byłam zdecydowana uczynić wszystko, co w mojej mocy, by nie miał pojęcia o przyziemnych efektach funkcjonowania mojego przewodu pokarmowego. Za wszelką cenę. No i postanowiłam nie zmieniać nazwiska, gdy wreszcie się pobierzemy. Rozważałam połączenie obu naszych nazwisk. Jenny Shaw-Holmes brzmiało całkiem nieźle.
Droga na lotnisko Greater Rochester International trwała zaledwie piętnaście minut, ale i tak zdążyłam w tym czasie wymyślić pięć sposobów wyrażenia zgody na propozycję Deagana. Trzy odrzuciłam dość szybko, miotałam się między dwiema: stonowaną, pełną godności frazą „Ależ oczywiście” a okrzykiem „Och, Deagan!” połączonym z zarzuceniem mu rąk na szyję i oczami zaszklonymi do tego stopnia, by wyglądało to słodko, ale nie zbyt łzawo, żeby go nie wprawić w zakłopotanie.
Deagan zawsze był wyjątkowo schludny. W jego samochodzie nawet na woreczku otaczającym drążek zmiany biegów nie uświadczyłbyś pyłka kurzu, a wszystkie chromowane elementy wypieszczonej mazdy 3 lśniły nieskazitelnym blaskiem. Czasami zastanawiałam się, czy on w ogóle ma linie papilarne, bo nigdzie nie zostawiał odcisków palców.
Podjechał do krawężnika w strefie linii Jet Blue, zatrzymał samochód, wdusił kciukiem przycisk włączający światła awaryjne i zaczął majstrować przy kieszeni kurtki. Coś w niej miał. Wokół czegoś błądził dłonią. Czegoś kanciastego.
Jasny gwint!
To na pewno pudełko z pierścionkiem. Może nawet z tym konkretnym pierścionkiem? Tym, który widziałam w „Glamour”? Siedzieliśmy wtedy na kanapie i popijaliśmy kawę. On czytał „Sports Illustrated”. Przewróciłam stronę i ujrzałam ósmy cud świata. Elegancki brylant o płaskim szlifie. Zatrzymałam się nad nim trochę za długo. Wyobraziłam go sobie na swoim palcu. W myślach widziałam Deagana zginającego kolano i otwierającego pudełeczko. Spotykaliśmy się już od roku, w sam raz.
– Co czytasz? – spytał, zaglądając mi przez ramię.
Na sąsiedniej stronie było o trendach wiosennego makijażu. Tekstu jak na lekarstwo. Jasne, że nie czytałam tyle czasu o koralowej szmince.
– Ładny. – Deagan wskazał zdjęcie pierścionka.
Spiekłam raka.
Szybko przewróciłam kartkę.
Spytał, jakiej to firmy, a gdy odpowiedziałam: „Cartiera”, mruknął coś nieuważnie i więcej nie wrócił do tematu.
Pewnie kupił ten pierścionek i teraz chciał mi go dać!
Planował oświadczyny w SPA, ale uświadomił sobie, że nie da rady czekać tak długo, niepokoiła go myśl o rozstaniu na czas mojego wyjazdu, a pierścionek palił go w kieszeni? Kto wie, może po przyjeździe do Seattle będę mogła wrzucić do sieci zdjęcie swojej dłoni z tym pierścionkiem na palcu? I zmienić status na „zaręczona”? A wtedy wszystkie moje koleżanki z gimnazjum, które teraz chełpiły się rosnącymi brzuchami i wymieniały w internecie uwagi na temat ciążowych zachcianek, porannych nudności, czopów śluzowych i jakichś poduszek do karmienia, będą mog­ły się wypchać.
– Jenny – odezwał się cicho, patrząc na mnie tymi niesamowitymi orzechowymi oczami, okolonymi czarnymi jak smoła gęstymi, długimi rzęsami, za które każda kobieta dałaby się pokroić, bez sensu, bo natura najwyraźniej wyposażała w nie tylko facetów. – Muszę ci coś powiedzieć.
Z mojej piersi wyrwało się nabrzmiałe szczęściem westchnienie.
– Och, Deagan!
– Wiem, wiem, śpieszysz się, faktycznie musisz już iść, ale wydaje mi się, że powinienem to powiedzieć teraz.
