Książka Cercasa jest błyskotliwą analizą funkcjonowania mechanizmów władzy w momencie konfliktu, gdy polityka sprowadzona zostaje do swojej esencji – decyzji, podejmowanych często w ułamku chwili a decydujących o losach państw.


23-F, jak popularnie określany jest w Hiszpanii dzień 23 lutego 1981 roku, jest w Polsce datą w zasadzie nieznaną, mimo iż stanowił punkt zwrotny we współczesnej historii tego kraju.

Niecałe sześć lat po zakończeniu dyktatury generała Franco odradzająca się demokracja hiszpańska stawała w obliczu narastających problemów wewnętrznych i pogłębiającego się kryzysu. Część dowódców wojskowych, niezadowolona z ograniczenia dawnych przywilejów i władzy postanowiła ponownie wkroczyć na scenę polityczną – za sprawą telewizyjnych kamer – w całkiem dosłowny sposób.

23 lutego o godzinie 18.23 głosowanie nad votum zaufania dla rządu Calvo-Sotelo zostało przerwane przez podpułkownika Antonio Tejero, który uzbrojony w pistolet wtargnął na mównicę i – wraz z nielicznym oddziałem Guardia Civil – sterroryzował salę parlamentu.

Kryzys, który udało się bezkrwawo rozwiązać przede wszystkim dzięki stanowczej postawie i zręcznej dyplomacji króla Juana Carlosa już następnego ranka, stał się dla współczesnej Hiszpanii datą graniczną, ostatnim akordem wojskowej dyktatury i fundamentem obecnego ładu politycznego.
Datą być może równie istotną co dla nas przemiany roku 89’.

„Anatomia chwili” opowiadająca o przełomowym w historii Hiszpanii momencie, w którym ważyły się losy odrodzonej demokracji nie jest klasyczną pozycją historyczną. Javier Cercas, drobiazgowo analizując fakty prowadzące do zamachu stanu i ich potencjalne konsekwencje, zręcznie przechodzi od formy kronikarskiej, przez politologiczny esej, do niemal sensacyjnej powieści z gatunku political non-fiction. Równocześnie, w bezkompromisowy sposób obala wiele mitów i uproszczeń narosłych wokół współczesnej historii Hiszpanii, sięgając w swym rozliczeniu do czasów dyktatury i niechlubnych lat wojny domowej.

Dla polskiego czytelnika książka Cercasa nie jest jednak tylko ciekawostką opowiadającą o mało znanym w Polsce epizodzie w historii Hiszpanii – w szerszym i bardziej uniwersalnym wymiarze jest błyskotliwą analizą funkcjonowania mechanizmów władzy w momencie konfliktu, gdy polityka sprowadzona zostaje do swojej esencji – decyzji, podejmowanych często w ułamku chwili a decydujących o losach państw.

“Autor «Żołnierzy spod Salaminy osiągnął doskonałość»” – „Corriere della Sera”

“Javier Cercas koncentruje się na kluczowym wydarzeniu w historii swojego kraju, we wciągającej i pełnej napięcia, niemal szekspirowskiej opowieści o żołnierzach, politykach, niejasnych motywach i żądzy władzy. (…) Nie tylko dokonuje drobiazgowego i wiarygodnego podsumowania nieudanego zamachu stanu, ale pomaga w ostatecznym domknięciu trudnej historii hiszpańskiej wojny domowej. Jego przenikliwość, warsztat pisarski i intelektualna szczerość są godne podziwu.” – „The Telegraph”

Wyjątkowe dzieło non-fiction. Cercas pisze, że pierwotnie planował stworzyć “współczesną wariację na temat „Trzech muszkieterów” na kanwie autentycznych wydarzeń. I dokonał tego, choć nic w tej książce nie jest fikcją – „The New Yorker”

“Cercas napisał przekonującą, błyskotliwą i wciągającą książkę, która zyskała rozgłos szerszy niż kiedykolwiek mógłby przypuszczać” —„The Economist”

