Najbardziej satyryczna powieść amerykańskiego noblisty Johna Steinbecka


Krótkie panowanie Pepina IV to w dorobku Johna Steinbecka książka wyjątkowa – satyra polityczna obnażająca mechanizmy władzy, jej absurdy i przypadkowość. Głównym bohaterem osadzonej w realiach XX-wiecznej Francji satyrze politycznej jest Pepin Heristal, nikomu dotychczas nie znany potomek Karola Młota, który po burzliwych sporach zostaje uznany za najwłaściwszego kandydata na tron francuski…

Zaiste, gdyby w lutym 19.. spytać Pepina Héristala o jego wymarzony tryb życia, z kilku zaledwie zmianami opisałby życie, które wówczas prowadził. Miał pięćdziesiąt cztery lata, był szczupły, przystojny i, o ile wiedział, cieszył się dobrym zdrowiem, co oznaczało, że w ogóle nie musiał zaprzątać tym sobie głowy.

Jego małżonka, Marie, znała swoje miejsce i dobrze wywiązywała z obowiązków żony i pani domu. Była pulchna, miła i pogodna; równie dobrze mogłaby stać za barem wykwintnej restauracyjki. […] Podziwiała męża, nie próbując go zrozumieć, i udało jej się znaleźć w nim przyjaciela, co nie zdarza się w małżeństwach, gdzie na pierwszym miejscu stawia się namiętność, a nie spokój. […] Państwo Héristalowie mieli jedną pociechę – dwudziestoletnią Clotilde – obdarzoną bujnym temperamentem, ładną dziewczynę o obfitych kształtach. […]

14 lutego w sferach niebieskich doszło do wydarzenia, które miało olbrzymi wpływ na życie rodziny Héristalów […] Francja została bez rządu.

John Steinbeck (1902–1968) – amerykański powieściopisarz, laureat literackiej Nagrody Nobla 1962 za „realistyczny i poetycki dar, połączony z subtelnym humorem i ostrym widzeniem spraw społecznych”. Jego najbardziej znane powieści to „Grona gniewu”, „Myszy i ludzie” i „Na wschód od Edenu”.

John Steinbeck
Krótkie panowanie Pepina IV
Tłumaczenie: Danuta Dowjat, Anna Maria Nowak
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 5 lutego 2015


