Książka Andrzeja Klima to zupełnie nowe spojrzenie na polsko-niemiecką historię: z humorem i bez obawy o to, że dosadne określenia czy niewygodne sądy zaszkodzą dobrosąsiedzkim relacjom.


Jak świat światem, nie będzie Niemiec Polakowi bratem – tym ludowym przysłowiem zaczyna się książka „Polska Niemcy 1:0 czyli 1000 lat sąsiedzkich potyczek” Andrzeja Klima.

A dlaczego 1:0? Żeby nie drażnić Niemców dwucyfrowym wynikiem – żartuje autor. No i książka nie jest jednowymiarowa, tylko z przymrużeniem oka.

Ta książka to złośliwy i politycznie niepoprawny zarys historii ponadtysiącletnich kontaktów Polaków i Niemców. Kontaktów, które – zanim ostygły do obecnej temperatury – doprowadzały do stanu wrzenia nie tylko nasz zakątek Europy, ale, bywało, że i cały świat.

Dzieje polsko-niemieckich relacji obfitowały w wydarzenia ponure, okrutne i przerażające, a takie najlepiej jest oswajać śmiechem i żartem. Bo tylko w nienormalnym świecie śmiech budzi obawę.

Autor prowadzi opowieść od czasów Mieszka I po II wojnę światową. Przytacza wydarzenia opisywane w podręcznikach, ale i te znane jedynie pasjonatom historii. Wplatając w narrację wątki osobiste, oswaja „wielką” historię.

Andrzej Klim – dziennikarz i redaktor, pracował m.in. dla „Gazety Wyborczej”, PAP-u, „Profitu”, „Claudii”, „Press”, „Newsweeka” oraz TVN24 Biznes i Świat. Historyk sztuki i archiwista. Absolwent Wydziału Nauk Historycznych, Wydziału Sztuk Pięknych UMK w Toruniu oraz studiów doktoranckich na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW. Konsultant w projekcie konkursowym koncepcji Muzeum Historii Polski w Warszawie. Autor książki Seks, sztuka i alkohol. Życie towarzyskie lat 60 (PWN, 2013)

Andrzej Klim
Polska Niemcy 1:0 czyli 1000 lat sąsiedzkich potyczek
Dom Wydawniczy PWN
Premiera: 16 marca 2015


(…)
Kilka lat później Mieszko zbliżył się do niemieckiego możnowładcy, margrabiego Dytryka, zarządzającego Marchią Północną, a sojusz ów został przypieczętowany około roku 980 ślubem niemłodego już władcy Polski z córką Dytryka – Odą. Urodziła mu trzech synów: Mieszka, Świętopełka i Lamberta. Niewątpliwie było to radosne wydarzenie dla potwierdzenia jurności Mieszka, mniej radosne dla pasierba Ody, Bolesława, który jednak później poradził sobie w typowo średniowieczny sposób z tą potrójną półniemiecką konkurencją do tronu. Zresztą nie wiadomo, czy sama Oda była szczęśliwa, przynajmniej w momencie zamążpójścia. Wcześniej bowiem przeznaczono ją do stanu duchownego i wiodła spokojny żywot w klasztorze, aż tu, jak pisał Thietmar,

“Kiedy matka Bolesława umarła, jego ojciec poślubił bez zezwolenia Kościoła mniszkę z klasztoru w Kalbe, która była córką margrabiego Dytryka. Oda było jej imię i wielką była jej przewina. Albowiem wzgardziła Boskim oblubieńcem, dając pierwszeństwo przed nim człowiekowi wojny […]. Z uwagi jednak na dobro ojczyzny i konieczność zapewnienia jej pokoju nie przyszło z tego powodu do zerwania stosunków, lecz znaleziono właściwy sposób przywrócenia zgody. Albowiem dzięki Odzie powiększył się zastęp wyznawców Chrystusa, powróciło do ojczyzny wielu jeńców, zdjęto skutym okowy, otwarto wrota więzień przestępcom”.

Widzimy więc, że Thietmar, który serdecznie nie znosił Polaków, a zwłaszcza Bolesława, dawał w swojej kronice upust żółci. Natomiast historycy podejrzewają, że to raczej niemieccy panowie szukali sposobu, by wpływać na polskiego księcia, który chociaż niby cesarzowi hołd złożył, to jednak w sprawy Rzeszy się mieszał. Kiedy zaś poślubił młodą Odę, nie tylko nie poddał się ich wpływowi, ale mieszał się jeszcze bardziej w wewnętrzne rozgrywki zachodniego sąsiada.