“Cercas jest znakomitym pisarzem, który stworzył fascynującą opowieść o kluczowym wydarzeniu we współczesnej historii Hiszpanii” – „The Independent”

Javier Cercas – ur. 1962, hiszpański pisarz, tłumacz, dziennikarz. Jest Katalończykiem, wykłada literaturę hiszpańską na uniwersytecie w Gironie. Stale współpracuje z dziennikiem „El País”. Autor sześciu powieści, zbiorów opowiadań, esejów. Debiutował pod koniec lat 80., sławę jednak przyniosła mu dopiero opublikowana w roku 2001 powieść Żołnierze spod Salaminy. Książka doczekała się wielu wydań w Hiszpanii i przetłumaczono ją na kilkanaście języków, w tym na polski (W.A.B. 2005). Na jej podstawie zrealizowano film w 2003 r. Po polsku ukazała się także powieść Prędkość światła (W.A.B., 2010).

Javier Cercas
Anatomia chwili
Przekład: Ewa Zaleska
Oficyna Literacka Noir Sur Blanc
Premiera: 22 stycznia 2015

2

Skąd przyszło mi do głowy, żeby napisać powieść o 23 lutego?
Skąd przyszło mi do głowy, żeby napisać powieść o neurozie, o paranoi, o zbiorowym kłamstwie?
Nie ma pisarza, który nie doświadczyłby kiedyś megalomańskiego uczucia, że oto rzeczywistość domaga się od niego powieści, że to nie on chce napisać powieść, lecz powieść chce, by on ją napisał. Ja doświadczyłem takiego uczucia 23 lutego 2006 roku. Krótko przedtem pewna włoska gazeta poprosiła mnie, żebym napisał dla niej o swoich wspomnieniach związanych z zamachem stanu. Zgodziłem się, napisałem artykuł, w którym zawarłem trzy stwierdzenia: po pierwsze, że byłem bohaterem, po drugie, że nie byłem bohaterem, i po trzecie, że nikt nie był bohaterem. Ja byłem bohaterem, bo owego popołudnia, gdy dowiedziałem się od matki, że grupa uzbrojonych gwardzistów przerwała posiedzenie parlamentu, na którym miał zostać wybrany nowy premier, ruszyłem pędem w stronę uniwersytetu, a rozgorączkowana wyobraźnia osiemnastolatka podsuwała mi obrazy rewolucyjnych scen w ogarniętym zbrojnym powstaniem mieście, pełnym zamętu i krzyku manifestantów protestujących przeciwko zamachowi, z barykadami wzniesionymi na każdym rogu; nie byłem bohaterem, ponieważ tak naprawdę ruszyłem pędem w stronę uniwersytetu wcale nie wiedziony nieustraszonym zamiarem włączenia się w obronę demokracji przed zbuntowanym wojskiem, lecz w lubieżnym celu znalezienia pewnej koleżanki z roku, w której kochałem się na zabój, i może wykorzystania tych romantycznych — może tylko z mojego punktu widzenia — godzin, by ją zdobyć; nikt nie był bohaterem, bo kiedy już dotarłem na uniwersytet, nie zastałem tam nikogo oprócz tejże koleżanki i jeszcze dwóch studentek, tyleż wylęknionych, co zdezorientowanych: nikt na moim uniwersytecie — ani na moim, ani na żadnym innym — nie zdobył się na najmniejszy gest oporu wobec zamachu; nikt w moim mieście — ani w moim, ani w żadnym innym — nie wyszedł na ulice, by przeciwstawić się zbuntowanemu wojsku: z wyjątkiem garstki osób, które pokazały, że są gotowe zaryzykować głowę w obronie demokracji, wszyscy w kraju poszli do domu, żeby tam poczekać na fiasko zamachu. Albo na jego zwycięstwo.

