Dowcipną i erudycyjną książkę Beigbedera można potraktować jako nieco zwariowany przewodnik po zaskakującym i przebogatym świecie. E-booki, audiobooki, teksty w Wordzie i pdf-y… Czy książka papierowa przetrwa?


A może koszmarny świat przyszłości opisany w powieści Raya Bradbury’ego 451° Fahrenheita z wolna zaczyna się urzeczywistniać?

Frédéric Beigbeder uważa, że w tych niebezpiecznych czasach powinien bronić swoich kolegów po piórze, twórców – jak nazywa tradycyjne książki – „papierowych tygrysów”.

Najpierw, w 2002 roku, w tomie Dernier inventaire avant liquidation (Ostatni inwentarz przed likwidacją) ustosunkował się do wyników przeprowadzonego przez „Le Monde” i Fnac plebiscytu, w którym francuscy czytelnicy wybrali pięćdziesiąt najważniejszych, ich zdaniem, dzieł literackich XX wieku.

Obecnie postanowił stworzyć własny wykaz. I tak otrzymaliśmy listę jego „stu ulubionych książek, które trzeba przeczytać na papierze, zanim będzie za późno”.

Czytelnicy znający twórczość Beigbedera z pewnością się domyślają, że tak niespokojny duch jak on nie mógł nam zaserwować przykładnego, tradycyjnego katalogu szacownych klasyków. Kryteria, jakimi się posłużył przy porządkowaniu swojego spisu, obejmującego książki powstałe w XX i na początku XXI wieku, mogą wzbudzić ironiczne uśmieszki – jeśli nie wręcz dreszcz grozy – u literackich ortodoksów. Żeby nie psuć czytelnikom przyjemności, możemy jedynie zdradzić, że pierwszym warunkiem był… wygląd autora.
W efekcie otrzymaliśmy frapujący miszmasz, w którym niemal pomnikowi pisarze w rodzaju Hemingwaya, Fitzgeralda, Apollinaire’a czy Gide’a sąsiadują z twórcami, o których wielu z nas być może nigdy nawet nie słyszało.

Frédéric Beigbeder urodził się 21 IX 1965 r. w Neuilly-sur-Seine w zamożnej rodzinie mieszczańskiej. Jego matka, Christine de Chasteigner, tłumaczy romanse, natomiast ojciec, Jean-Michel Beigbeder, pracuje w firmie zajmującej się doradztwem personalnym. Po ukończeniu studiów w renomowanej Wyższej Szkole Nauk Politycznych młody Frédéric interesował się wieloma dziedzinami – pisał książki, prowadził kroniki literackie i towarzyskie, przede wszystkim jednak poświęcił się reklamie. Po dziesięciu latach jednak się z nią rozstał (opowiada o tym sławna powieść 29,99) i oddał się głównie literaturze: tworzy programy radiowe i telewizyjne, pisze recenzje (m.in. do „Le Figaro Littérraire”, „Voici”, „Lire”),w latach 2003-2006 był wydawcą w jednym z największych francuskich wydawnictw, Flammarion.
Zadebiutował mając 25 lat powieścią M’moires d’un jeune homme d’rang? (1990). Jej wątki kontynuował w powieściach Vacanses dans le coma (1994) i L’amour dure trois ans (1997). Stworzył w ten sposób narcystyczno-ironiczną trylogię, w której nakreślił portret pokolenia swoich rówieśników. Międzynarodowy rozgłos zyskał powieściami: 99 francs (2000; wyd. polskie 29,99 , Noir sur Blanc 2001) i Windows on the World (2003; wyd. polskie Noir sur Blanc 2004). Oprócz przekładów na obce języki – pierwsza z nich w 2007 r. została przeniesiona na ekran.