Doraźnym sukcesem Ody było skłonienie Mieszka, by ofiarował jej szczególny prezent ślubny. Mieszko za pogańskich czasów był, podobnie jak Czesi, dostarczycielem na wielką skalę niewolników do krajów arabskich i czerpał z tego niemałe profity. „Towar” pochodził przede wszystkim z plemion słowiańskich zamieszkujących tereny między państwem Mieszka a Niemcami, ale bywało, że i wzięci do niewoli Germanie szli na sprzedaż do Arabów. Przyjmując chrześcijaństwo, Mieszko wyrzekł się tego procederu, ale kto tam wie, czy nie naszłaby go ponownie chęć łatwego napełnienia takim sposobem książęcego skarbca. Oda miała więc do wypełnienia misję specjalną – uwolnić tysiące jeńców, rodaków wziętych do niewoli podczas kilku kampanii Mieszka. Małżonek przystał na taki prezent ślubny, czym zapewne nie wzbudził entuzjazmu u sporej liczby żon owych jeńców, które ułożyły sobie na nowo życie, nie do końca pozostając wiernymi małżeńskiej przysiędze.

Ale to, że niektóre germańskie niewiasty doznały niemiłego zaskoczenia decyzją Mieszka, było niczym w porównaniu z tym, jak Mieszko po ślubie z Odą zaskoczył swoich niemieckich możnych protektorów i – od tego momentu związania z córką Dytryka – powinowatych z najwyższych kręgów władzy.

W cesarstwie akurat mącił stryjeczny brat cesarza, Henryk Kłótnik z Bawarii. Mieszko, wraz z Bolesławem II Pobożnym, księciem Czech i swoim eksszwagrem, zaangażował się w walkę o schedę po cesarzu Ottonie II, zmarłym w roku 983. Polski książę opowiedział się po stronie Henryka. Kiedy jednak Otton III zaczął skutecznie pacyfikować kłótliwego kuzyna i z tego powodu między innymi najechał Czechy, Mieszko szybko wykonał woltę i stał się zwolennikiem cesarza, zanim ten wybrał się nad Wartę, by przywołać Mieszka do porządku.

Małżeństwo ojca z młódką nie było w smak pierworodnemu Mieszka – Bolesławowi, zwłaszcza że pojawienie się na świecie trzech przyrodnich braci oznaczało co najmniej kłopoty przy objęciu tronu po ojcu w przyszłości. Oda próbowała obłaskawić pasierba w nader kobiecy sposób – to ona ponoć miała go wyswatać z jedną z dalszych powinowatych, nieznaną z imienia córką Rygdaga, margrabiego Miśni. Zgodnie z ówczesną praktyką dyplomatyczną niewiasta pozostawała żoną tak długo, jak wymagała tego racja stanu. Kiedy zmieniały się sojusze, pozbywano się niewygodnej małżonki. Najbardziej humanitarnym, ale niejedynym sposobem pozbycia się niepotrzebnej już gwarancji zerwanego sojuszu było odesłanie żony do jej rodziny. Tak też postąpiono z córką Rygdaga, który zmarł w roku 985 i tym samym zakończył sojusz. Bolesławowi nie przeszkadzało to, że zdążyła w tym czasie urodzić mu dwoje dzieci.

Odzie, przynajmniej do końca życia Mieszka, nie groziło odsunięcie. On, zdaje się, też wolał, aby jego synów nie spotkał ogólnie przyjęty w średniowieczu los pretendentów, którym się nie poszczęściło: wyłupienie oczu, obcięcie członków, bo zwykłe zamordowanie było dla ludzi średniowiecza zbyt banalne. Tym jakże ludzkim odruchem tłumaczy się niekiedy wystawienie dokumentu znanego jako Dagome iudex (od jego pierwszych słów). Niedługo przed śmiercią w roku 992 Mieszko – bo to jego uważa się za wystawcę dokumentu, chociaż imię władcy nie pada w tekście – oddaje pod opiekę Stolicy Piotrowej swoje państwo oraz rodzinę. A właściwie część rodziny i państwa, bo nie pojawia się nawet wzmianka o pierworodnym Bolesławie. Niektórzy badacze uważają jednak, że Bolesław został już wcześniej uposażony przez ojca – miał otrzymać dzielnicę wokół Krakowa.