To właśnie pokrótce wyłuszczyłem w artykule i z pewnością dlatego, że napisanie go ożywiło odległe wspomnienia, dwudziestego trzeciego lutego tego roku śledziłem z większym zainteresowaniem niż zazwyczaj wszystkie artykuły, reportaże i wywiady, jakimi środki przekazu upamiętniły dwudziestą piątą rocznicę zamachu stanu. Nie posiadałem się ze zdumienia: ja bowiem przedstawiłem zamach 23 lutego jako totalną klęskę demokracji, a w większości owych artykułów, reportaży i wywiadów przedstawiany był jako jej totalne zwycięstwo. I nie tylko tam. Tego samego dnia Kortezy przyjęły oficjalną deklarację, w której można było przeczytać, co następuje: „Brak najmniejszego poparcia ze strony społeczeństwa, przykładna postawa obywateli, nacechowane odpowiedzialnością zachowanie partii politycznych i związków zawodowych, środków przekazu, a zwłaszcza instytucji demokratycznych (…), to wystarczyło, by zamach stanu poniósł klęskę”.

Trudno zawrzeć więcej kłamstw w mniejszej liczbie słów, albo tak sobie pomyślałem, przeczytawszy ten fragment: ja miałem bowiem wrażenie, że ani zamach nie był pozbawiony poparcia społecznego, ani zachowanie partii politycznych i związków zawodowych nie cechowało się odpowiedzialnością, ani postawa obywateli nie była przykładna, ani — z wyjątkami dającymi się policzyć na palcach jednej ręki — środki przekazu i instytucje demokratyczne nie zrobiły nic, by zamach się nie powiódł. Ale nie owa zasadnicza rozbieżność między moją osobistą pamięcią 23 lutego a pamięcią, jak się zdaje, zbiorową zwróciła moją największą uwagę i wywołała we mnie to megalomańskie uczucie, że oto rzeczywistość domaga się ode mnie powieści, lecz coś dużo mniej szokującego lub bardziej elementarnego, jakkolwiek związanego zapewne z ową rozbieżnością.

Był to obraz pokazywany obowiązkowo we wszystkich telewizyjnych materiałach na temat zamachu: obraz Adolfo Suareza siedzącego nieruchomo na swoim miejscu w kilka sekund po wtargnięciu podpułkownika Tejero do sali obrad Kongresu, podczas gdy wokół niego świszczą kule, a wszyscy pozostali deputowani obecni na sali — wszyscy oprócz dwóch: generała Gutierreza Mellado oraz Santiago Carrilla — kładą się na ziemi, by skryć się przed strzelaniną.
Rzecz jasna wcześniej widziałem już tę scenę dziesiątki razy, ale z jakiegoś powodu tamtego dnia ujrzałem ją w innym świetle, jakbym widział ją po raz pierwszy: krzyki, strzały, pełne przerażenia milczenie sali i ten mężczyzna oparty o plecy skórzanego niebieskiego fotela szefa rządu, samotny, nieruchomy jak posąg i niczym zjawa wśród martwoty opustoszałych foteli. Nagle wydała mi się sceną hipnotyczną i promienną, w każdym szczególe złożoną, nabrzmiałą znaczeniem; nagle wydała mi się zagadkowa, może dlatego, że naprawdę zagadkowe nie jest to, czego nikt nie widział, lecz to, co nie chce ujawnić swego znaczenia, mimo że wszyscy widzieliśmy to po wielekroć. Ta scena wzbudziła moją czujność.

Borges pisze, że „każde życie, jakkolwiek zawikłane i rozciągnięte w czasie, składa się w rzeczywistości z jednego tylko momentu: momentu, w którym człowiek dowiaduje się raz na zawsze, kim jest”. Patrząc owego 23 lutego na Adolfo Suareza siedzącego w swoim fotelu, gdy wokół niego w opustoszałej sali Kongresu świszczą kule, zapytałem sam siebie, czy w owej właśnie chwili Suárez uświadomił sobie już na zawsze, kim jest, i jakie znaczenie ma ta scena z przeszłości, zakładając, że jakieś miała.
W następnych dniach to podwójne pytanie nie dawało mi spokoju i aby podjąć próbę znalezienia na nie odpowiedzi — a właściwie: aby precyzyjnie ją sformułować — postanowiłem napisać powieść.