Książki to papierowe tygrysy o zębach z kartonu, zmęczone bestie, które wkrótce same zostaną pożarte

Frédéric Beigbeder
Pierwszy bilans po apokalipsie
Przekład: Magdalena Kamińska-Maurugeon
Oficyna Literacka Noir Sur Blanc
Premiera: 22 października 2014


MAKING-OF

Książki to papierowe tygrysy o zębach z kartonu, zmęczone bestie, które wkrótce same zostaną pożarte. Po co upierać się przy czytaniu czegoś takiego? Tych delikatnych, łatwopalnych kartek, zszytych, zadrukowanych, bez baterii. Jesteś archaizmem, o stara książko, która wkrótce pożółkniesz, koszmarze przeprowadzek, siedlisko kurzu, spowalniaczu czasu, fabryko milczenia. Przegrałaś wojnę o gusta. Czytelnicy książek papierowych to starzy maniacy, z każdym dniem coraz starsi, z każdym dniem — coraz bardziej maniakalni. Wolą pieścić tomiszcze, wąchać je, robić notatki na marginesach, odkładać i z powrotem brać do ręki, nieważne gdzie, nieważne kiedy — bez konieczności podłączania go do prądu. Tragedia stetryczałości.

Już samo to, że czytamy tekst na papierze, kwalifikuje nas na stos, z czym zgodziłby się Montag w 451°Fahrenheita Raya Bradbury’ego, powieści science fiction, która w 1953 roku przewidziała nasz dzisiejszy świat. Świat, gdzie książki papierowe są zakazane, a strażakom piromanom płaci się za ich palenie. Jedynym punktem, w którym Bradbury, zaślepiony wspomnieniem o nazistowskich stosach, się pomylił, był sam ogień: przemysłowcy dostrzegli, że przemiał jest znacznie dyskretniejszy od komina. Reszta przepowiedni właśnie się sprawdza: za kilka lat papierowe tygrysy zostaną całkowicie zastąpione przez płaskie ekrany, własność trzech koncernów amerykańskich (Apple, Google i Amazon), jednego japońskiego (Sony) i jednego francuskiego (Fnac).

Trzymacie w rękach papierowego tygrysa, który się nie „zdematerializował” i który ma nawet zamiar jeszcze trochę pokąsać. Chce bronić swoich pobratymców, krewnych i dobrodziejów: inne stare bestie zagrożone wyginięciem i budzące mniej więcej taki sam lęk jak stos porzuconych na strychu pluszowych maskotek. Książka papierowa — jak zapewne pamiętacie — została wynaleziona przez Niemca o nazwisku Jan Gutenberg niespełna sześć stuleci temu. Nowożytna powieść pojawiła się niewiele później dzięki Rabelais’mu, a potem Cervantesowi. Można zatem wydedukować, że w następstwie śmierci książki papierowej nadejdzie koniec powieści: te dwa zjawiska były ze sobą powiązane. Lektura powieści wymagała czasu, fotela i woluminu (przedmiotu w okładce, złożonego z przewracanych papierowych kartek). Spróbujcie przeczytać W cieniu zakwitających dziewcząt, klikając w iPada — wtedy pogadamy.

Pomysłodawcy książki elektronicznej tak bardzo nie wierzą w powieść, że tekst Prousta dostępny on-line jest naszpikowany pomyłkami, literówkami, błędami interpunkcyjnymi: najwyraźniej ci, którzy twierdzą, iż za sprawą jego cyfryzacji dotrą do większej rzeszy czytelników, nie przeczytali go ponownie po przepisaniu. Zastąpienie książki papierowej lekturą tekstu z ekranu da początek innym formom wypowiedzi. Będą one być może interesujące (interaktywność, hipertekst, tło dźwiękowe lub muzyczne, ilustracje w technice 3D, przekaźniki wideo…), ale to już nie będzie powieść w tym znaczeniu, w jakim rozumiemy ją my, marudni czytelnicy, staromodni histerycy, niedzisiejsi bibliofile.

