Zastanów się dobrze, zanim otworzysz tę książkę, a jak zaczniesz czytać, to módl się o szczęśliwe zakończenie.


Anna Drozd przyjechała do małego miasteczka, kupiła piękną willę na uboczu, wyremontowała ją i zamieszkała w niej razem z wyżłem weimarskim o poetyckim imieniu Dante. Znalazła pracę w miejscowej bibliotece, a ponieważ była typem samotniczki, życie wśród bibliotecznych regałów bardzo jej odpowiadało.

Mieszkańcy miasteczka zaintrygowani samotniczym życiem młodej kobiety, tonęli w domysłach, co też skłoniło Annę do porzucenia poprzedniego życia w dużym mieście. Większość stawiała na zawód miłosny, ale na nieszczęście plotkarzy, nikt więcej nie mógł się niczego o niej dowiedzieć.

Bomba wybucha, kiedy Dante na spacerze przynosi do nóg swojej pani zakrwawiony ludzki palec. Przerażona Anna biegnie na komisariat, gdzie poznaje komisarza Wiktora, podobnie jak ona pokiereszowanego przez życie. W spokojnym  dotychczas miasteczku  zaczynają się dziać dziwne rzeczy.

Osoby, z którymi Anna rozmawia, próbując wyjaśnić kryminalną zagadkę, umierają w tajemniczych okolicznościach. Wkrótce jej samej zaczyna grozić niebezpieczeństwo…

Czy Anna rozwikła tajemnicę zbrodni? Czy znajdzie spokój i zostanie w miasteczku z psem i mężczyzną przy boku?

Zastanów się dobrze, zanim otworzysz tę książkę, a jak zaczniesz czytać, to módl się o szczęśliwe zakończenie.
Od pierwszych stron polubisz pewnego czworonoga, jego oryginalną panią i komisarza o ponętnym głosie.
Acha ! I nigdy nie mów, że się nie zakochasz.
Świetna rozrywka! Polecam.

Marzena Rogalska

Autorka jest kobietą wielu pasji − polonistka, anglistka, uczy w szkole, w Lubsku. Pochodzi z rodziny „lotniczej”, sama poprzestała na szybownictwie. Zakochana w Tatrach i jaskiniach Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Mama trzech synów. Hoduje wyżły weimarskie, które obok rodziny, literatury, podróży i ogrodu zajmują ważne miejsce w jej sercu.
Dante na tropie to jej druga powieść po świetnie przyjętym debiucie Zabłądziłam.

Tej książki nie można czytać obojętnie.  Emocje są gorące, zbrodnie makabryczne, przyjaciele wierni, bohaterka pociągająca, a Dante niezawodny.

Agnieszka Olejnik
Dante na tropie
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 5 lutego 2015


Deszcz zaczyna padać tak nagle i mocno, że choć jestem zaledwie kilkaset metrów od domu, nie ma sensu zawracać. Szybko skręcam w lewo, do lasu. Gwiżdżę, wskazując Dantemu kierunek szerokim ruchem ręki. Rozumie, wraca, wbiega w gąszcz.
Zanim dopadnę zarośli, jestem mokra i zmarznięta. Wiatr wyje potępieńczo, świat staje się ciemnoszary. Wyżymam końcówki włosów, ponownie sięgam po gwizdek i trzema krótkimi sygnałami przywołuję Dantego. Przez chwilę rozglądam się, nie wiedząc, z której strony mogę się go spodziewać.
Psa nie ma. Musiał odbiec daleko. Wreszcie kątem oka łowię ruch po lewej stronie, za pniem potężnego dębu. To on — nadbiega, radosny jak zawsze, przeskakując potężnymi susami połamane gałęzie i kępy niskich krzewów. Nagle wydaje mi się, że w tle pojawia się jeszcze jakiś ruch i strzępek koloru — fioletu albo może bordo — ale gdy ponownie kieruję tam wzrok i próbuję odnaleźć to coś lub tego kogoś, między drzewami widzę tylko chwiejące się sylwetki jałowców. Dante siada przede mną, czeka. Nachylam się i tarmoszę go za uszy, aby nagrodzić za posłuszeństwo.
— Dobry pies.
Wtedy zauważam, że trzyma coś w pysku. Wygląda jak nieświeża parówka, jest brudnobiałe i obrzydliwe.
— Fe! — mówię ostro.
Dante posłusznie wypluwa znalezisko. Pochylam się jeszcze bardziej, a potem zaczynam krzyczeć tak, jak nie krzyczałam jeszcze nigdy w swoim trzydziestopięcioletnim życiu.

