Subtelna, uniwersalna powieść o dorastaniu dotykająca tego, co najważniejsze, z oszczędną narracją i wyjątkowym bohaterem


Chłopiec, który uciekł z domu, skulony w swojej kryjówce słucha nawoływań poszukujących go mężczyzn. Gdy głosy się oddalają, zostaje sam na sam z ogromną, nieurodzajną równiną, którą musi przebyć, jeśli chce ostatecznie zostawić za sobą to, co kazało mu uciec. W pewnym momencie napotka na swojej drodze starego pasterza kóz i od tej chwili wszystko zmieni się dla nich obu.

Pod gołym niebem opowiada o ucieczce małego chłopca przez kraj, który pustoszą susza i przemoc. Z tego hermetycznego, pozbawionego nazw i historii świata moralność wyparowała tak samo jak woda. Chłopiec, nie całkiem jeszcze zepsuty przez otoczenie, będzie miał okazję podjąć niełatwą naukę myślenia, chyba że – przeciwnie – wybierze przemoc, którą wyssał z mlekiem matki.

Jesús Carrasco tworzy opowieść surową, choć niepozbawioną głębokiego liryzmu. Pod gołym niebem to utkana z niewielu słów historia, w której bezlitosna przyroda stanowi o przebiegu zdarzeń, a ludzka godność z niezwykłą siłą wzbiera w szczelinach wyschniętej ziemi.

“Piękny debiut: głęboka, subtelna, uniwersalna powieść o dorastaniu dotykająca tego, co najważniejsze, z oszczędną narracją i wyjątkowym bohaterem”
– Mariagrazia Mazzitelli, wydawnictwo Salani (Włochy).

“Jesús Carrasco to jeden z najbardziej oryginalnych i poruszających autorów, z jakimi się w ostatnich latach zetknąłem. Książka niesamowicie mocna, naprawdę pasjonująca. Niezwykły talent pisarski”
– Michal Shavit, wydawnictwo Harvill Secker (Wielka Brytania).

“Poruszająca książka… Wybitny młody autor”
– Moshe Ron, wydawnictwo Am-Oved (Izrael).

“Wspaniała pierwsza powieść niesłychanie utalentowanego pisarza. Doskonała proza, zupełnie wyjątkowy, zapierający dech w piersiach tekst”
– Natalie Buchholz, wydawnictwo Klett-Cotta (Niemcy).

Jesús Carrasco urodził się w Badajoz w 1972 roku. W roku 2005 przeniósł się do Sewilli, gdzie mieszka dotychczas. Od 1996 roku pracuje jako copywriter, łącząc to zajęcie z pisaniem. Pod gołym niebem okrzyknięte zostało jednym z najważniejszych ostatnio debiutów na światowej scenie literackiej. Jeszcze przed publikacją w Hiszpanii entuzjastycznie przyjęta przez najważniejszych wydawców zagranicznych ukaże się w trzynastu krajach.

Debiut na miarę klasyków, łączący w sobie bogactwo języka Miguela Delibesa i siłę Cormaca McCarthy’ego

Jesús Carrasco
Pod gołym niebem
Przekład: Barbara Jaroszuk
Seria: Oko na świat
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 4 lutego 2015

