Arturo Pérez-Reverte, dzięki reporterskiemu zmysłowi korespondenta wojennego z rozmachem opowiada historię, którą znamy z obrazów Goi. Historię, która zmieniła Hiszpanię na zawsze.



2 maja 1808 roku. Madryt wrze. Wściekłość trawi hiszpański lud, który wstępuje na barykady.

Przeciwko Napoleonowi, jego żołnierzom i zdradzie, której dopuścili się Francuzi.

Szewcy, ślusarze, prostytutki, dzieci i starcy bronią Ojczyzny. W imieniu Hiszpanii sprzeciwiają się swojemu uległemu rządowi, broniąc honoru, godności i Króla.

Arturo Pérez-Reverte (ur. 1951) – jedno z największych nazwisk współczesnej literatury. Dziennikarz i pisarz, mieszkający nieopodal Madrytu, od wielu lat zajmuje się przede wszystkim pisaniem powieści. Największą sławę przyniósł mu detektywistyczny cykl z postacią kapitana Alatriste. Wiele z jego książek doczekało się ekranizacji, przełożono je na niemal 30 języków. Pérez-Reverte, wielokrotnie nagradzany nie tylko w samej Hiszpanii, ale także w USA czy Szwecji, jest członkiem Królewskiej Akademii Hiszpańskiej.

Arturo Pérez-Reverte
Dzień gniewu
Przekład Weronika Ignas-Madej
Wydawnictwo Znak
Premiera: 16 lutego 2015

1

Jest siódma rano i termometry w Madrycie wskazują osiem stopni w skali Réaumura. Słońce od dwóch godzin stoi nad horyzontem, z przeciwległego krańca miasta obrysowuje promieniami kontury wież i dzwonnic i odbija się od białej, kamiennej fasady Pałacu Królewskiego. Na dziedzińcu, w kałużach pozostałych po nocnym deszczu, mokną kopyta koni i koła trzech pustych powozów, które zatrzymały się właśnie przed Bramą Książęcą. Hrabia Selvático, z przypiętym do wytwornego surduta wielkim krzyżem Karola III, florencki dworzanin w służbie królowej Etrurii – wdowy, córki starej pary monarszej, Karola IV i Marii Ludwiki, wychyla się z bramy, rzuca okiem na powozy i zaraz znika. Tłumek bezczynnych madrytczyków, w większości kobiet, przygląda się ciekawie. Jest ich nie więcej niż tuzin, wszyscy milczą. Jeden z dwóch strażników strzegących bramy stoi obok wartowni, niedbale opierając się o karabin z nastawionym bagnetem. W istocie ów bagnet jest jego jedyną skuteczną bronią – na rozkaz przełożonych żołnierz opróżnił wcześniej ładownicę. Słucha bicia dzwonów z pobliskiego kościoła Najświętszej Marii Panny i kątem oka widzi ziewającego towarzysza. Została im jeszcze godzina do zmiany warty.

W niemal całym mieście panuje spokój. Obudzeni o świcie sklepikarze otwierają kramy, kupcy rozkładają towary na placach targowych. Pozory normalności ulegają zakłóceniu przy Puerta del Sol: na ulicach św. Filipa, Postas i Montera, przy kościele Buen Suceso i przy jeszcze zasłoniętych wystawach licznych księgarni na ulicy Carretas zbierają się niewielkie grupki madrytczyków, które podążają pod gmach poczty. A w miarę jak miasto budzi się do życia, w oknach i na balkonach pojawia się coraz więcej ludzi. Słychać pogłoski, że Murat, wielki książę Bergu i namiestnik Napoleona w Hiszpanii, ma zamiar wywieźć dziś do Francji królową Etrurii i infanta Franciszka de Paula, by dołączyć ich do monarszej pary oraz do ich syna, Ferdynanda VII, przebywających tam od jakiegoś czasu. Brak wieści od młodego króla wzbudza niepokój. Nie dotarli wciąż z Bajonny dwaj spodziewani posłańcy i ludzie zaczynają szemrać. Przechwycono ich, głosi plotka. Cesarz chce mieć całą rodzinę królewską w jednym miejscu, by łatwiej było nią manipulować, słychać w tłumie, a młody Ferdynand, nie godząc się na to, wysłał tajne rozkazy juncie rządowej, na której czele stoi jego wuj, infant don Antonio. „Jeśli zabiorą mi koronę – miał ponoć oznajmić – to razem z życiem”.