Mężczyzna podchodzi do stojącego na parapecie czajnika elektrycznego, nalewa wrzątku do kubka. Potem siada ciężko i pociera dłonią podbródek. Jego zarost wydaje przy tym suchy szelest, który kojarzy mi się z dzieciństwem. Pewnie tata tak robił. Nie pamiętam samego gestu, tylko ten dźwięk.
— Proszę pani — mówi ostrożnie. — Musi pani tam z nami pójść.
Potrząsam przecząco głową. Siedzę skulona na plastikowym krześle, wtulam się w ten plastik tak, jakby to była miękka poduszka. Wciąż drżę, choć dawno już wyschłam.
— Niechże się pani napije kawy — zachęca policjant.
Wstaje i podchodzi do mnie, by podsunąć mi kubek. Dante warczy ostrzegawczo.
— Dobra, dobra. — Mężczyzna patrzy na psa z niechęcią. — Mogłaby go pani uspokoić?
Nie rozumiem, co do mnie mówi. Kawa. Litery na kubku składają się powoli w jakiś napis, ale nie mogę go odczytać. Uspokoić się. Dlaczego jeszcze tu siedzi? Dlaczego nie poszedł szukać tego białawego, chudego jak patyczek, lekko zniekształconego…
— Był uszkodzony — szepczę.
— Co takiego?
— Palec był jakiś uszkodzony. Teraz sobie przypomniałam. To znaczy paznokieć. Dziwny, krzywy. Ten ktoś musiał kiedyś mieć drobny wypadek, czy ja wiem, uderzył się młotkiem…
— Świetnie. Czyli szok powoli mija. Proszę się zastanowić, może przypomni sobie pani coś jeszcze.
Ale nie mogę sobie nic przypomnieć. Nic więcej ponad to, co wykrzyczałam, wpadając na komisariat z Dantem u boku, zapewne zdziwionym, że biegliśmy środkiem ulicy, a ja nie przypięłam mu smyczy. Nic więcej ponad to, że to nie była rozkładająca się parówka, lecz ludzki palec… ze zdeformowanym, nieco brudnym paznokciem.

Policjanci obchodzą się ze mną jak z jajkiem. Cierpliwie czekają, aż dojdę do siebie. Zgadzają się, abym poszła pieszo ze względu na Dantego — nie chcę go stresować przejażdżką radiowozem; może ze trzy razy w życiu siedział w samochodzie, chyba traktuje auta jak jakieś wielkie, dziwne zwierzęta.
Jadą więc powoli tuż za mną, budząc podniecenie mieszkańców miasta, zatrzymujących się na chodniku przed sklepami, z których właśnie wyszli lub do których mieli zamiar wejść.
Cicha, spokojna bibliotekarka Anna Drozd, zawsze milcząca, zawsze na uboczu — i policja? Co takiego mogłam przeskrobać?
Idę przed siebie jak automat, myśląc z przerażeniem o tym, na co się w końcu zgodziłam. Pójdę z nimi do lasu i pokażę to miejsce, pokażę ten palec.

Policjanci wciąż są mili, cierpliwie obserwują mnie, jak staram się wskazać miejsce, w którym wówczas schroniłam się przed deszczem. Dante szuka także — wątpliwe, by wiedział, czego, ale na moje polecenie węszy wytrwale. Wreszcie opadam z sił.
— Nie ma — mówię bezradnie. — Nie wiem, czy stałam dokładnie tutaj, czy bliżej pola, szukałam wszędzie i Dante szukał… To po prostu zniknęło.
— Ale jest pani pewna, że to był ten las? — pyta niższy z policjantów, ten, który bał się Dantego.
— Jestem pewna — odpowiadam. — Tam jest mój dom. Ten pomarańczowy dach. Widać go między drzewami. Codziennie chodzę tu niedaleko na spacery. Szłam prosto w pole, ale zaczęło padać…
Nie mam siły opowiadać tego od początku. Chcę usiąść albo położyć się i zakryć głowę rękami.
— To się stało naprawdę — dodaję jeszcze. — Pies przyniósł mi ludzki palec.
— Wierzymy pani — mówi szybko ten niski. — Zaraz będzie tu więcej naszych ludzi, przeszukamy dokładnie las. Może znajdziemy jakieś inne ślady, krew, odzież. Co do palca, to możemy go nigdy nie znaleźć, rozumie pani. Mogło go już dawno zjeść jakieś dzikie zwierzę…
Urywa, bo schylam się nagle i wymiotuję na swoje buty.