Od razu wziąłem się do roboty. Nie wiem, czy trzeba wyjaśniać, że nie stawiałem sobie za cel zrehabilitowanie Suareza ani obsmarowanie go, nie zamierzałem nawet go oceniać, chciałem jedynie zbadać znaczenie jednego gestu. Skłamałbym wszakże, gdybym powiedział, że w owym czasie Suárez budził moją nadmierną sympatię: gdy sprawował rządy, byłem nastolatkiem i nie myślałem o nim inaczej niż jak o robiącym karierę frankiście, który osiągnął sukces, wytrwale zginając kark w ukłonach, jak o oportuniście, reakcyjnym, świętoszkowatym, powierzchownym i cwanym polityku, który był dla mnie ucieleśnieniem tego, czego najbardziej w swoim kraju nie znosiłem, i którego — mam takie poważne obawy — utożsamiałem ze swoim ojcem, wytrwałym stronnikiem Suareza; z czasem poprawiła się moja opinia o ojcu, nie poprawiła się jednak o Suarezie, albo nie zanadto: teraz, ćwierć wieku później, uważałem go co najwyżej za polityka krótkowzrocznego, którego główna zasługa sprowadzała się do bycia we właściwym miejscu i o właściwej porze, co uczyniło z niego przypadkowego bohatera zmiany, zmiany dyktatury w demokrację, która i tak dokonałaby się w kraju z nim lub bez niego, i z powodu tej niechęci obserwowałem raczej z sarkazmem niż ze zdziwieniem próby kanonizowania go za życia jako wielkiego męża stanu czasów demokracji — próby, nad którymi unosił się zapach większej niż zazwyczaj w takich przypadkach hipokryzji, jakby nikt w to w ogóle nie wierzył lub jakby celebrujący celebrowali bardziej samych siebie niż Suareza.

Ten mój niewielki dla niego szacunek, zamiast jednak zubożyć, wzbogacał jego postać i gest, szczególnie w miarę jak badałem jego życiorys i gromadziłem dokumentację na temat zamachu. Najpierw podjąłem próbę wydobycia z hiszpańskiej telewizji kopii całego nagrania z wejścia podpułkownika Tejero do Kortezów. Okazało się to trudniejsze, niż myślałem, ale warte było wysiłku; nagranie — w większości zrealizowane przez dwie kamery, które po ataku na Kongres działały nadal aż do chwili, gdy zostały przypadkowo wyłączone — jest porażające: obrazy pokazywane nam w każdą rocznicę 23 lutego trwają pięć, dziesięć, najwyżej piętnaście sekund; całe nagranie, wszystkie obrazy, trwa sto razy dłużej: trzydzieści cztery minuty i dwadzieścia cztery sekundy. Kiedy telewizja wyemitowała je w południe 24 lutego, filozof Julián Marías uznał, że zasługują na nagrodę dla najlepszego filmu roku; niemal trzy dziesięciolecia później poczułem, że była to zbyt skromna pochwała: te ogromnie nasycone treścią sceny o niezwykłej wizualnej sile, kipiące historią i zelektryzowane prawdą, obejrzałem po wielekroć i ich czar nie prysł.

W owym początkowym okresie przeczytałem też kilka biografii Suareza, kilka książek o latach, w których sprawował władzę, i o zamachu stanu, przekartkowałem jakieś gazety z tamtych czasów, porozmawiałem z kilkoma politykami, kilkoma wojskowymi, kilkoma dziennikarzami. Jednym z moich pierwszych rozmówców był Javier Pradera, dawny komunistyczny wydawca, który stał się szarą eminencją hiszpańskiej kultury, i jeden z tych niewielu ludzi, którzy 23 lutego — pisywał wtedy komentarze redakcyjne w „El País” i gazeta wypuściła tego dnia wydanie specjalne z jego tekstem jednoznacznie potępiającym pucz — udowodnili, że są gotowi zaryzykować głowę w obronie demokracji. Powiedziałem Praderze, z jakim noszę się zamiarem (oszukałem go: powiedziałem, że zamierzam napisać powieść o 23 lutego; a może go nie oszukałem: może od początku chciałem sobie wyobrażać, że gest Adolfo Suareza zawiera w sobie w zaszyfrowanej formie wszystko, co 23 lutego oznaczał).