Dom przy Avenue de Marigny 1 w Paryżu wygląda poważnie i nobliwie. Ta duża, kwadratowa rezydencja stoi na rogu Avenue de Marigny i Avenue Gabriel, niedaleko Champs Élysées i Pałacu Elizejskiego – siedziby francuskiego prezydenta. Do dziedzińca osłoniętego szklanym dachem przylega wysoki, wąski budynek, w którym niegdyś mieściły się stajnie i zajazd. Dół nadal zajmują bardzo wytworne stajnie – z rzeźbionymi marmurowymi żłobami – na górze zaś znajduje się trzypoziomowe mieszkanie. Niewielki, lecz ogromnie miły dom w centrum Paryża. Duże szklane drzwi na pierwszym piętrze prowadzą do nieosłoniętej części dziedzińca, łączącej oba budynki.
Podobno budynek pod numerem 1 wraz ze stajniami wybudowali joannici jako swoją paryską siedzibę, teraz jednak zamieszkuje go pewna szacowna francuska rodzina, która od wielu lat wynajmuje część przerobionego zajazdu – pół płaskiego dachu (wraz z pozwoleniem na korzystanie z dziedzińca) – panu Pepinowi Arnulfowi Héristalowi, jego małżonce Marie i córce Clotilde. Wkrótce po zajęciu mieszkania Héristal poprosił szanownego właściciela rezydencji o pozwolenie na ustawienie na wynajętej części dachu ośmiocalowego teleskopu ze zmienną ogniskową. Właściciel wyraził zgodę i od tej pory, jako że pan Héristal nigdy nie spóźniał się z czynszem, kontakty między rodzinami ograniczały się do wymiany ukłonów podczas przypadkowych spotkań na dziedzińcu, oddzielonym od ulicy bramą z grubych metalowych prętów. Domu strzegł dozorca – ponury prowincjusz, który po latach mieszkania w Paryżu nadal pogardzał stolicą. Właściciel rezydencji nigdy nie uskarżał się na astronomiczną działalność lokatora, ponieważ ten prowadził ją nocą, nie zakłócając przy tym spokoju sąsiadów. Nie należy jednak z tego powodu lekceważyć pasji pana Héristala, bowiem to, że oddawał się jej w ciszy, nie oznacza, że nie oddawał jej się z prawdziwą namiętnością.
Dzięki stałym dochodom Héristal mógł prowadzić spokojne życie zamożnego Francuza. Źródłem owych dochodów były wschodnie stoki wzgórz niedaleko Auxerre nad Loarą, gdzie winorośl wchłaniała słodycz porannego słońca, unikając goryczy wieczornego, co w połączeniu z żyzną glebą i piwnicą o idealnej temperaturze dawało wino o smaku, który przywodził na myśl zapach wiosennej łąki; wino, które co prawda źle znosiło podróż, ale też nie musiało daleko jeździć, bowiem jego wierni czciciele sami przybywali doń z pielgrzymką. Majątek, choć niewielki, leżał w najlepszej chyba części niegdyś ogromnej winnicy. Co więcej, od wielu pokoleń pozostawał w rękach wspaniałych fachowców, którzy nie dość, że uprawiali go i użyźniali z doświadczeniem i wiedzą graniczącymi z magią, to jeszcze regularnie płacili dzierżawę. Dochody Héristala nie były oszałamiające, ale za to stałe i pozwalały mu żyć dostatnio w mieszkaniu przy Avenue de Marigny 1, uczęszczać na starannie wybrane sztuki, koncerty i przedstawienia baletowe, należeć do dobrego klubu i trzech uznanych towarzystw naukowych, kupować książki, na które miał ochotę, i jako szanowany amator być dopuszczanym na zawrotne wyżyny Ósmej Dzielnicy Paryża.
Zaiste, gdyby w lutym 19.. spytać Pepina Héristala o jego wymarzony tryb życia, z kilku zaledwie zmianami opisałby życie, które wówczas prowadził. Miał pięćdziesiąt cztery lata, był szczupły, przystojny i, o ile wiedział, cieszył się dobrym zdrowiem, co oznaczało, że w ogóle nie musiał zaprzątać tym sobie głowy.
Jego małżonka, Marie, znała swoje miejsce i dobrze wywiązywała się z obowiązków żony i pani domu. Była pulchna, miła i pogodna; równie dobrze mogłaby stać za barem wykwintnej restauracyjki. Jak większość Francuzek z jej sfery nie znosiła marnotrawstwa i herezji, uznając to drugie za niszczenie przyzwoitego niebiańskiego budulca. Podziwiała męża, nie próbując go zrozumieć, i udało jej się znaleźć w nim przyjaciela, co nie zdarza się w małżeństwach, gdzie na pierwszym miejscu stawia się namiętność, a nie spokój. Marie uważała za swój obowiązek zapewnienie mężowi i córce spokojnego, czystego, prowadzonego w oszczędny sposób domu. Poza tym powinna żyć przyzwoicie i nie zaniedbywać ćwiczeń duchowych – owych regularnych wpłat na zapisaną jej w Niebie działkę. Te czynności wypełniały jej całe dnie. Gwałtowne uczucia rozładowywała, kłócąc się od czasu do czasu z kucharką, Rose, i tocząc stałą walkę ze sprzedawcą wina i sklepikarzem, których wyzywała od oszustów, świń, a czasem też i od stetryczałych pryków. Najbliższą i chyba jedyną zaufaną przyjaciółką madame była siostra Hiacynta, o której jeszcze szerzej napiszemy.