(…)

Po czterech dniach komisarz Gryka zjawia się znowu. Jest wtorek, wracam z pracy kilka minut po osiemnastej. Nie mogę się przemóc, by wziąć Dantego na spacer; od feralnej soboty wypuszczam go jedynie na podwórko i rzucam piłeczkę, żeby choć trochę się wybiegał.
Akurat robię sobie kawę i nakładam porcję szarlotki na talerzyk. Dante staje przy drzwiach i merda radośnie ogonem, widocznie coś słyszy. Wypuszczam go i sama wychodzę na podwórko, klnąc w duchu, że jeszcze nie mam domofonu. Jest piękny, słoneczny dzień. Gryka z głową zadartą ku niebu przygląda się czemuś na dachu mojego domu.
— Furtkę to może warto by zamykać na klucz? — pyta. — Mieszka pani na odludziu, a pies, jak widać, zbyt łagodny, żeby panią obronić.
— Nie jest wcale taki łagodny — burczę. — Tylko pana tak jakoś bezkrytycznie zaakceptował.
— Zna się na ludziach.
Śmieje się. Ma sympatyczny uśmiech i ładne zęby.
— Powinna pani oczyścić rynny — dodaje po chwili, wskazując na załom dachu. — Nazbierało się różnych paprochów.
— Ale nie przyjechał pan, aby mi o tym przypomnieć.
— Niestety nie. Muszę pani zadać kilka pytań. Chodzi o śmierć pana Turka.
— A więc to ciało w lesie…
Jestem wstrząśnięta. Tomasz Turek był jednym z niewielu mieszkańców miasteczka, których zdążyłam poznać i polubić. Stary ogrodnik, który odwiedzał mnie na moim odludziu, doradzał, co i gdzie posiać, posadzić, co przyciąć na wiosnę, a co dopiero po kwitnieniu. Należał do nielicznych stałych bywalców biblioteki.
Komisarz przygląda mi się z uwagą. Nagle zdaję sobie sprawę, że moja reakcja jest poddawana analizie.
— Czy jestem o coś podejrzana?
— Mogę wejść na chwilę? — odpowiada pytaniem. — Zanosi się na dłuższą rozmowę.
Bez słowa odwracam się i wskazuję mu ręką ganek. Przy drzwiach wejściowych Dante odsuwa się i czeka, aż Gryka wejdzie za mną. W naturalny sposób oddał temu rosłemu brzydalowi przewodnictwo w stadzie. Drażni mnie to. Prowadzę gościa do pokoju, oboje siadamy w fotelach.
— W zasadzie — zaczyna komisarz — mamy tu dziwną sytuację. Oczywiście formalnie nie jest pani o nic oskarżona. Ale nie ukrywam, że cała sprawa mocno śmierdzi.
— Nie rozumiem. Śmierdzi? — mówię z irytacją. — Czyli jest jaka? Niewiarygodna? Poszłam z psem na spacer. Znalazłam, a raczej Dante znalazł, ludzki palec. Natychmiast pobiegłam z tym, nie z palcem, tylko z informacją, na komisariat. Co innego mogłam zrobić?
— Postąpiła pani słusznie — mówi uspokajająco Gryka swoim niesamowitym głosem. — Nie o to mi chodziło. Dziwna jest sprawa, a nie pani postępowanie. Jeśli pani mówi prawdę, to musimy uznać, że istnieje jakiś związek między palcem w pysku pani psa i zwłokami, które znaleźliśmy kilkadziesiąt metrów dalej. Mam rację?
— Mówię prawdę. A czy pan ma rację, tego nie wiem. Jestem tylko bibliotekarką, nie policjantką. Opowiedziałam, co się zdarzyło. O zwłokach nic nie wiem. Pan jest od tego, żeby widzieć związek lub go nie widzieć.