Zmartwiałam. Jakby czas, powietrze i cała Ziemia zastygły w bezruchu, by wysłuchać następnych słów Deagana.
– Widzisz… Mam wrażenie… Czuję… że jestem winien szczerość nam wszystkim…
– Wszystkim?
Spojrzał na mnie wzrokiem zbitego psa i wtedy do mnie dotarło. „Wszyscy” to troje: on, ja i Faye.
Deagan był przekonany, że kocha ją, nie mnie.
Faye, ta od siatkówki. Od kilku miesięcy rozmyślnie ignorowałam fakt, że każde opowiadanie o cotygodniowych rozgrywkach zaczynało się od Faye i na niej kończyło. Musi tak być, przekonywałam siebie, ponieważ to właśnie ona, Faye, jest tą wspaniałą, genialną, rewelacyjną zawodniczką, dzięki której drużyna odnosi sukcesy; każde jej zagranie jest wyjątkowe. Potem jednak trafiły się rozgrywki i poszłam na mecz. A tam Faye zawalała każde podanie. Wtedy zrozumiałam. Zainteresowanie Deagana tą dziewczyną nie miało nic wspólnego z jej osiągnięciami na boisku. W pewnym momencie dostała po serwie obcierkę w ucho, bo tak była zajęta strojeniem min do mojego chłopaka, że nie zauważyła piłki. Od tamtej pory coś mnie ściskało w żołądku i jakoś nie chciało puścić.
Kierowca samochodu za nami zatrąbił niecierpliwie, ale Deagan jakby ogłuchł.
Wyjął rękę z kieszeni.
Trzymał w niej paczuszkę gumy do żucia. Podwójnie miętowej. Zawsze kupował duże opakowania, faktycznie, akurat mniej więcej wielkości pudełka na pierścionek, zwłaszcza w oczach kogoś o wybujałej wyobraźni.
Wsunął gumę do ust i zaczął żuć.
– Bo widzisz – podjął wolno – mamy z Faye wiele wspólnego… Gdybym tego nie zgłębił… byłoby szkoda.
– Co chcesz zgłębiać?
Przed oczami pojawił mi się kuriozalny obraz: Deagan i Faye w łóżku, on w hełmie korkowym z lampą czołową, jakby miał eksplorować jaskinie.
– Nie martw się o kota. Tak czy inaczej, zajmę się nim pod twoją nieobecność.
– Dziękuję – odparłam automatycznie. Wyświadczał mi przysługę. Mój kot nie zdechnie z głodu mimo naszego rozstania.
– Z tym że do Napa to już raczej nie pojedziemy – ciągnął grobowym tonem.
Całkiem jakbym robiła mu krzywdę, gdy parę miesięcy temu, kiedy jeszcze byliśmy parą idealnie szczęśliwą i wszystko szło łapka w łapkę, podsyłałam mu linki do różnych kurortów SPA.
Łzy napłynęły mi do oczu, a jednocześnie miałam ochotę urządzić mu dziką awanturę.
Nie zrobiłam nic. Siedziałam kompletnie odrętwiała. Jakby czas, powietrze i cała Ziemia mogły zapomnieć o ruchu i zostawić nas w samochodzie na zawsze.
W końcu jednak łza, wielka i ciężka, spłynęła mi po policzku. Za nią ruszyły następne. Otarłam twarz rękawem.
Od strony kierowcy pojawiło się auto lotniskowej służby bezpieczeństwa z migającym pomarańczowym światłem. Strażnik zatrąbił głośno, po czym stanowczym gestem kazał nam odjechać.
– Jenny… Wybacz, ale…
Deagan wdusił na swoich drzwiach przycisk zwalniający blokadę w moich.
Wzięłam torbę z tylnego siedzenia. Nawet na niego nie spojrzałam. Nie odezwałam się słowem. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Wilgotnym rękawem starłam ślady swoich palców z chromowanej klamki i wysiadłam. Chwilę później stałam na krawężniku i patrzyłam za odjeżdżającą mazdą. Oddalała się szybko, Deagan ochoczo pędził do nowego związku. I chciał jak najszybciej uciec ode mnie.