Po śmierci Mieszka zaczęła się próba sił. Oda namówiła Odylena i Przybywoja, powierników Bolesława, by przeszli na stronę jej i jej małoletnich synów. Z pewnością jednak pożałowali tej pochopnej decyzji. Po trzech latach zmagań Bolesław okazał się silniejszy, zjednoczył ziemie, którymi władał jego ojciec, a uczynił to kosztem macochy i przyrodniego rodzeństwa. Dokonał tego, jak skrzętnie zanotował Thietmar, „z lisią chytrością, wypędziwszy macochę i braci oraz oślepiwszy swoich zaufanych Odylena i Przybywoja”. Oda, rada nierada, wróciła więc w roku 995 do Niemiec. Ale nie podjęto jej tam jako matki władców sąsiedniego kraju. Nowy cesarz Otton III miał swoją idée fixe, do której potrzebny mu był Bolesław. Odzie złożono więc propozycję nie do odrzucenia: miała ponownie wstąpić do klasztoru. Dożyła tam roku 1023. Bolesław przeżył macochę o dwa lata. O losie przyrodnich braci historia milczy, co daje mediewistom możliwość najróżniejszych interpretacji ich dalszych losów, a każda może być prawdziwa.

Bolesław miał być poważnym, jeśli nie najpoważniejszym, współpracownikiem przy wcielaniu w życie owej idei Ottona III. Syn Mieszka znał arkana wielkiej polityki jak mało kto w Polsce. Był przecież przez dobrych kilka lat po bitwie pod Cedynią zakładnikiem na cesarskim dworze – gwarantem, że Mieszko nie będzie próbował działać ani przeciw władcy Rzeszy, ani przeciw władcom przygranicznych marchii. Bystry siedmioletni chłopiec (w przerwach między martwieniem się, czy aby ojciec nie wpadnie na pomysł zaatakowania Niemców, tym samym pozbawiając młodego następcę w przyszłości tronu, a wcześniej – głowy) chłonął zasady polityki, stykał się z najważniejszymi osobami w państwie, z którymi później nieraz przyjdzie mu się zmierzyć. Poznawał duchownych i uczonych z pierwszej ligi. Jednym słowem – otarł się o wielki świat.

Wizja cesarza Ottona była nie tylko z wielkiego, ale nawet nie z tego świata. Dzisiaj euroentuzjaści uznają ją za wizjonerską, ale wówczas nawet na cesarskim dworze budziła duży niesmak, żeby nie powiedzieć: wkurzenie, oczywiście demonstrowane w taki sposób, aby cesarz się o tym nie dowiedział. No bo jak traktować nader ekstrawagancką ideę odtworzenia imperium rzymskiego w nowym układzie terytorialnym? Oprócz Italii, Galii i Germanii, co jeszcze byłoby to zaakceptowania w imię całkiem niedawnych działań Karola Wielkiego, młody cesarz chciał na równi z nimi włączyć jako czwartą składową… Słowiańszczyznę! Tego niemieckim margrabiom było za wiele: nie dość, że nie mogli już uważać terenów na wschód za miejsce bezkarnego zdobywania łupów, to jeszcze mieli do niedawnych pogan odnosić się jak do równych sobie! Te dziwne pomysły młodego władcy kładli na karb pochodzenia jego matki – Teofano była powinowatą samego władcy Bizancjum, a więc prawdziwego cesarza, a nie jakiegoś germańskiego nuworysza na cesarskim tronie. Wyraźnie dawała to odczuć i teściowej, i dworakom, czym wkurzała ich niepomiernie. No cóż, nie każdy lubi, kiedy ktoś zadziera nosa z powodu pochodzenia krewniaków. W dodatku, czego Niemcy zupełnie nie mogli zrozumieć, Teofano używała podwójnego złotego szpikulca, zamiast wkładać jedzenie rękami do ust, jak czynili jej poddani. Nie pierwszy raz dobre wychowanie uchodziło w Niemczech za ekstrawagancję…