Przyznaję, że jestem zdumiony atmosferą globalnej obojętności, w jakiej odbywa się ta apokalipsa. Trawestując to, co mówił Michaux o człowieku: powieść wydana na papierze to był mimo wszystko ktoś. Dzięki pierwszym powieściom, kartkowanym w wieku dojrzewania, mogłem uciec od rodziny, od świata zewnętrznego i być może — nieświadomie — od bezsensu całego wszechświata. Sartre pisze w Słowach, że „chęć do pisania tai w sobie odmowę życia”. Sądzę, że to samo można powiedzieć o czytaniu książek papierowych: skupienie pomagało mi uciec od rzeczywistości albo raczej zapełniało niewyrażalną pustkę… brak Boga? odejście ojca? nieśmiałość wobec dziewczyn? Wielogodzinna lektura powieści dawała mi coś w rodzaju nadrzędnej wolności. Była sposobem na przeniesienie się do życia innego niż moje własne, piękniejszego i bardziej ujmującego. Do równoległego, barwnego świata. To była mniej chaotyczna rzeczywistość, schemat poznawczy pozwalający odkodować istnienie. Utopia — jeszcze cudowniejsza niż masturbacja.

Owszem, wszyscy i wszędzie opowiadają historie: telewizja aż kipi od seriali, amerykańskie kino zapanowało nad światem, gry wideo oferują nam nawet możliwość przemiany w bohatera poddawanego — za jednym ruchem joysticka — tym samym próbom co Odyseusz. Ale jakie jest miejsce papierowej powieści w tej epoce, która ugina się pod ciężarem storytellingu? Teoretycy nouveau roman mieli trochę słuszności, rozmyślając nad anachronicznością bohatera literackiego i impasem klasycznej narracji. Już w 1936 roku Scott Fitzgerald, dostrzegłszy, że słowo pisane przegrało walkę z miażdżącą dominacją obrazu, ubolewał w The Crack-up: „Zrozumiałem, że powieść, która w czasach mojej dojrzałości stanowiła najsolidniejszy i najbardziej elastyczny nośnik do przekazywania emocji i myśli istoty ludzkiej, teraz podporządkowuje się mechanicznej i wspólnotowej sztuce, niezdolnej — ani w rękach handlarzy z Hollywood, ani rosyjskich idealistów — odzwierciedlić niczego innego, jak tylko najbanalniejszą myśl, najbardziej oczywiste emocje”.

Przyznajmy, że niezbyt uprzejmie potraktował dziesiątą muzę. Zadajmy to pytanie inaczej: w jaki sposób książka papierowa może konkurować ze światem audiowizualnym, skoro człowiek Zachodu spędza średnio trzy godziny dziennie przed telewizorem? Momentami wydaje mi się, że pierwsza wielka powieść w historii (Don Kichot) opisuje bardzo precyzyjnie walkę podjętą u progu trzeciego tysiąclecia przez kilku niezłomnych w celu obrony literatury. Wiedzcie, że piszę ten wstęp uzbrojony w lancę i w hełmie na głowie.

Pietro Citati i George Steiner twierdzą, że powieść umarła albo przynajmniej jest w stanie skrajnego wyczerpania. Że zatoczyła koło. Prawdą jest, że wymyślając fikcyjne postaci, zapełniamy dodatkowo już i tak przeludnioną planetę. Ta opinia jest w modzie: pesymizm to estetyka na czasie; być może ja też mu się poddaję, bo jestem facetem ulegającym wpływom. Dziwne jest to, że ci sami erudyci egzegeci twierdzą, iż wydaje się za dużo powieści. Z jednej strony powieść umiera, z drugiej — jest zbyt żywotna? Tkwi w tym pewien paradoks. A może powieść zapada się pod własnym ciężarem?