Raz jeszcze otarłam twarz rękawem. Czułam, jak mi tusz ścieka z rzęs, jak mi je skleja, ale nie miałam siły z nim walczyć. Torba ważyła tonę, ledwo ją zawlokłam do sali odlotów, ciągnęłam po ziemi, choć nie miała kółek.
– Zdążyła pani w ostatniej chwili – zauważyła przy odprawie urzędniczka, której podałam dokumenty.
Po czym zapytała, czy mam jakiś bagaż, a ja wtedy uświadomiłam sobie, że moja walizka została w bagażniku samochodu Deagana. Nawet gdybym miała ochotę poniżyć się telefonem z prośbą, żeby mi ją przywiózł, było na to o wiele za późno.

W samolocie ugrzęzłam na środkowej miejscówce pomiędzy facetem wyglądającym na wypasionego futbolistę, tak szerokim w barach, że nie mieścił się w swoim fotelu, a kobietą otoczoną gęstym, prawie namacalnym obłokiem zapachu perfum. Ta mydlana woń sztucznych kwiatów przypominała mi pewne zdarzenie z czasu, gdy miałam jakieś pięć, może sześć lat. Najadłam się wtedy baniek z piany do kąpieli, bo oceniłam po zapachu, że będą smakowały cukierkami. Myliłam się.
Od początku lotu wszystkie siły poświęcałam staraniom, żeby nie załamać się kompletnie i nie rozpłakać w głos. Futbolista udawał, że mnie ignoruje, zerkając od czasu do czasu z ukosa, a potem znad „New York Timesa”, natomiast kobieta zanurzona w zapachu płynu do kąpieli wzdychała i cmokała za każdym razem, gdy wyrwał mi się szloch, jakby mnie zachęcała do wyznań. Nie chciałam z nią rozmawiać. Nie życzyłam sobie powielania odwiecznego wzorca, wypłakiwania się przed kimś obcym. Niestety, gdy stewardzi rozdali nam paczuszki orzeszków ziemnych, uderzyło mnie wspomnienie, że Deagan nie znosił tej przekąski, więc zawsze mi ją oddawał, i nagle torebka z zatęchłymi orzeszkami wydała mi się najbardziej wstrząsającym przedmiotem na świecie. Ze ściśniętego gardła wydarł mi się rozdzierający szloch przywodzący na myśl wściekłe gęganie.
– No już, już, skarbeńku – odezwała się pachnąca kobieta, poklepując mnie po ręku.
– On mi zawsze oddawał orzeszki! – zakwiliłam.
Mężczyzna siedzący w rzędzie przed nami wstał, odwrócił się i zmierzył mnie ciężkim spojrzeniem. Pani Bańka Mydlana odpędziła go machnięciem ręki.
Futbolista dał mi swoje orzeszki, a ja rozpłakałam się jeszcze głośniej, wtedy pośpiesznie wyciągnął z kieszeni fotela przed sobą magazyn linii lotniczych i ostentacyjnie zatonął w lekturze artykułu Najlepsze restauracje hiszpańskie w dziesięciu miastach.
Pani Bańka Mydlana poszperała w torebce i podała mi garść żółtych serwetek. Nie miałam ochoty używać pogniecionych starych serwetek, ale łzy ciekły mi strumieniem, już miałam bluzkę mokrą na piersiach.
– A ona wcale… – załkałam, ocierając brodę – wcale nie jest ode mnie lepsza.
– Oczywiście, kochanie – zapewniła mnie pani Bańka Mydlana z niezmąconym spokojem charakterystycznym dla kobiet biegłych w sprawowaniu opieki nad wszelkimi ofiarami losu.
Mnie jednak niepotrzebne były żadne zapewnienia. Wiedziałam swoje, nie miałam wątpliwości. Faye na pewno nie była ode mnie lepsza, pod żadnym względem. Nawet niespecjalnie się ode mnie różniła. I właśnie to mnie dobijało. Gdyby Deagan zostawił mnie dla jakiejś supermodelki albo akrobatki, ewentualnie na przykład dla siatkarki z prawdziwego zdarzenia, chyba nie czułabym się, jakbym dostała w twarz. Tymczasem ona była całkiem przeciętna. Zupełnie jak ja. Nie mierzył wyżej.