1

Ze swojej ziemnej kryjówki słyszał echo wołających go głosów i – zupełnie jakby chodziło o świerszcze – próbował określić, w jakim punkcie gaju oliwnego znajduje się każdy z mężczyzn. Ryki jak zwęglona makia. Jego ciało, ułożone na boku w kształt litery „z”, wypełniało dziurę w ziemi tak dokładnie, że ledwie mógł się ruszyć. Tyle że potrafił objąć ramionami kolana albo wsunąć ręce pod głowę. Poza tym jedynie płytka nisza na torbę z prowiantem. Dwie grube gałęzie podtrzymujące konstrukcję przykrył chrustem. Napiął szyję, uniósł głowę i, przymykając powieki, nasłuchiwał głosu, który zmusił go do ucieczki. Nie rozpoznawał go wśród innych, podobnie jak nie wychwytywał szczekania, co przynosiło ulgę, bo wiedział, że tylko dobrze wyszkolony pies umiałby odnaleźć jego schronienie. Wyżeł albo porządny pies na trufle. Albo może angielski ogar o krótkich, mocnych łapach i oklapłych uszach, podobny do tego, którego widział kiedyś w gazecie przysłanej ze stolicy.
Na szczęście wysuszona równina nie sprzyjała takiej egzotyce. Tu były tylko hiszpańskie charty. Chude ciała rozpięte na długich kościach. Tajemnicze zwierzęta, które goniły za zającami, nie przystając nawet, by węszyć, albowiem zostały spuszczone na Ziemię wyłącznie dla pościgu i zniszczenia. Na ich bokach płonęły czerwone pręgi – ślady po biczu pana. Tym samym, którym, oprócz psów, ćwiczono na równinie także kobiety i dzieci. Tak czy owak, charty goniły przed siebie, on zaś trwał bez ruchu w swojej ciasnej glinianej jamie. Zagubiony wśród setek zapachów zarezerwowanych zwykle dla dżdżownic i umarłych. Zapachów, których nie powinien teraz wdychać, jednakże sam ich szukał. Zapachów, które oddalały go od matki.
Ilekroć widział charty lub o nich myślał, przypominał sobie pewnego mężczyznę z miasteczka. Inwalidę, który jeździł na czymś w rodzaju trycykla z zamontowaną z przodu korbką i kręcił nią, przygarbiony niby kataryniarz. O zmierzchu wyprawiał się poza granicę zabudowań i przemierzał utwardzone drogi na północ od miasteczka – jedyne, po których mógł się przemieszczać swoim pojazdem. Psy towarzyszyły mu uwiązane za szyje na postrzępionych sizalowych sznurkach. Przykro było patrzeć, jak mozoli się w tym niezgrabnym wehikule, i natychmiast rodziło się pytanie, czemu nie zaprzęgnie do niego chartów. W szkole krążyła plotka, że gdy miał któregoś dosyć, wieszał go na pierwszej lepszej oliwce. On sam w swoim krótkim życiu naoglądał się dziesiątków psich zewłoków zwisających w oddali z drzew: skórzanych worków wypełnionych poprzetrącanymi kośćmi, przypominających gigantyczne poczwarki.