Ja wolę nadzieję, jaką dał nam w 2010 roku Mario Vargas Llosa na swoim odczycie noblowskim, którego liryzm w czasach, gdy wbijamy Gutenbergowi nóż w plecy, wcale nie wydaje mi się śmieszny: „Musimy nadal marzyć, czytać i pisać, bo to najskuteczniejszy sposób, jaki znaleźliśmy, by ulżyć sobie w naszym nietrwałym położeniu, przezwyciężyć niszczycielskie działanie czasu i sprawić, by to, co niemożliwe, stało się możliwe”. Oczywiście Vargas Llosa nie broni papierowych tygrysów, ale i tak włączam go do swojej drużyny (Mario, chcę być pańskim Sanczo Pansą), ponieważ papier wydaje mi się mniej „nietrwały” niż e-book-na-ekranie–dotykowym-w-wysokiej-rozdzielczości-z-cyfrowym-podświetlaniem, przestarzały dwa dni po wyprodukowaniu.

Książka wydrukowana na papierze była — jak przypomina Umberto Eco — wynalazkiem idealnym. Prostym, oszczędnym, przenośnym, poręcznym i trwałym. Dlaczego mielibyśmy pozbywać się tak doskonałego przedmiotu? Popełniłem osiem papierowych powieści, ponieważ mimo wszystko zachowałem wiarę. Jestem przekonany, że pisanie przyniosło mi ratunek, dając złudzenie sensu w otaczającym mnie chaosie. Powieściopisarz jest eremitą, który tworzy sobie własne społeczeństwo, lecz przede wszystkim kimś, kto próbuje usprawiedliwić swoje istnienie: zniekształca własne życie, żeby wyobrazić sobie nowe, a pisanie powieści daje mu poczucie użyteczności, obecności, zorganizowania. Wymyśla życie, z którego wychodzi obronną ręką, w którym czuje się bardziej u siebie. Nawet te z moich powieści, które nie były tak do końca autobiograficzne, zmuszały mnie do poznania, kim naprawdę jestem. To było jak psychoanaliza — tylko tańsza i bardziej żałosna: nie leczyła. Zadaniem powieści jest pogarszanie istniejącego stanu. Powieść zawsze pozostanie korektą odbitek próbnych. Powieść dała mi wymówkę, dzięki której nie zostałem usatysfakcjonowanym kretynem.
Czy to odnosi się również do powieści cyfrowej?

Czy szczerze uważacie, że odkąd mp3 zastąpiło płytę, słuchacie muzyki z tą samą uwagą co dawniej? Czy dostępność, natychmiastowość, uniwersalność, darmowość nie odbierają nam apetytu? Przypomnijmy sobie uczucia, jakie budziło w nas myszkowanie po księgarniach, wystawanie przed witrynami, pragnienie jakiejś książki i świadomość, że nie dostaniemy jej natychmiast. Na powieść trzeba było sobie zasłużyć: dopóki nie zaczęła być dostępna w Internecie, jej zdobycie wymagało od nas wysiłku fizycznego. Należało wyjść z domu, żeby wybrać książkę w miejscu pełnym osamotnionych marzycieli, później stanąć w kolejce, żeby za nią zapłacić, posyłać wymuszone uśmiechy nieznajomym cierpiącym na tę samą dolegliwość co my, a później zanieść swoją zdobycz w ręce lub w kieszeni do domu, wagonu metra czy na plażę. Powieść na papierze była ową sztuczką magiczną, dzięki której człowiek aspołeczny zamieniał się w światowca, a potem znów w odludka. Zmuszała go, by pozostał przez chwilę — och, niezbyt długo, ale przez chwilę na pewno — sam na sam ze sobą. Papierowej powieści nie pisało się tak jak skryptu w Wordzie. Tekstu na kartkach nie czytano tak jak słów na ekranie. Piórem pisano inaczej niż na klawiaturze. W pisaniu i czytaniu tekstów na papierze była pewna powolność, która dodawała tym czynnościom szlachetności: sprowadzając wszystkie formy pisarstwa do jednego poziomu, ekran czyni je wymienialnymi. Geniusz zajmuje miejsce w jednym szeregu ze zwykłym blogerem.