– Po co ci ktoś, kto nie umie się na tobie poznać i nie wie, co dla niego dobre? – spytała retorycznie pani Bańka Mydlana.
Luanne, moja najbliższa przyjaciółka, szybko zakończyłaby rozmowę z osobą, która traktuje kobiety przedmiotowo, niezależnie od jej intencji. „Żadna z nas nie jest rzeczą, którą mężczyzna może sobie wybrać, kupić albo sprzedać”, oznajmiłaby wyzywająco. W zasadzie kazałaby pani Bańce Mydlanej zamknąć się już przy „skarbeńku”. Nikt nie nazwałby Luanne skarbeńkiem bezkarnie. To samo dotyczyło wyrazów takich jak: kochanie, słonko, maleńka, serduszko i różnych pieszczotliwych zdrobnień, obojętne, z czyich ust wychodziły. Jednak zgodziłaby się z sednem rady, jaką właśnie otrzymałam. Po co zawracać sobie głowę kimś, kto mnie nie chce?
Chociaż teoretycznie doskonale wiedziałam, że nie powinno mi zależeć na Deaganie, w praktyce było inaczej. Chciałam żyć tak, jak zaplanowaliśmy, więc gdyby nagle zadzwonił i powiedział, że popełnił błąd, wróciłabym do niego w podskokach. I zachowywałabym się, jak gdyby nigdy nic, jakby nic się nie stało, jakby Faye w ogóle nie istniała.
Mieliśmy być razem aż do śmierci.
Nie były to wyłącznie moje oczekiwania. Nie projektowałam wspólnej przyszłości na własną rękę. Nie było to tak jak wtedy, gdy się nie dogadaliśmy na temat ulubionej restauracji: któregoś razu wychwalałam pod niebiosa Donatelle’s, a nie usłyszałam, jak Deagan wyraża całkiem inną opinię. Nie, nic podobnego. Przez kilka miesięcy w niedzielne poranki, w łóżku przy kawie wymyślaliśmy imiona dla naszych dzieci. Razem. Oboje.
– Podoba mi się Luke – stwierdziłam któregoś razu.
– Lukas Malcolm, po moim ojcu.
– Lukas Malcolm Holmes. Albo Lukas Malcolm Shaw-Holmes.
– Bez przesady, za długie. Możemy mu dać moje nazwisko albo twoje, ale nie twórzmy chłopakowi problemów.
Powiedział to tak, jakby Luke już był naszym synem, jakbyśmy czekali tylko na właściwy moment, żeby go poznać, czyli gdy ja awansuję na stanowisko referenta, Deagan zostanie szefem działu, weźmiemy ślub i kupimy odnowiony wiktoriański dom w Rochester, konkretnie w dzielnicy South Wedge, czyli niedaleko centrum, a na ścianie pokoju dziecinnego powiesimy kopię herbu rodziny Holmes, całkiem tak samo jak w domu rodzinnym Deagana.
Tak wyglądały wspólne plany. Nawet zaczęliśmy oszczędzać na dom. Nie ja sama. Oboje. Sama mogłabym sobie co najwyżej pomarzyć o wymalowaniu potężnego czerwonego celtyckiego lwa na ścianie naszej siedziby rodowej, a co dopiero nad dziecięcą kołyską. Sama mogłabym ewentualnie brać pod uwagę wyprowadzkę na wieś, a nie kupno domu w doskonałej okolicy. A gdybym już miała pokusić się o szczerość absolutną, musiałabym przyznać, że stanowisko referenta zaczęło mi się wydawać dalekie od szczytu moich marzeń.
Wszystko to powiedziałam pani Bańce Mydlanej. Głupia sprawa, jednak wylewanie żalów tak mi się spodobało, że nie mogłam przestać mówić. A ona okazała się bardzo dobrą słuchaczką.
Futboliście skończyła się lektura w magazynie pokładowym, więc chwilę przerzucał katalog SkyMall, aż w końcu zasnął. Pani Bańka Mydlana i ja pośmiałyśmy się z jego chrapania, przy czym zdziwiłam się niebotycznie, że w ogóle mogę się śmiać. Moje życie legło w gruzach, a mnie śmieszyło chrapanie obcego człowieka.

 
Wesprzyj nas