Pan Héristal był więcej niż prawdziwym Francuzem z krwi i kości. Na przykład nieznajomości francuskiego nie uważał za grzech, a uczenia się obcych języków za skazę francuskiej duszy. Mówił po niemiecku, włosku i angielsku. Interesował się współczesnym jazzem i śledził najnowsze wydarzenia w tej dziedzinie muzyki, przepadał za dowcipami rysunkowymi z „Puncha”. Podziwiał Anglików za ich siłę, miłość do róż i koni oraz dobre maniery.
– Każdy Anglik to prawdziwa bomba – mawiał – tyle że z opóźnionym zapłonem. Niemal każde z utartych twierdzeń na temat Anglików – zauważał dalej – w pewnym momencie okazuje się całkowicie nieprawdziwe. Nie do wiary, jak bardzo się różnią od Amerykanów – dodawał na koniec.
Znał i lubił Cole Portera, Ludwiga Bemelmansa. Jeszcze kilka lat temu potrafił wymienić więcej niż połowę utworów Harmonica Rascals. Raz miał okazję spotkać się z Louisem Armstrongiem i kiedy zwrócił się do niego Cher Maître Satchmo, usłyszał:
– Te żabojady zawsze muszą mnie małpować.
Państwo Héristalowie urządzili swój dom wygodnie, choć bez ekstrawagancji, dokładnie na miarę ich dochodów, które wystarczyły na prowadzenie przyjemnego, choć oszczędnego życia, typowego dla przeciętnych Francuzów. Jedyną ekstrawagancją, na jaką sobie pozwalał pan Héristal, była astronomia. Jego teleskop miał znacznie większą siłę niż przeciętny sprzęt amatorski, specjalny mechanizm korygował zmiany powstałe na skutek ruchu obrotowego Ziemi, a mocna, solidna podstawa nie pozwalała na zmianę pozycji. Niektóre zdjęcia ciał niebieskich zrobione przez pana Héristala ukazały się w „Paris Match”, i słusznie, jako że Pepin w 1951 roku odkrył obiekt, który nazwał Kometą Elizejską. Równocześnie jej odkrycie zgłosił mieszkający w Kalifornii amator, Japończyk, niejaki Walter Haschi, więc obaj podzielili się chwałą. Zresztą Héristal i Haschi regularnie do siebie pisywali, porównując zdjęcia i wymieniając poglądy na temat metod badawczych.
Jeśli nic nie stawało na przeszkodzie, Pepin – jak każdy uważny i dobry obywatel – codziennie czytał cztery gazety. Nie był związany z żadną partią polityczną i nie ufał żadnemu rządowi, a szczególnie temu, który właśnie sprawował władzę, ale akurat ta cecha stanowiła bardziej francuski niż osobisty rys charakteru.
Państwo Héristalowie mieli jedną pociechę – dwudziestoletnią Clotilde – obdarzoną bujnym temperamentem, ładną dziewczynę o obfitych kształtach. Jej życiorys był dość ciekawy. Jako dziecko buntowała się dosłownie przeciw wszystkiemu. Skończywszy czternaście lat, postanowiła zostać lekarką, w rok później napisała opowieść Adieu ma vie, która doskonale się rozeszła i na jej podstawie nakręcono film. Po tym literackim i kinematograficznym sukcesie Clotilde wyruszyła do Ameryki i wróciła do Francji odziana w dżinsy, półbuty z kolorowymi noskami i męską koszulę. Styl ten – ku niewysłowionemu bólowi rodziców – wkrótce przyjęły miliony dziewcząt, które potem przez wiele lat nazywano „Les Jeannes Bleues”. Mówiło się, że Les Jeannes Bleues są jeszcze bardziej niedbałe i niechlujne niż egzystencjalistki, a ich – określane przez nie mianem „tańca” – wygibasy, którym towarzyszył ponury wyraz twarzy, sprawiały, że zrozpaczeni ojcowie zaciskali gwałtownie pięści.
Po sztuce nadeszła kolej na politykę. Mając szesnaście i pół roku, Clotilde wstąpiła do partii komunistycznej i pobiła rekord, przez sześćdziesiąt dwie godziny pikietując fabrykę Citroëna.
W tym okresie bratania się z niższymi warstwami społeczeństwa poznała ojca Méchanta ze zgromadzenia Podnóżek Niebios, niewielkiego człeczynę, który wywarł na niej takie wrażenie, że poważnie się zastanawiała nad wstąpieniem do zakonu. Reguła spisana przez założycielkę, św. Hannę, patronkę stóp, zobowiązywała siostry do milczenia, życia o czarnym chlebie i robienia ubogim pedikiuru.