Lew Tołstoj i Katherine Pancol stają się identyczni, wtopieni w ten sam przedmiot. Ekran jest… komunistyczny. Wszyscy skupiają się tu pod tym samym szyldem, wypisanym tą samą czcionką: proza Cervantesa trafia do tego samego szeregu co Wikipedia. Każda rewolucja ma na celu wyniszczenie arystokracji.

Weźmy konkretny przykład: czytanie w samolocie. Gdy ładna dziewczyna, siedząca na fotelu obok, przewraca stronice papierowej powieści, zawsze zdołamy dostrzec tytuł czytanej przez nią książki. A gdy czyta ją na tablecie, widzimy tylko logo w kształcie nadgryzionego jabłka. Wolałem, gdy niedbale rozkładała na podłokietniku białą okładkę Amants, heureux amants… W papierowej książce piękny był sam jej wyjątkowy charakter, jej — za każdym razem inna — okładka i wygląd. Każda powieść była cennym przedmiotem: pisanie było tworzeniem tego przedmiotu, szlifowaniem go, wyobrażaniem go sobie, marzeniem o nim — tak jak to robi rzeźbiarz ze swoim dziełem. Zawsze pisałem, fantazjując o efekcie końcowym, o formacie, kształcie, zapachu książki. Zawsze odczuwałem potrzebę wizualizowania okładki, tytułu i, ma się rozumieć, swojego nazwiska, wypisanego tłustym drukiem na honorowym miejscu.

Czytanie (bądź pisanie) na tablecie jest jak trzymanie w rękach portu transferowego, miniaturowego dworca, przez który przewijają się dzieła — przejściowe i wymienne. Każda papierowa książka jest inna; czytnik jest zawsze taki sam, nie zmienia formatu przy każdej nowej powieści. Niezależnie od tekstu, jaki czytacie (albo piszecie), zawsze będzie identyczny: w waszych rękach Kwiaty zła będą miały ten sam ciężar co Oblubienica Pana.

Inna apokalipsa: śmierć pięknego gestu. Czy szczerze uważacie, że czytanie papierowej książki jest taką samą czynnością jak klikanie w ekran dotykowy? Czytanie wyjątkowego przedmiotu połączone z przewracaniem rzeczywistych kartek — czyli FIZYCZNE śledzenie intrygi — nie ma absolutnie nic wspólnego z przesuwaniem palca wskazującego po zimnej powierzchni, nawet jeśli firma Apple miała na tyle dużo wyczucia, iż wprowadziła funkcję szelestu papieru, uruchamianą za każdym razem, gdy czytnik elektroniczny zmienia stronę (szczegół, który przy okazji zdradza kompleks niższości bojowników cyfryzacji). Pamiętamy, jak Julian Sorel bierze za rękę panią de Rênal, bo książka, ów papierowy przedmiot, umożliwiała nam PODĄŻANIE ku tej apoteozie. Niemalże WIZUALIZOWALIŚMY ją sobie, przewracając każdą kolejną stronę powieści, a tymczasem Julian opracowywał strategię uwodzenia.

Każda papierowa powieść, którą przeczytałem, odcisnęła się w mojej pamięci wzrokowej. Wdychałem woń papieru i nachodziły mnie reminiscencje bibliotek miejskich pachnących linoleum, zmysłowe wspomnienia o oparach wosku z parkietu w willi Navarre w Pau; zapach papieru sprawiał, że podróżowałem w czasie i przestrzeni ku bujanemu fotelowi dziadka, w którym półleżałem, marząc. Włókna roślinne, tworzące fakturę papieru, świeża farba drukarska i jej wyrafinowane wyziewy… Czym pachnie książka elektroniczna? Metalem.