Zorientował się, że mężczyźni są już blisko, i jeszcze bardziej się skulił. Słyszał swoje imię rozbrzmiewające wśród drzew z nieregularnością kropel uderzających o powierzchnię wody. Skurczony w kryjówce pomyślał, że kto wie, czy to nie wszystko, na co może liczyć: ta satysfakcja, że oto nawołują go w gaju oliwnym o świcie. Rozpoznał głosy oberżysty i jednego z poganiaczy mułów, którzy spędzali lato w miasteczku. Przeczuwał też obecność listonosza i sznurkarza, choć ich akurat nie słyszał. W głębi jamy doświadczył niespodziewanej uciechy, wilgotnej i ciepłej. Czegoś w rodzaju dziecinnego, głuchego rozradowania, od którego dostał gęsiej skórki. Zastanawiał się, czy jego brata szukaliby tak samo uparcie, tak licznie. Wobec całego tego chóru głosów poczuł, że może udało mu się przez przypadek odświeżyć jakieś wspólnotowe więzi i jego złość na moment wycofała się gdzieś w czeluście brzucha. Zgromadził wokół siebie wszystkich mężczyzn z miasteczka; wszystkie te potężne, zahartowane ciała, które rozorywały pługami ziemię, wyrywając jej plon. Stał się przyczyną wydarzenia. Pomyślał, że może konieczność zorganizowania pościgu zmusiła do współpracy starych wrogów. Zadawał sobie pytanie, czy za kilka lat albo nawet tygodni zostanie po tym wszystkim jakikolwiek ślad. Czy będzie się o tej sprawie mówiło przy wyjściu z kościoła albo z oberży.
Wyobraził sobie ojca, jak temu czy owemu udziela wyjaśnień. Jak, swoim zwyczajem, udaje bezradność. Jak próbuje wmówić innym, że chłopak, uganiając się za kuropatwami, wpadł – bez wątpienia – w jakąś rozpadlinę. Że oto nieszczęście po raz kolejny żeruje na jego rodzinie i że Bóg właśnie odebrał mu kawałek jego samego.
Pokręcił przyciśniętą do kolan głową, jakby chciał w ten sposób strząsnąć z siebie te myśli. Twarz ojca – służalcza, nadgorliwa – powróciła, obok obrazu sędziego. Oczyma duszy ujrzał scenę, która, jak żadna inna, wywoływała w jego ciele najrozmaitsze zaburzenia. Znów wytężył słuch, ale głosu sędziego nie wychwycił i nawet ta nieobecność była przerażająca.
Wyobraził go sobie, jak z cygarem w ustach postępuje w ślad za mężczyznami przeczesującymi gaj. Kopiąc bryły ziemi i od czasu do czasu leniwie schylając się po oliwki przeoczone podczas ostatnich zbiorów. Z łańcuszkiem od zegarka widocznym spod poły marynarki. W brązowym pilśniowym kapeluszu, muszce, zbyt ciasnym kołnierzyku, z wąsikiem starannie usztywnionym wodą z cukrem.
Z zamyślenia wyrwał go męski głos, który zabrzmiał bardzo blisko jamy. To był nauczyciel. Rozmawiał z kimś, kto szedł kilka metrów dalej. Chłopiec poczuł, że serce mu przyspiesza i ciało nieprzyjemnie pulsuje od uderzeń krwi. Ból po trzech godzinach spędzonych w tej przykurczonej pozycji wręcz wypychał go na zewnątrz. Naszła go ochota, by natychmiast z tym wszystkim skończyć i w ten sposób wyzwolić się od niewygody. Nikogo nie zabił, niczego nie ukradł, nie brał imienia Pana Boga swego nadaremno.
Mało brakowało, a poruszyłby gałązkami maskującymi kryjówkę, by zwrócić uwagę znajdujących się w pobliżu mężczyzn. Jeden od razu uciszyłby drugiego i obróciłby głowę, żeby nakierować ucho na źródło szelestu. Wymieniliby spojrzenia. Ostrożnie ruszyliby w stronę sterty patyków, zastanawiając się, czy znajdą pod nimi królika, czy zaginionego chłopca. Następnie odgarnęliby gałązki i zobaczyliby go skulonego w głębi jamy. Udałby, że jest nieprzytomny, co w połączeniu z ubłoconym ubraniem i brudnymi włosami złożyłoby się na obraz jego triumfu. Zapewniłby sobie przynajmniej moment chwały. Dzisiaj chleb, głód jutro. Potem, zwabieni wołaniem, zjawiliby się pozostali. Przybiegłby ojciec, w pierwszej chwili oszołomiony i nieskłonny do gniewu. Otoczyliby go ruchliwym kręgiem, niemal odcinając dopływ powietrza. Dopiero co potarta, kipiąca energią zapałka, jeszcze bez przebłysków miodopłynnego płomienia, który ostatecznie spopieli patyczek. Pośród okrzyków radości wydobyliby go na powierzchnię. Poklepując się po plecach, wzbijaliby dookoła obłoczki pyłu. Później – powrót do miasteczka na prowizorycznych noszach, rolnicze przyśpiewki i bukłaki z ciepłym winem, szorstka ręka ojca na jego drobnej, ciemnej piersi. Radosne preludium dramatu, mające zawieść ich wszystkich najpierw do oberży, a na koniec do domów. I wreszcie – jako jedyni świadkowie – grube kamienne mury podtrzymujące dach, wyziębiające pomieszczenia.