Pradera zareagował entuzjastycznie, a ponieważ nie jest człowiekiem skorym do entuzjazmu, zacząłem mieć się na baczności; zapytałem, skąd tyle entuzjazmu. „To bardzo proste — odpowiedział. — Ten zamach stanu jest powieścią. Powieścią kryminalną. Ma taką oto fabułę: Cortina montuje zamach i Cortina go rozmontowuje. Przez lojalność wobec króla”.
Cortina to major José Luis Cortina; major José Luis Cortina był 23 lutego szefem jednostki operacji specjalnych CESID-u, hiszpańskiej służby wywiadu: uczył się w tej samej co król akademii wojskowej i obaj ukończyli ją w tym samym roku, panowało przekonanie, że pozostaje w bardzo bliskich stosunkach z monarchą, a po 23 lutego został oskarżony o udział w zamachu, a raczej o doprowadzenie do zamachu, osadzony w więzieniu, przesłuchany i uniewinniony przez sąd wojskowy; nigdy jednak podejrzenia pod jego adresem nie rozwiały się całkowicie. „Cortina montuje zamach i Cortina go rozmontowuje”: Pradera zaśmiał się szyderczo; ja też się zaśmiałem: mnie się wydawało, że jest to fabuła nie tyle kryminału, ile jakiejś wysmakowanej wersji Trzech muszkieterów, w której major Cortina odgrywa połączone role d’Artagnana i pana de Tréville.

Pomysł mi się spodobał. Tak się zdarzyło, że wkrótce po rozmowie z Praderą przeczytałem pewną książkę pasującą jak ulał do powieściowej fabuły, którą miał w głowie stary komentator „El País”, tyle tylko że ta książka nie była żadną powieścią: powstała jako wynik dziennikarskiego śledztwa. Napisał ją dziennikarz Jesús Palacios; stawiał tezę, że — wbrew temu, co wydawało się na pierwszy rzut oka — zamach przeprowadzony 23 lutego nie był żadną partaniną zaimprowizowaną na chybcika przez daleką od doskonałości zbieraninę twardogłowych oficerów frankistów i oficerów o sympatiach monarchistycznych z ambicjami politycznymi, lecz był „zamachem autorskim”, operacją zaplanowaną w najmniejszym szczególe przez CESID — przez majora Cortinę, a także przez podpułkownika Calderona, bezpośredniego zwierzchnika tego pierwszego i w tamtym czasie silnego człowieka służb wywiadowczych — stawiającą sobie za cel nie obalenie demokracji, lecz ograniczenie jej lub skierowanie w inną stronę poprzez usunięcie z funkcji premiera Adolfo Suareza i zastąpienie go wysokim oficerem, który miał stanąć na czele rządu ocalenia, złożonego z przedstawicieli wszystkich partii politycznych; zdaniem Palaciosa, wcześniej Calderón i Cortina nie tylko uzyskali dla tego planu cichą zgodę czy też zachętę ze strony króla, pragnącego położyć kres zastojowi wywołanemu chronicznymi kryzysami rządowymi za premierostwa Suareza: Calderón i Cortina wybrali też dowódcę tej operacji — został nim generał Armada, dawny sekretarz króla — namówili do czynu jej wykonawców — generała Milansa del Boscha i podpułkownika Tejero — oraz utkali gęstą spiskową pajęczynę z wojskowych, polityków, biznesmenów, dziennikarzy i dyplomatów, którzy zespolili swe rozproszone i przeciw stawne ambicje we wspólnym dziele zamachu.