Czytanie papierowych stronic stanowiło wyprawę, było jak odcyfrowywanie obcego świata; stawaliśmy się eksploratorami, alpinistami ludzkich umysłów. Lektura papierowych stronic była czymś więcej niż rozrywką, była zwycięstwem; pamiętam, z jaką dumą zamykałem Blaski i nędze życia kurtyzany czy Zbrodnię i karę: no i już, skończyłem, wiedziałem wszystko o Rastignacu czy Raskolnikowie, zatrzaskiwałem ich fikcyjne żywoty na swoich kolanach, czując satysfakcję z wykonanego zadania. Czytnik elektroniczny czyni z nas nie czytelników, którzy przemieszczają się po tym czy innym tomie, zagłębiają w obcy świat, żeby uciec od rzeczywistości, lecz zblazowanych konsumentów, rozproszone automaty, niecierpliwych przyciskaczy, nieuważnych klikaczy. Ryzyko ADD (Ap ention Deficit Disorder), czyli syndromu dekoncentracji, który dotyka coraz więcej ofiar komputerów, zwiększa się, gdy czytamy na tablecie, na którym jednocześnie sprawdzamy mejle, filmiki, piosenki, czaty, posty, alerty, skype’y, tweety, bipy i blurpy, nie mówiąc już o wirusach i awariach, przerywających monolog wewnętrzny Molly Bloom. Wkrótce nie będziemy w stanie zagłębiać się w meandry mózgów geniuszy, bo nasze własne będą przeciążone, bierne albo po prostu się zawieszą.

Paul Morand (na długo przed wynalezieniem iPada) niepokoił się w swoim Journal inutile: „Koncentracja: trzeba by jej uczyć dzieci, prowadzić lekcje z koncentracji; i mnemotechniki (jezuici zrozumieli to jako jedyni). Osiągamy sukces tylko wówczas, gdy myślimy o jednej rzeczy naraz — niezależnie od tego, czy jest to bohater powieści, czy majątek do zbicia”.

Ponad dziesięć lat temu, w 2001 roku, czyli na długo przed literackim końcem świata, wpadłem na pomysł skomentowania pięćdziesięciu książek stulecia, wybranych przez Francuzów (w ramach sondażu przeprowadzonego przez „Le Monde” i Fnac). Są to:
1. Obcy Alberta Camusa (1942)
2. W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta (1913–1927)
3. Proces Franza Kafki (1925)
4. Mały książę Antoine’a de Saint-Exupéry’ego (1943)
5. Dola człowiecza André Malraux (1933)
6. Podróż do kresu nocy Louisa-Ferdinanda Céline’a (1932)
7. Grona gniewu Johna Steinbecka (1939)
8. Komu bije dzwon Ernesta Hemingwaya (1940)
9. Mój przyjaciel Meaulnes Alain-Fourniera (1913)
10. Piana dni Borisa Viana (1947)
11. Druga płeć Simone de Beauvoir (1949)
12. Czekając na Godota Samuela Becketta (1953)
13. Byt i nicość Jeana-Paula Sartre’a (1943)
14. Imię róży Umberta Eco (1981)
15. Archipelag Gułag Aleksandra Sołżenicyna (1973)
16. Słowa Jacques’a Préverta (1946)
17. Alkohole Guillaume’a Apollinaire’a (1913)
18. Błękitny lotos Hergégo (1936)
19. Dziennik Anny Frank (1947)
20. Smutek tropików Claude’a Lévy-Straussa (1955)
21. Nowy, wspaniały świat Aldousa Huxleya (1932)
22. Rok 1984 George’a Orwella (1948)
23. Asteriks Goscinny’ego i Uderza (1959)
24. Łysa śpiewaczka Eugène’a Ionesco (1950)
25. Trzy rozprawy z teorii seksualnej Zygmunta Freuda (1905)
26. Kamień filozoficzny Marguerite Yourcenar (1968)
27. Lolita Vladimira Nabokova (1955)
28. Ulisses Jamesa Joyce’a (1922)
29. Pustynia Tatarów Dina Buzzatiego (1940)
30. Fałszerze André Gide’a (1925)
31. Huzar na dachu Jeana Giono (1951)
32. Oblubienica Pana Alberta Cohena (1968)
33. Sto lat samotności Gabriela Garcii Marqueza (1967)
34. Wściekłość i wrzask Williama Faulknera (1929)
35. Teresa Desqueyroux François Mauriaca (1927)
36. Zazi w metrze Raymonda Queneau (1959)
37. Verwirrung der Gefühle Stefana Zweiga (1926)
38. Przeminęło z wiatrem Margaret Mitchell (1936)
39. Kochanek lady Chatterley D.H. Lawrence’a (1928)
40. Czarodziejska góra Tomasza Manna (1924)
41. Witaj, smutku Françoise Sagan (1954)
42. Milczenie morza Vercorsa (1942)
43. Życie instrukcja obsługi Georges’a Pereca (1978)
44. Pies Baskerville’ów Arthura Conan Doyle’a (1902)
45. Pod słońcem szatana Georges’a Bernanosa (1926)
46. Wielki Gatsby Francisa Scotta Fitzgeralda (1925)
47. Żart Milana Kundery (1967)
48. Pogarda Alberta Moravii (1954)
49. Zabójstwo Rogera Ackroyda Agathy Christie (1926)
50. Nadja André Bretona (1926)