Zwyczajne tło dla sfatygowanego ojcowskiego pasa.
Miedziana klamra łupiąca nieświeże powietrze w kuchni, równie szybka co matowa. Wystudiowany obraz cierpienia z głębi jamy obrócony teraz na niekorzyść. Tuż obok rozległ się znajomy dźwięk: to nauczyciel wysmarkał nos, wibrująco trąbiąc w suchą chusteczkę, co w szkole wywoływało tłumione śmiechy. Cień jego chudego ciała przesunął się po zakrywających jamę gałązkach. Gdy spadła na nie struga moczu, chłopiec zamknął oczy i zacisnął zęby. Nie ruszał się z miejsca jeszcze długo po tym, jak ostatnie głosy ucichły w oddali. Chciał się upewnić, że gdy wyjdzie z kryjówki, nikogo nie spotka, i był gotów czekać tyle, ile należało. Ani czas spędzony pod ziemią, ani mokre od sików nauczyciela włosy, ani głód, który zaczął mu dokuczać dopiero teraz, nie zmiękczyły jego uporu, bo wciąż czuł, że głęboko w trzewiach pali go wyniesiony z domu czarny kwiat. W końcu zasnął.
Gdy się obudził, słońce stało w zenicie: ostry blask przeszywał warstwę gałązek, lekko kłując go w kolana igiełkami nasączonego kurzem światła. Jak tylko rozchylił powieki, zdał sobie sprawę, że cały zdrętwiał, i uznał, że to własne ciało nakazało mu się ocknąć. Obliczył, że leży w jamie od siedmiu czy ośmiu godzin, i postanowił jak najszybciej się z niej wydostać.
Bardzo powoli uniósłszy głowę, dotknął włosami zasłaniającego wejście chrustu. Szyja niczym zardzewiały zawias. W reumatycznym rytmie dźwignął się z ziemi i odsunął kilka gałązek, by się rozejrzeć i przekonać, że faktycznie nikogo w pobliżu nie ma. Mógł wyjść i ruszyć na północ, bo tam, jak wiedział, była sadzawka, w której poganiacze poili muły.
Istniała szansa, że zdoła ukryć się pośród trzcin i, korzystając z nieuwagi jakiegoś handlarza, wślizgnąć się na jego wóz, między majtki i rondle, po czym wychynąć znowu na świat wiele kilometrów od miasteczka. Rozumiał jednak, że aby dostać się teraz nad sadzawkę, musi za dnia pokonać pieszo otwartą równinę, gdzie tylko czasem kopczyk kamieni oferuje schronienie. W takich warunkach każdy pasterz czy myśliwy skojarzyłby jego wątłą sylwetkę z zaginionym dzieckiem. Dlatego nie pozostawało mu nic innego, niż przeczekać do wieczora, kiedy to jego patykowate kończyny będą mogły się komuś pomylić z uschłym krzewem albo innym naturalnym kształtem na pomarańczowym tle zachodzącego słońca.
Umieścił gałązki na poprzednim miejscu i znów skulił się w jamie. W swoim zamknięciu zapoznał się bliżej z chrząszczami, pluskwiakami i, szczególnie, dżdżownicami. Obmacał niszę w poszukiwaniu torby z prowiantem. Rozwiązał supeł i wyjął kawałek kiełbasy, w którą niespiesznie się wgryzł. Popił ciepłą wodą z bukłaka, który, ukryty w tym miejscu od kilku dni, wzdął się niby martwy kot. Wkrótce poczuł napięcie w pęcherzu, coraz bardziej bolesne. Przykurczona pozycja powodowała dodatkowy ucisk i kilka razy popuścił parę kropel, od których ścierpł jeszcze bardziej.
Kiedy nie dało się już wytrzymać, spróbował zdjąć spodnie. Szarpał się z paskiem i rozporkiem, ale w tak ograniczonej przestrzeni trudno było manewrować. Przez chwilę rozważał, czy nie wyprawić się na zewnątrz, jednakże bał się, że go ktoś z daleka zobaczy albo że sam zostawi ślad, choćby najmniejszy, pościgowi, który niewątpliwie wciąż trwał. Po chwili udało mu się opuścić spodnie poniżej pośladków. Wsunął penis między nogi, usiłując trzymać je jak najdalej od niego, lecz w tej ciasnocie od razu poczuł dotyk kostek na napletku i popłynął niby górski potok. Po tylu godzinach ugniatania glina nabrała właściwości miednicy, co sprawiało, że mocz nie wsiąkał, zamieniając jamę w rodzaj toksycznego samowara.
Chłopiec wyciągnął głowę ku górze, szukając ustami szczelin wśród chrustu i starając się oddychać powietrzem z zewnątrz. Potrzebował natychmiast wyjść, roztrącić zakrywające wylot jamy gałązki i wyskoczyć między drzewa oliwkowe, jak gdyby jego ciało było korkiem znienacka wypuszczonym z dna bagna. Zamknął oczy i zacisnął dłonie na zwisających wokół korzeniach. Po wielu minutach nieświadomego napięcia uzmysłowił sobie twardość swoich mięśni i poczuł nagłe znużenie, które kazało mu się rozluźnić, dostosować na powrót do kształtu jamy.
Wilgotne gorąco go otępiało, zmiękczona glina, na której leżał, wywoływała poczucie tępej niewygody. Popadł w sopor.