Nie można było się oprzeć tej hipotezie: nagle cały chaos 23 lutego nabierał sensu; nagle wszystko stawało się spójne, symetryczne, geometryczne, jak w powieściach. Książka Palaciosa nie była, rzecz jasna, powieścią i pewna znajomość faktów — by nie wspomnieć o opinii co skrupulatniejszych badaczy — pozwalała dostrzec, że Palacios trochę nagina rzeczywistość, tak by nie przeczyła jego hipotezie; ale ja nie byłem historykiem ani nawet dziennikarzem, byłem tylko pisarzem, mnie zatem rzeczywistość pozwalała naginać ją do woli, ilekroć uznam to za stosowne, ponieważ powieść jest gatunkiem literackim, który nie odpowiada przed rzeczywistością, odpowiada jedynie przed samym sobą.

Uradowany pomyślałem, że oto Pradera i Palacios oferowali mi ulepszoną wersję Trzech muszkieterów: historię tajnego agenta, który dla ocalenia monarchii zawiązuje gigantyczny spisek, by w drodze zamachu stanu obalić królewskiego premiera, jedynego akurat polityka (lub niemal jedynego), który jak już dojdzie co do czego, nie podporządkuje się woli zamachowców i pozostanie na swoim miejscu w sali obrad Kongresu mimo świszczących wokół niego kul.

Jesienią 2006 roku, gdy uznałem, że wiem o zamachu dostatecznie dużo, by zabrać się do tej fabuły, zacząłem pisać powieść; ze względów, które nie są tu istotne, porzuciłem pisanie zimą, ale podjąłem je na nowo późną wiosną 2007 i w niecały rok miałem już gotowy jej brudnopis: był to, albo miał być, brudnopis jakiejś dziwnej eksperymentalnej wersji Trzech muszkieterów, z majorem Cortiną jako narratorem i głównym bohaterem oraz akcją, która zamiast kręcić się wokół diamentowych zapinek podarowanych księciu Buckingham przez królową Annę Austriaczkę krążyła wokół obrazu samotnego Adolfo Suareza siedzącego w sali obrad Kongresu 23 lutego po południu.

Tekst liczył sobie czterysta stron; napisałem go niezwykle płynnie, niemal triumfalnie, odpędzałem wątpliwości, tłumacząc sobie, że książka znajduje się w fazie embrionalnej i że przezwyciężę ostatecznie niepewność, w miarę jak będę głębiej wchodził w powieściową materię. Tak się nie stało, i gdy ukończyłem pierwszą wersję tekstu, uczucie triumfu ulotniło się, a wątpliwości, zamiast zniknąć, tylko się zwielokrotniły. Na początek, po miesiącach wałkowania w wyobraźni szczegółów zamachu, miałem wrażenie, że dostrzegam w pełni to, co wcześniej podpowiadała mi strachliwie lub niechętnie intuicja, czyli że hipoteza Palaciosa — historyczny fundament mojej powieści — jest w swym zasadniczym zrębie fałszywa; nie chodziło o to, że książka Palaciosa była całkowicie chybiona lub zła: chodziło o to, że była zbyt dobra i ktoś nieznający szczegółów wydarzeń 23 lutego mógł łatwo dojść do wniosku, że historia zamachu staje się tam w końcu spójna, symetryczna i geometryczna, nie zaś bezładna, przypadkowa i nieprzewidywalna, a taka właśnie jest w rzeczywistości; innymi słowy: hipoteza, na której oparłem swoją powieść, była fikcją, którą, jak każdą dobrą fikcję, skonstruowano na podstawie prawdziwych faktów, dat, nazwisk, analiz i domysłów tak chytrze pisarsko dobranych i ułożonych, że wreszcie wszystko ze wszystkim się połączyło i rzeczywistość zyskała jednolity sens.