Niezmiernie ważną rolę scalającą owe kraje miał odgrywać w planach Ottona Kościół katolicki. Po pierwsze, administracja kościelna działała nieraz sprawniej od państwowej. Po drugie – skutecznym spoiwem mógł być także kult świętych, gdyż oddawanie im czci przekraczało granice diecezji. Skąd Kościół brał odpowiednich kandydatów do kanonizacji? Otóż we wczesnym średniowieczu przyjął zasadę, dzięki której każdy, kto nieskromnie planował trafić po śmierci na ołtarze, mógł to sobie za życia załatwić. Do wyboru były dwie drogi. Pierwsza – długa, bo trwająca całe życie, mozolna, wymagająca wielu wyrzeczeń i w dodatku nie gwarantowała zamierzonego efektu. Druga zaś – krótka, gwałtowna i na dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewna. Była to jednak droga dla prawdziwych twardzieli, a w świetle lansowanej obecnie genderowej poprawności należy wyraźnie zaznaczyć: twardzielek i twardzieli. Mówiąc wprost: świętym (o, pardon – świętą lub świętym) można było zostać jako wyznawca lub męczennik. Wyznawca wyrzekał się za życia dóbr doczesnych i różnych innych przyjemności (szczególnie mile widziany w perspektywie osiągnięcia celu był celibat) i wznosił myśli oraz modlitwy ku niebiosom. Męczennika to nie dotyczyło – musiał jedynie mieć w pamięci, aby podczas ostatnich chwil żywota, którego w gwałtowny i wymyślny sposób pozbawiali go pogańscy oprawcy, wznosić słowa i myśli do Boga. Bardziej efektowne PR-owo od spędzania dni i nocy na modlitwach jest jednak ćwiartowanie, palenie, rozrywanie delikwenta końmi. No cóż, pamiętajmy, że średniowiecze nie należało do najłagodniejszych czasów, a determinacja niektórych, aby opis ich życia i końca trafił do plotkarskiego portalu o celebrytach – spora.

Około trzydziestu lat po oficjalnym przyjęciu państwa Mieszka do wspólnoty chrześcijańskiej polski Kościół nadal raczkował. Nie istniała struktura, która pozwalałaby tej instytucji normalnie funkcjonować i stanowiłaby organizacyjno-urzędnicze wsparcie dla państwa (notabene średniowiecze to chyba jedyny okres w dziejach ludzkości, kiedy ceniono ludzi wykształconych, a wówczas wywodzili się oni prawie wyłącznie z kleru). Istniało tylko jedno biskupstwo misyjne w Poznaniu, zależne bezpośrednio od Rzymu. Niezmiernie drażniło to niemieckich duchownych, którzy czynili starania o podporządkowanie sobie nowo pozyskanych na wschodzie Europy ziem i duszyczek. Zwłaszcza że już raz władca tej krainy nieźle ich wykiwał, przyjmując chrześcijaństwo za pośrednictwem Czechów, a nie sąsiadujących z Polską Niemców. Polski Kościół potrzebował więc stałej organizacji, odpowiedniej liczby personelu, a przede wszystkim – patrona, który scaliłby, wzmocnił i dał przykład śmierci za wiarę.

W tym czasie w rzymskim klasztorze do przyszłej roli świętego jako wyznawcy przygotowywał się Wojciech Sławnikowic (ok. 956–997), znany w świecie chrześcijańskim pod imieniem Adalbert. Wojciech pochodził z możnego rodu konkurującego z Przemyślidami o władzę w Czechach. Jako szóste dziecko miał małe szanse na zrobienie kariery w innej dziedzinie niż stan duchowny. W dodatku ponoć o tym wyborze drogi życiowej przesądziła jego choroba w dzieciństwie – mały Wojciech odzyskał zdrowie, gdy ojciec położył go na ołtarzu (co jednak należy uznać za wydarzenie wymyślone post factum przez hagiografów, dla poparcia tezy o wczesnej predyspozycji do bycia świętym). Wojciech pobierał nauki w elitarnej szkole w Magdeburgu, dzięki czemu zyskał możnego protektora. W dodatku był zaprzyjaźniony z Ottonem III, pewnie dlatego po powrocie do Pragi w roku 983 został jej biskupem, mimo że nie miał wymaganych trzydziestu lat. No cóż, od dawna wiadomo, że formalne drobiazgi nie grają roli, gdy siedziało się w szkolnej ławce z odpowiednimi ludźmi.

Na miejscu jednak okazał się nieco zbyt pryncypialny jak na miejscowe zwyczaje i po sześciu latach wyjechał do Rzymu, wstąpił do klasztoru i modłami oraz wszelkim innym postępowaniem przypisanym do bycia wyznawcą dbał o swoją przyszłą świętość. Wrócił do Pragi, ale znowu nie zagrzał tam miejsca. Tym razem nie spodobał mu się sposób, w jaki ukarano niewierną żonę jednego z możnowładców z rodu Wrszowców. Owa kobieta szukała schronienia w kościele świętego Jerzego na praskim Hradzie, ale w obecności Wojciecha oprawcy nasłani przez męża wywlekli ją i zamordowali. Niektórzy potraktowaliby to po prostu jako dowód na konieczność zmiany stanowiska Kościoła wobec rozwodów, ale nie Wojciech. On przeklął cały ród Wrszowców i obrażony, na wszelki wypadek, wyjechał do Rzymu. Doradziła mu to albo znajomość czeskich gorących głów, albo intuicja. W każdym razie dzięki temu wyjazdowi jako jeden z nielicznych przedstawicieli swojego rodu uniknął rzezi urządzonej, przy udziale wkurzonych na niego Wrszowców, przez władających Czechami Przemyślidów.