14 lutego w sferach niebieskich doszło do wydarzenia, które miało ogromny wpływ na życie rodziny Héristalów. Posypał się obfity i niespodziewany deszcz meteorów. Pepin pracował jak szalony, naświetlając film za filmem, choć zdawał sobie sprawę, że za pomocą swojego aparatu fotograficznego nie zdoła oddać piękna gorejących ogni mknących ku Ziemi. Wiedział o tym, nim jeszcze zszedł do ciemni, którą urządził w podziemiach stajni w piwniczce z winami. Wywołany film potwierdził jego obawy. Klnąc pod nosem, Héristal udał się do dużego sklepu ze sprzętem optycznym, odbył dłuższą rozmowę z kierownikiem i zadzwonił do kilku znających się na rzeczy przyjaciół. Wreszcie niechętnie ruszył w stronę Avenue de Marigny 1. Był tak pogrążony w myślach, że nie dostrzegł żołnierzy Gwardii Republikańskiej w lśniących hełmach z czerwonymi pióropuszami, którzy kręcili się przed wjazdem do Pałacu Elizejskiego.
Kiedy Pepin wchodził po schodach, madame właśnie kończyła sprzeczkę z kucharką. Szła korytarzem, zwycięska, lekko zaczerwieniona, podczas gdy z kuchni dobiegało gniewne mruczenie pokonanej Rose.
– Zamknęła okno w spiżarni – odezwała się Marie do męża, kiedy znaleźli się w salonie. – Wyobrażasz sobie? Kilogram sera dusił się przez całą noc w zamkniętym pomieszczeniu! I wiesz, jakie było jej wytłumaczenie? Że się przeziębiła. Dla jej wygody ser musiał się dusić. Wieczne utrapienie z tą służbą, nikomu nie można już ufać.
– Rzeczywiście, to trudna sytuacja – odparł monsieur.
– Trudna… Oczywiście, że trudna! Gdzież tej hołocie do prawdziwych kucharek!
– Madame… deszcz meteorów potrwa jeszcze jakiś czas, to pewne. Uznałem, że powinienem kupić nowy aparat fotograficzny.
Wydatki leżały w gestii madame, która pilnie strzeg­ła rodzinnej kasy. Marie milczała, ale monsieur, widząc, jak żona mruży oczy i podpiera się pod boki, poczuł, że sprawa nie będzie prosta.
– To po prostu konieczne – tłumaczył się niezręcznie. – Siła wyższa, można powiedzieć, że rozkaz przyszedł z samych niebios.
– A koszt tego… tego aparatu, monsieur?
W głosie madame dźwięczała stal.
Podał cenę. Madame najpierw zadrżała, jakby coś w niej eksplodowało, ale niemal natychmiast ogromnym wysiłkiem woli wzięła się w karby i przystąpiła do ataku.
– W ubiegłym miesiącu m’sieur uznał, że musi nabyć nowy… jak to się nazywało? A samo wywołanie filmów kosztuje krocie! Czyżby m’sieur zapomniał o liście z Auxerre, w którym pisano o konieczności położenia nowego dachu i nalegano, byśmy pokryli połowę kosztów?
– Madame – zawołał – to nie moja wina, że spadł deszcz meteorów!
– I nie moja, że rdza przeżarła dachy w Auxerre.
– Nie mam wyboru, madame.
Pepin miał wrażenie, że widzi przed sobą wynios­łą wieżę spowitą w chmurę gradową.
– M’sieur jest panem tego domu – odezwała się wreszcie Marie. – Skoro m’sieur życzy sobie, żeby meteory ściągnęły nędzę na głowę jego rodziny… cóż mi pozostaje? Muszę pójść przeprosić Rose. Kilo zmarnowanego sera to nic w porównaniu z jakimiś jasnymi plamkami na błonie fotograficznej. Czy meteorami można się najeść, m’sieur? Czy one nas ochronią przed chłodem i deszczem? Czy z owych cennych meteorów da się zrobić beczki na wino? M’sieur, decyzję pozostawiam panu.
To mówiąc, spokojnym, pewnym krokiem opuściła salon.
W Pepinie Héristalu gniew walczył z trwogą. Przez podwójne przeszklone drzwi widział swój teleskop, zasłonięty pokrowcem z wodoodpornego jedwabiu. Zwyciężył gniew. Pepin zdecydowanym krokiem zszedł po schodach, wcisnął kapelusz na głowę, wziął laskę i leżącą na stole aktówkę Clotilde. Z pełną wściekłości godnością przeszedł przez dziedziniec i czekał, aż dozorca otworzy bramę. Ulegając na moment słabości, obejrzał się i w kuchennym oknie dostrzegł przyglądającą mu się madame, a u jej boku wykrzywioną radośnie Rose.
– Idę do wuja Charliego – oznajmił Pepin Héristal i zatrzasnął żelazne wrota.