A zatem, skoro książka Palaciosa była raczej powieścią napisaną na podstawie dziennikarskiego śledztwa, a nie jego wynikiem w znaczeniu ścisłym, to czy miało sens pisać powieść na podstawie innej powieści? Jeżeli zadaniem powieści jest oświetlenie rzeczywistości za pomocą fikcji, wprowadzenie geometrii i symetrii tam, gdzie jest tylko nieład i przypadek, czy nie powinna ona obrać sobie za punkt wyjścia rzeczywistości, nie zaś fikcji? Czy trzeba dodawać geometrię do geometrii i symetrię do symetrii? Jeżeli zadaniem powieści jest zburzenie rzeczywistości po to, by wymyślić ją na nowo i zastąpić fikcją równie przekonującą jak rzeczywistość, czyż nie należało najpierw tę rzeczywistość poznać, by ją potem zburzyć? Czy powieść o 23 lutego nie powinna zrezygnować z pewnych przywilejów gatunkowych i prócz odpowiadania przed samą sobą odpowiadać przed rzeczywistością?

Były to pytania retoryczne: wiosną 2008 roku zdecydowałem, że jedyna droga do stworzenia fikcji na temat zamachu stanu z 23 lutego wiedzie przez jak najskrupulatniejsze poznanie rzeczywistości tego zamachu. Wtedy dopiero zanurzyłem się do dna w gmatwaninie konstrukcji teoretycznych, hipotez, wątpliwości, konfabulacji, fałszerstw i zmyślonych wspomnień, które spowijają tamten dzień.
Przez kilka miesięcy, podróżując często do Madrytu i oglądając po wielekroć nagranie z wtargnięcia do Kongresu, jakby sceny te w swej przejrzystości skrywały tajemny klucz do zamachu, cały czas poświęcałem na czytanie wszystkich możliwych książek traktujących o wydarzeniach 23 lutego i latach poprzedzających zamach, zajrzałem do gazet i czasopism z tamtego okresu, zagłębiłem się w materiały z rozprawy sądowej, przeprowadziłem rozmowy ze świadkami i bohaterami wydarzeń. Rozmawiałem z politykami, wojskowymi, z gwardzistami, agentami wywiadu, dziennikarzami, z pierwszoplanowymi osobami życia politycznego w latach przejścia od frankizmu do demokracji, które znały Adolfo Suareza i generała Gutierreza Mellado, i Santiago Carrilla, i z osobami, które w dniu 23 lutego znajdowały się w miejscach o decydującym znaczeniu dla losów zamachu: obok króla w pałacu Zarzuela, w Kortezach, w generalnym dowództwie wojska, w dywizji pancernej Brunete, w głównej siedzibie CESID-u i w głównej siedzibie AOME, tajnej jednostki CESID-u dowodzonej przez majora Cortinę.

To były szczęśliwe miesiące obsesyjnej pracy, ale w miarę jak posuwałem się naprzód w moich badaniach i zmieniało się moje widzenie zamachu stanu, nie tylko zacząłem rozumieć, że zapuszczam się w migotliwy labirynt niemal nigdy niepasujących do siebie pamięci, obszar, w którym nie ma właściwie informacji pewnych ani dokumentów i w który wcześniej historycy przezornie się nie zapuszczali, lecz nade wszystko, że rzeczywistość 23 lutego jest tak rozległa, że na razie nie do pokonania, przynajmniej mnie się taka wydawała, i że dlatego mój zamiar bohaterskiego obalenia jej za pomocą powieści jest daremny; dłużej trwało, nim zrozumiałem coś ważniejszego: zrozumiałem, że wydarzenia 23 lutego same w sobie miały całą siłę dramatyczną i potencjał symboliczny, jakich domagamy się od literatury, i zrozumiałem, że choćbym zajmował się pisaniem literackiej fikcji, to tym razem rzeczywistość była dla mnie ważniejsza niż fikcja albo zbyt ważna, by chcieć ją wymyślać od nowa, zastępując rzeczywistością alternatywną, ponieważ nic, co byłem w stanie wyobrazić sobie na temat 23 lutego, nie poruszało ani nie ekscytowało mnie tak bardzo, ani nie wydawało się bardziej złożone i przekonujące, jak czysta rzeczywistość tego zamachu.

 
Wesprzyj nas