Kolejny raz zaszył się w rzymskim klasztorze – widoki na świętość w charakterze wyznawcy miał coraz lepsze, gdy znowu do sprawy wmieszał się zwierzchnik Wojciecha, arcybiskup Moguncji, który postawił sprawę jasno: albo powrót do diecezji praskiej, albo klątwa. Czyli Wojciech dostał wyraźny sygnał – albo wybierasz przyszłą świętość w charakterze męczennika, albo koniec z jakimkolwiek marzeniem o wyniesienie na ołtarze. W sukurs przyszedł Wojciechowi kuzyn Ottona III, papież Grzegorz V, który jednakże dał biskupowi Pragi raczej pocałunek śmierci niż pokoju. Wojciech mógł zdecydować, czy wraca do Pragi (znając szacunek Wrszowców do swojego rodu i miejsc świętych, równie dobrze mógłby wyruszyć od razu w trumnie), czy udać się z akcją chrystianizacyjną na północ od ziem polskich – do pogańskich Prusów. Tu szanse na przeżycie były nieco większe, a i splendor w razie sukcesu ogromny. Decyzja mogła być więc tylko jedna i Wojciech z najmłodszym bratem Radzimem Gaudentym (ocalał z rzezi, gdyż i przy ewakuacji z Pragi towarzyszył Wojciechowi) jesienią 996 roku stanął na dworze Bolesława. Tam grunt przygotował mu już najstarszy brat – Sobiebór (w czasie akcji Wrszowców był w Polsce).

Polski władca z otwartymi ramionami powitał gości. Po pierwsze – gdyby udało się Wojciechowi ochrzcić Prusów, Bolesław miałby na koncie wielki sukces propagandowy w całym chrześcijańskim świecie, jako protektor wyprawy. Po drugie – Polska mogłaby rozciągnąć swoje zwierzchnictwo na ziemie leżące w jej bezpośrednim północnym sąsiedztwie. Po trzecie – udzielenie gościny i pomocy bliskiemu przyjacielowi samego cesarza zawsze się opłaca: można zyskać przychylność władcy i zagrać na nerwach jego niemieckim oponentom. Po czwarte wreszcie, jak już wspomnieliśmy – chrześcijaństwo w Polsce było nadal dosyć powierzchowne i przydałby się jakiś miejscowy, znany współczesnym, a nie żyjący przed setkami lat w Rzymie anonimowy męczennik. Bolesław nie wysyłał oczywiście Wojciecha na pewną śmierć, dał mu ochronę w postaci drużyny wojów. Chrobry mógł się spodziewać, że jego kalkulacje nie zawiodą. Wojciech w kwietniu 997 roku najpierw popłynął Wisłą do Gdańska, gdzie ochrzcił wielu mieszkańców tego grodu, a następnie przeprawił się morzem na wschód, na ziemie zamieszkane przez pogan. Tam odprawił bodyguardów Chrobrego i, jak to po ponad stu latach malowniczo opisał Gall Anonim: „Święty […] męczennik, płonąc ogniem miłości i pragnieniem głoszenia wiary […], bez trwogi udał się do Prus i tam męczeństwem dopełnił swego zawodu”. Nie udało się zostać wyznawcą, udało – męczennikiem. 23 kwietnia, jak głosi legenda, podczas odprawiania mszy połączonej z chrztem Prusów, został skrócony o głowę przez jednego z miejscowych wojów imieniem Sicco. Być może była to zemsta owego woja za śmierć brata, który poległ w jednej z nadgranicznych potyczek z rąk poddanego Bolesława, a być może kara za profanację świętego dla Prusów miejsca. No właśnie – samo ustalenie tego miejsca to powód, aby wkurzyć Niemców, którzy orzekli, że Adalbert (bo to przecież cywilizowane imię, a Wojciech to jakieś słowiańskie przezwisko) zginął w Sambii. I na początku XX wieku postawili w miejscu jego domniemanej śmierci, na malowniczym morskim wybrzeżu, żelazny krzyż (Niemcy mają jakoś zakodowane w podświadomości, że jak krzyż, to koniecznie żelazny), Polacy natomiast optują za okolicą Elbląga i zdaje się, że całkiem słusznie.