Widząc, jak w atmosferze ogólnej obojętności (albo przyzwolenia) zbliża się dematerializacja, postanowiłem ułożyć nową listę XX wieku — listę SWOICH STU ULUBIONYCH KSIĄŻEK, KTÓRE TRZEBA PRZECZYTAĆ NA PAPIERZE, ZANIM BĘDZIE ZA PÓŹNO.

Francuska top 50 z 2000 roku nawet mi się podobała: to zestawienie eklektyczne, sprawiedliwe, zrównoważone, ale ma poważną wadę: nie jest moim zestawieniem, tylko waszym! Naszła mnie ochota, by ułożyć inną „listę przebojów ostatniego stulecia” — bardziej subiektywną, niesprawiedliwą, kulawą, intymną. A także bardziej aktualną, bo uważam za akt zbrodniczy obronę pisarzy wyłącznie nieżyjących, czyli tych, którzy nie potrzebują już naszej pomocy. Wiele zawdzięczam swoim współczesnym: nie rozumiem, dlaczego niektórzy historycy literatury karzą pewnych autorów za to, że jeszcze żyją. Jak zauważał Valery Larbaud w Ferminie Márquez w 1911 roku: „Panowie wychowawcy, którzy z powieści skonfiskowanych uczniom kompletują sobie biblioteki, twierdzą, że autor zaczyna przejawiać talent dopiero w siedemdziesiąt pięć lat po śmierci”.

Nie mam w sobie tyle cierpliwości, by czekać na werdykt potomnych. Zaletą żyjących autorów jest to, że można się z nimi spotkać, zostać ich kumplem albo wrogiem, zapytać o metodę pracy i (ewentualnie) wysłuchać ich odpowiedzi, pozostawać pod ich wpływem, porównywać się z nimi, oceniać się nawzajem, kłócić, godzić, chodzić z nimi do łóżka, a nawet na nich narzygać. O sporej części autorów cytowanych w mojej hitparadzie nie wspomniano w żadnym eseju literackim. Zamiast proponować hierarchię alternatywną (wszelkie klasyfikacje artystyczne są z definicji fałszywe, bo sztuka to nie wyścigi konne), książka ta ma na celu zaprowadzenie sprawiedliwości: po śmierci Prousta, Céline’a, Sartre’a i Camusa literatura francuska spoczęła na laurach, lecz obudziła ją pewna liczba autorów zagranicznych i na planetarnym bazarze zwanym globalizacją narodziła się nowa banda francuskich pisarzy.

 
Wesprzyj nas