Charles Martel był właścicielem niewielkiej, acz dobrze prosperującej galerii sztuki i sklepu z antykami przy rue de Seine, ciemnego i przytulnego miejsca, gdzie wisiały stosownie źle oświetlone i przyciągające wzrok obrazy. Sprzedawał niepodpisane płótna, co do których nie mógł gwarantować, że to na pewno wczesny Renoir, oraz kryształy, błyskotki i porcelanę, których pochodzenie – należały niegdyś do sławnych francuskich rodów – mógł poświadczyć, i poświadczał.
W głębi, oddzielone od galerii czerwoną aksamitną zasłoną, znajdowało się jedno z najwygodniejszych i najdyskretniejszych kawalerskich mieszkań w całym Paryżu. Krzesła, na których leżały miękkie aksamitne poduchy wypchane pierzem, aż się prosiły, by na nich usiąść. Pozłacane rzeźbione łóżko w kształcie łodzi wikingów stanowiło majstersztyk stylu napoleońskiego. Przykryte za dnia narzutą i poduszkami z wypłowiałych szat liturgicznych, wyglądało zachęcająco i odrobinę grzesznie. Lampy osłonięte zielonymi abażurami dawały dość światła, by podkreślić urodę pokoju, nie obnażając przy tym jego braków. Kącik kuchenny ze zlewem i jednopalnikową kuchenką gazową był oddzielony od reszty pomieszczenia chińskim parawanem, który przez lata użytkowania nabrał koloru czarnej perły i złocistego masła. Na półkach stały rzędy książek oprawionych w skórę ze złotymi literami, miłych dla oka, ale niekoniecznie żądających, żeby je przeczytać.
Charles uchodził za światowca, człowieka delikatnego, choć nieugiętego, którego manierom i strojowi trudno było cokolwiek zarzucić. Liczył sobie wprawdzie ponad sześćdziesiąt lat, lecz nadal przepadał za kobietami i każdą traktował jak damę – chyba że domagała się czegoś wręcz przeciwnego. Nawet teraz, kiedy coraz częściej miał większą ochotę na drzemkę niż zaloty, nie pozwalał sobie na obniżenie poprzeczki, tak że owe nieliczne szczęśliwe młode damy, słysząc zaproszenie na aperitif za czerwoną kotarę, czuły przyjemny dreszczyk podniecenia. I trzeba Charles’owi przyznać, że nigdy nie wyszły rozczarowane. Mieszkanie miało małe tylne drzwi prowadzące na boczną ulicę – drobiazg, ale ogromnie dodający otuchy towarzyszkom Charles’a.
Kiedy jakiś posiadacz starego nazwiska i pełnego nietoperzy zamku uznał, że koniecznie potrzebuje kilkudniowego wypoczynku w Auteuil albo nowego podbicia futrzanej pelisy, to gdzie zanosił kryształowy żyrandol z sali balowej albo nikomu niepotrzebny stolik do gry w karty, należący niegdyś do królewskiej metresy, jeśli nie do galerii wuja Charliego? Grupka wtajemniczonych klientów wiedziała, że Charles Martel, gdy go dobrze przycisnąć, potrafi znaleźć istne cacko. Boazeria i wyposażenie barku w willi słynnego reżysera Williego Chitlinga w Palm Springs pochodziły z trzynastowiecznej kaplicy z Château Vieilleculotte. Charles zajmował się również pożyczaniem pieniędzy na rozsądnych warunkach. Był ponoć w posiadaniu weksli dziewięciu z dwunastu francuskich parów.
Charles Martel – wuj i przyjaciel Pepina Arnulfa Héristala, mimo że interesowały go wyłącznie dzieła sztuki i bric-à-brac, kiedyś specjalnie dla siostrzeńca wyszukał brakujące nagrania Bixa Beiderbecke’a, uzupełniając w ten sposób jego niemal kompletny zbiór płyt. Służył także Pepinowi radą w sprawach duchowych i doczesnych.
Kiedy Héristal wpadł do galerii przy rue de Seine, Charles zauważył, że siostrzeniec przyjechał taksówką. Oznaczało to, że sprawa musi być poważna.
Charles ruchem ręki zaprosił Pepina za aksamitną kotarę i szybko dobił targu ze starszą panią, turystką oglądającą szkatułkę z czasów Ludwika XV. Drobiazg właściwie nieszczególnie jej się podobał. Aby zakończyć sprawę, Charles zamiast opuścić cenę, gwałtownie ją podniósł, tak że kobieta natychmiast kupiła szkatułkę w obawie, że za chwilę będzie to już niemożliwe. Charles w lansadach wyprowadził klientkę z galerii, zamknął drzwi wejściowe i wywiesił tabliczkę z napisem „Zamknięte z powodu remontu”, po czym udał się za kotarę i przywitał chodzącego nerwowo z kąta w kąt siostrzeńca.

 
Wesprzyj nas