W każdym razie Prusowie pozbawione głowy ciało Wojciecha zatrzymali, a puścili wolno towarzyszących mu Radzima Gaudentego i prezbitera Boguszy-Benedykta, aby ci zdali Bolesławowi relację z wypadków, a przede wszystkim powiedzieli o warunku wykupu ciała: otóż Prusowie chcieli otrzymać tyle złota, ile zwłoki ważyły. Chrobry złota nie pożałował i ciało wykupił. Po latach, pewnie żeby wkurzyć skąpych Niemców, Polacy zaczęli głosić legendę, jakoby podczas ważenia wysłannicy Bolesława kładli na wagę coraz więcej złota, a szala z ciałem Wojciecha ani drgnęła. Wreszcie do zmartwionych posłańców (Chrobry nie patyczkował się z tymi, którzy nie wypełniali jego rozkazów) podeszła uboga wdowa i położyła na szali ze złotem grosz – jedyną monetę, jaką miała. Szala natychmiast przeważyła tę z ciałem. Zaczęto więc po trochu odejmować zgromadzone złoto, ale szale wyrównały się dopiero wtedy, gdy zabrano wszystko i pozostał tylko ten wdowi grosz. Legenda nie mówi, czy cokolwiek ze złota, które wysłannicy zabrali ze sobą, trafiło do owej wdowy.

Machina propagandowa ruszyła. Chrobry miał już w Gnieźnie zwłoki Wojciecha i żywego Radzima Gaudentego, który natychmiast zaczął spisywać żywot brata. Cesarz, zawiadomiony o śmierci przyjaciela, podobnie jak nowy papież Sylwester II, przeżył podobno wstrząs (swoją drogą, czego innego mógł się spodziewać? Że Prusowie z otwartymi ramionami przyjmą Adalberta-Wojciecha, który wlazł im z butami w odwieczne obyczaje?!).

W Gnieźnie zaczął rozkwitać kult Wojciecha, dyskretnie popierany przez Bolesława, a w Rzymie – zlecone przez Ottona III starania o kanonizację przyjaciela. Przy okazji Bolesław załatwił sprawę ważniejszą: w 999 roku papież wydał bullę, ustanawiając w państwie Chrobrego odrębną prowincję kościelną, zależną tylko od Rzymu. Stolicą archidiecezji zostało Gniezno, a podlegały mu diecezje w najważniejszych grodach: Wrocławiu, Krakowie i Kołobrzegu. Biskupstwo misyjne w Poznaniu miało podlegać Gnieznu po śmierci biskupa Jordana.

Własny święty już był, organizacja kościoła utworzona – trzeba było sukcesami pochwalić się przed światem. Znakomita okazja nadarzyła się sama, gdy Otton III ogłosił, że udaje się z pielgrzymką do grobu przyjaciela, teraz już świętego męczennika, i w marcu 1000 roku ruszył na wschód. Chrobry postanowił na dzień dobry wkurzyć Niemców, których gust, jak wiadomo jest bardziej praktisch niż wyszukany, i wyjechał im naprzeciw nad graniczny Bóbr w pełnym splendorze bogactwa: „Na przybycie cesarza przygotował przedziwne cuda; najpierw hufce przeróżne rycerstwa […] a poszczególne, z osobna stojące hufce wyróżniała odmienna barwa strojów. A nie była to pstrokacizna byle jakich ozdób, lecz najkosztowniejsze rzeczy, jakie można znaleźć gdziekolwiek na świecie. […] Złoto bowiem za jego [Bolesława] czasów było tak pospolite u wszystkich jak [dziś] srebro, srebro zaś tanie jak słoma”. Bolesław wiedział, co robi. Wrażenie na cesarzu i jego orszaku wywarł ogromne: „Na koronę mego cesarstwa, to, co widzę, większe jest, niż wieści niosły!” – zakrzyknął zaskoczony Otton. To, co ujrzał w Gnieźnie, zdumiało go jeszcze bardziej. Po oddaniu hołdu świętemu Wojciechowi rozpoczęły się trzydniowe uczty i zabawy, a po każdym bankiecie cała złota i srebrna zastawa lądowała w niemieckich wozach, jako dary Bolesława dla cesarza i jego świty.
(…)

 
Wesprzyj nas