Przed pałacem czekają trzy puste powozy, tymczasem na drugim końcu ulicy Mayor, przy Puerta del Sol, chorąży królewskiej marynarki Manuel María Esquivel, wsparty o kutą balustradę największego z balkonów poczty, obserwuje grupki ludzi. To w większości mieszkańcy okolicznych domów, służba wysłana, by zasięgnąć języka, sklepikarze, rzemieślnicy, pospólstwo, wśród których nie brakuje cwaniaków i elegancików często spotykanych w Barquillo, Lavapiés czy w biedniejszych, południowych dzielnicach. Czujnemu spojrzeniu Esquivela nie uszły małe, trzy- lub czteroosobowe grupki mężczyzn, raczej spoza Madrytu, które trzymają się w milczeniu na uboczu. Wyglądają, jakby nie znali się między sobą, a wszyscy są młodzi i krzepcy. Zapewne znajdują się wśród nich i ci, którzy przybyli tu wczoraj, w niedzielę, z Aranjuez i pobliskich wiosek, a którzy z jakiegoś powodu – żaden powód nie będzie dobry, wnioskuje chorąży królewskiej marynarki – wciąż nie opuścili miasta. Są też kobiety, bo one zazwyczaj wstają o świcie, większość wraca z targu z koszami w ręku i plotkuje, powtarzając pogłoski krążące już od paru dni i spotęgowane pełnym napięcia dniem wczorajszym, kiedy to wygwizdano Murata w czasie przeglądu wojsk na Prado. Jego straże powstrzymywały ludzi, aby umożliwić mu przejazd, a drogę powrotną musiał przebyć pod eskortą kawalerii i czterech armat, przy wtórze gorszącej śpiewki pospólstwa:

Z prawnego nadania
Jest ustawa ogłoszona,
Że nocnik do srania
Przybrał imię Napoleona.

Esquivel, dowódca plutonu grenadierów królewskiej marynarki stacjonującego w gmachu poczty od godziny dwunastej poprzedniego dnia, jest nader ostrożnym oficerem. Prócz tego osławiona dyscyplina królewskiej floty temperuje jego młodzieńczą porywczość. Rozkaz brzmi: unikać problemów. Francuzi pozostają w gotowości bojowej, stąd uzasadnione obawy, iż tylko czekają na pretekst, by uderzyć i dać nauczkę miastu. Mówił o tym wczoraj w nocy, koło jedenastej, na odprawie warty generał brygady don José de Sexti: Włoch w służbie Hiszpanii, niezbyt sympatyczny, który ze strony hiszpańskiej przewodniczy mieszanej komisji utworzonej do rozwiązywania coraz liczniejszych konfliktów między madrytczykami i francuskimi żołnierzami.
 – W gotowości bojowej, wiem co mówię – opowiadał Sexti. – Cesarscy ledwie pozwolili mi przejść przed koszarami przy Prado Nuevo, a przecież byłem w mundurze… Moim zdaniem to brzydko pachnie.
 – Nie wydano szczegółowych rozkazów?
 – Szczegółowych? Cóż to za głupie pytanie? Ta cała junta rządowa przypomina mi kurnik z lisem panoszącym się w środku.

W trakcie tamtej rozmowy do uszu wojskowych dobiegł tętent koni, a kiedy obaj podeszli do bramy, ujrzeli liczny oddział francuskich żołnierzy galopujących w strugach deszczu w stronę ogrodów Buen Retiro, gdzie stacjonowały dwa tysiące ludzi i zgromadzono znaczną liczbę sprzętu artyleryjskiego. Co widząc, Sexti oddalił się pospiesznie, bez pożegnania, a Esquivel pchnął kolejnego posłańca do swego dowódcy z pytaniem o instrukcje, odpowiedzi jednak nie otrzymał. Postawił oddział w stan gotowości i czuwał przez całą noc, a ta bardzo mu się dłużyła. O poranku, gdy okoliczni mieszkańcy zaczęli się zbierać przy Puerta del Sol, wysłał podoficera i czterech marynarzy z poleceniem rozgonienia zbiegowiska, nikt ich jednak nie posłuchał. Grupki pęcznieją z każdą minutą. Nic więcej tu nie wskóram, myśli chorąży królewskiej marynarki i daje podoficerowi i marynarzom rozkaz odwrotu, a wartownikom nakazuje, by w razie jakichkolwiek kłopotów weszli do budynku i zamknęli bramy. W przypadku nagłej sprzeczki grenadierzy niewiele by zdziałali, tak czy siak. Oni czy ktokolwiek inny. Z rozkazu junty rządowej i don Francisca Javiera Negrete, dowódcy garnizonu w Madrycie i Nowej Kastylii, oddziały hiszpańskie – ku zadowoleniu Murata – zostały pozbawione amunicji. Wobec dziesięciu tysięcy cesarskich żołnierzy stacjonujących w mieście, dwudziestu tysięcy rozlokowanych na przedmieściach i kolejnych dwudziestu znajdujących się o dzień marszu od stolicy, trzy i pół tysiąca żołnierzy madryckiego garnizonu sprawia wrażenie zupełnej bezbronności w obliczu potęgi Francuzów.