Obudził go szelest. Światło wpadające poprzez gałązki zdążyło tymczasem stracić poprzednią ostrość. Uznał, że taki dźwięk mogą wydawać małe, myszkujące gdzieś w pobliżu gryzonie. Musiał się wyprostować, przeciągnąć, strząsnąć z siebie błoto, wysuszyć spodnie, po prostu wyjść. Należało się jedynie upewnić, że szelest, który go obudził, nie oznacza niebezpieczeństwa. Usiadł i czubkiem głowy podważył konstrukcję z gałązek na tyle, by móc wyjrzeć na zewnątrz.
Kilka centymetrów dalej polna mysz trącała pyszczkiem pozwijane liście oliwki. Gałązka po gałązce rozebrał maskownicę, powtarzając w odwrotnej kolejności własne ruchy sprzed kilku godzin.
Wystawił głowę, pokręcił nią jak peryskopem, omiatając wzrokiem gaj, i nie dostrzegł żadnych znaków życia – jeśli nie liczyć umykającej pośród stert chrustu myszy. Kiedy wygramolił się z jamy, światło miało konsystencję czerwonawego pyłu. Słońce skryło się już za horyzontem, lecz żółtawa poświata rozjaśniała równinę od zachodu, wydłużając cienie na ugorach.
Długo się wyginał we wszystkie możliwe strony. Obracał się, schylał, podnosił i wierzgał, na moment zapominając, że ucieka, i nie zwracając uwagi na odrywające się od podeszew butów geometrycznie odciśnięte grudki błota. Wciąż miał mokre spodnie. Szeroko rozstawił nogi i palcami oddzielił materiał od skóry. Gdyby uciekł zimą – pomyślał – już by zamarzł.
Wybrał to miejsce wiele miesięcy wcześniej, ponieważ było najbliższą miasteczku zadrzewioną przestrzenią. Nie mógł wtedy przewidzieć, w jakim momencie w nocy zdoła wydostać się z domu ani ile będzie miał czasu na dotarcie do kryjówki. Jeśli pobiegłby w jakimkolwiek innym kierunku, mężczyźni wypatrzyliby go z odległości setek metrów. Tutaj przynajmniej osłaniały go oliwki. Zdecydował się na północny skraj gaju, gdyż z tego punktu otwierał się najszerszy widok na równinę, z którą planował się zmierzyć.
Zdjął teraz ubranie i rozwiesił je na niskich gałęziach, żeby się przewietrzyło. Stwierdził, że jego podrażniona skóra wydziela smrodliwy zapach. Gołębie grzywacze trzepotały się wśród drzew oliwkowych, szukając schronienia na noc. Tarł ciało piaskiem, jak słoń, aż poczuł się lepiej. Wyjął z jamy torbę z jedzeniem i ruszył wzdłuż linii drzew, rozglądając się za odpowiednim miejscem. Gdy je znalazł, usiadł nagi na ziemi i oparł się o chropowaty pień. Kamyczki wbijały mu się w tyłek, kora drapała plecy. Przyjąwszy najdogodniejszą pozycję, poszperał w torbie i wyciągnął trochę twardego sera oraz kawałek czerstwego chleba. Pochłonął ser, kontemplując, jak noc ogarnia Ziemię. Nad jego głową, w koronach oliwek, gruchały gołębie. Przytrzymując skórkę sera tłustymi rękami, starannie ją ogryzł i już miał wyrzucić, ale znieruchomiał z ręką w górze. Przypomniał sobie nawołujące go o poranku męskie głosy. Popatrzył w stronę gaju i wyobraził sobie ciemne postaci wykrzykujące w ciszy jego imię. Znów zwrócił się ku otwartej przestrzeni i schował skórkę do torby. Wciąż był głodny, więc ponownie sięgnął do swoich zapasów, świadom, że po zjedzeniu sera została mu jedynie połowa suchej kiełbasy.

Wydobył ją i podniósł do nosa. Przymykając oczy, wdychał aromat pieprzu i cynamonu. Polizał pachnącą nimi wędlinę i mało brakowało, a by się w nią wgryzł, lecz raz jeszcze wyczuł za plecami cienie swoich prześladowców i już nie mógł zrobić nic innego, jak tylko schować kiełbasę na czarną godzinę, która – w co nie wątpił – miała nadejść wkrótce.
Przez dłuższą chwilę przesuwał językiem po dziąsłach, próbując uśmierzyć szczypanie wywołane przez przetworzone mleko. Ugryzł trochę chleba, popił wodą z bukłaka, po czym wyciągnął się na ziemi i oparł głowę o wystający korzeń. Niebo przybrało barwę bardzo ciemnego granatu. Gwiazdy zdawały się osadzone w przezroczystej półkuli. Tuż obok równina otrząsała się z cierpienia zadawanego jej za dnia przez słońce, wydzielając zapach rozgrzanej ziemi i wysuszonej trawy. Szara sowa przeleciała mu nad głową i znikła wśród koron oliwek.
Pomyślał, że nigdy w życiu nie zapuścił się dalej niż do tego gaju. Teraz miał przemierzać krainę całkiem sobie nieznaną.

 
Wesprzyj nas