 „Podobnie jak wielkoduszność tego narodu względem obcokrajowców nie zna granic, tak jego zemsta jest straszliwa, gdy zostanie on zdradzony”.
Jean Baptiste Antoine Marcellin Marbot, syn i brat wojskowego, przyszły generał, baron, par Francji i bohater wojen Cesarstwa, który tego ranka jest zwykłym dwudziestosześcioletnim kapitanem w sztabie wielkiego księcia Bergu, zamyka książkę trzymaną w dłoniach – pióra wicehrabiego Chateaubrianda – i spogląda na kieszonkowy zegarek na nocnym stoliku. Dziś rozpoczyna służbę w pałacu Grimaldi wraz z pozostałymi adiutantami Murata dopiero o pół do jedenastej, wstaje więc bez poś­piechu, kończy śniadanie podane do sypialni przez służącego z domu, w którym rezyduje, i zaczyna się golić, podchodzi do okna i obserwuje pustą ulicę. Wpadające promienie słońca rzucają światło na rozłożony na sofie i krześle wytworny mundur adiutanta wielkiego księcia: biały mentyk, szkarłatne spodnie, buty i bermycę wzorem huzarów. Mimo młodego wieku Marbot uczestniczył w bitwach pod Marengo, Austerlitz, Jeną, Iławą i Frydlandem. Nabrał więc doświadczenia. Co więcej, jest dość światłym oficerem – czyta książki. To sprawia, że rozgrywające się wydarzenia postrzega w szerszej perspektywie niż większość jego towarzyszy broni, zwolenników rozwiązywania wszelkich problemów za pomocą szabli.

Młody oficer starannie się goli. Tłum nieokrzesanych, tępych wieśniaków pod wodzą kleru. Tak o Hiszpanach wyraził się niedawno Cesarz, który nimi gardzi – nie bez przyczyny – z powodu haniebnego zachowania ich królów, nieudolności ich ministrów i rządów, braku kultury i braku zainteresowania narodu sprawami polityki. Tymczasem kapitan Marbot po czterech miesiącach w Hiszpanii doszedł do zgoła innych wniosków – tak przynajmniej napisze w swoich pamiętnikach czterdzieści lat później – sprawa nie wydaje mu się tak prosta, jak chcieliby ją widzieć niektórzy. Krążące pogłoski, jakoby Cesarz planował usunąć nadgniłą gałąź Burbonów, zatrzymać całą rodzinę królewską w Bajonnie i osadzić na tronie jednego ze swoich braci, Lucjana lub Józefa, albo też księcia Bergu, powodują swoisty niepokój. Wszystko wskazuje na to, że Napoleon uważa, iż okoliczności sprzyjają jego zamiarom. Jest przekonany, że Hiszpanie, którym przejadła się inkwizycja, księża i złe rządy, przy wsparciu światłych obywateli zapatrzonych we Francję rzucą mu się w ramiona albo w ramiona nowej dynastii, otwierającej bramy dla rozumu i postępu. Tymczasem, nie licząc paru oficerów i nielicznych Hiszpanów, którzy wyznają francuską filozofię – nazywają ich tu afrancesados, sfrancuziałymi, bynajmniej ich w ten sposób nie komplementując – w miarę jak wojska cesarskie po przekroczeniu Pirenejów wchodziły coraz głębiej w hiszpańskie terytorium pod pretekstem pomocy Hiszpanii w wojnie z Anglią w Portugalii i w Andaluzji, Marcelin Marbot dostrzegał w oczach ludzi nie tęsknotę za lepszym jutrem, lecz żal i nieufność. Sympatia, z jaką przyjęto początkowo napoleońską armię, ustąpiła miejsca podejrzliwości, zwłaszcza od czasu zajęcia cytadeli w Pampelunie, fortec w Barcelonie i zamku w Figueras przy użyciu forteli uznanych za zdradzieckie nawet przez tych Francuzów, którzy mają się za bezstronnych, tak jak Marbot. Posunięć, które Hiszpanie – bez różnicy: wojskowi czy cywile, w tym nawet zwolennicy ścisłego sojuszu z Cesarzem – uznali za cios w plecy.

 „Jego zemsta jest straszliwa, gdy zostanie on zdradzony”.
Słowa Chateaubrianda nie dają spokoju francuskiemu kapitanowi, który goli się dalej, starannie, jak przystało na wytwornego oficera sztabu. Dochodzi do ponurej konkluzji, iż słowo zemsta doskonale pasuje do posępnych, wrogich spojrzeń, które czuje na sobie, ilekroć wychodzi na ulicę, do noży długich na dwie piędzi, zatkniętych za pas i schowanych pod peleryną każdego Hiszpana, do mężczyzn o śniadych twarzach z obowiązkowymi bokobrodami, którzy mówią cichym głosem i spluwają na ziemię, do szorstkich kobiet, które bez ogródek obrzucają wyzwiskami tych całych francuzików, monsierów i żabojadów, wcale się z tym nie kryjąc, albo bezczelnie przechadzają się z wachlarzami, w mantylkach, tuż przed lufami francuskich armat ustawionych przy Prado. Zdrada i zemsta, powtarza Marbot, czując się nieswojo. Zaprzątnięty tymi myślami, w roztargnieniu zacina się na obficie namydlonym prawym policzku. Klnie i strząsa pianę z dłoni, a czerwona kropla spływa ostrzem noża o trzonku z kości słoniowej i spada na biały ręcznik rozłożony na stoliku przed lustrem.
To pierwsza krew przelana 2 maja 1808.

 
Wesprzyj nas