— Spokojnie, niepotrzebnie się pani denerwuje. — Komisarz odchyla się na fotelu i opiera wygodniej. — Ma pani rację. Ja jestem od tego, aby znaleźć rozwiązanie tej zagadki. A to oznacza, że muszę pani zadać kilka pytań.
Kiwam głową. Trzeba przyznać, że podoba mi się jego opanowanie. Taki był mój ojciec.
— Pierwsze z nich brzmi: czy wcześniej bywała pani na spacerze w tym lesie?
— Zdarzało się, przecież już to mówiłam na komisariacie. Zazwyczaj chodzę na spacery na pola, gdzie Dante może się wybiegać, ale gdy mocno wieje albo pada, skręcam w las, tam jest cieplej.
— Dobrze. Czy spotykała tam pani Tomasza Turka? Może on też tam czasami spacerował?
— Nie, nigdy.
— Ale znała pani pana Tomasza? Rozpoznałaby go pani z pewnej odległości, na przykład w lesie?
— Tak, oczywiście.
— Dlaczego „oczywiście”?
Potrząsam głową ze zniecierpliwieniem.
— Przepraszam, jeszcze do mnie nie dotarło, że muszę starannie dobierać słowa. Powiedziałam „oczywiście”, bo Tomasz Turek był w sumie jedną z dwóch osób, z którymi naprawdę spotykałam się i rozmawiałam. Wie pan, tak o wszystkim, nie tylko o pogodzie czy drożyźnie… Ta druga to Magda Mateja, pewnie słyszał pan o niej.
Kiwa głową. Tak sądziłam, nie wyobrażam sobie, aby ktoś nie znał Magdy.
— Może nawet nazwałabym pana Tomasza kimś w rodzaju przyjaciela — ciągnę po chwili. — Był dla mnie… jak dziadek. Ktoś bliski. Wie pan, ja tu mieszkam od niedawna. Nie znam prawie nikogo.
— Od niedawna? — powtarza Gryka. — Dwa lata to kawał czasu. Pracuję w tej chwili z kolegą, który mieszka w Solcu od niespełna roku. Zdążył się zakochać i ożenić.
Uśmiecha się. Irytuje mnie ten lekki ton.
— Proszę się nie gniewać, ale to, czy nawiązuję przyjaźnie, naprawdę jest moją prywatną sprawą. Jestem samotnikiem i dobrze mi z tym. Pan Tomasz też jest… przepraszam, był… samotnikiem, takie odniosłam wrażenie. Niewiele o nim wiem. Ale był dla mnie kimś ważnym. Lubił czytać. To teraz takie niespotykane, prawda? Często odwiedzał bibliotekę, potrafił przeglądać książki przez godzinę, zanim podjął decyzję, którą wypożyczyć. Celebrował to. Śmiałam się, że traktował ten wybór tak, jakby umawiał się z dziewczyną na randkę. Był taki… uroczo staroświecki. Po przeczytaniu zawsze wygłaszał swego rodzaju sprawozdanie z lektury, mówił, co mu się podobało. Rozmawialiśmy też o moim ogrodzie, bywał tu, piliśmy sobie herbatę na tarasie, a potem braliśmy się do grabek i szpadla… Pomagał mi, mówił sporo o swojej dawnej pracy. Pracował niegdyś w Niemczech, zgadza się?
— Tak, jeździł tam przez całe lata, w sezonie zakładał i pielęgnował ogrody bogatym Niemcom, wracał do Polski tylko na zimę. Jego matka mieszkała w Berlinie Zachodnim, gdzie wyszła ponownie za mąż. Dlatego mógł bez problemów wyjeżdżać, nawet za komuny.
Gryka mówi o ogrodniku Tomaszu z wyraźną sympatią i z szacunkiem. W ogóle wydaje mi się ciepłym człowiekiem, niezależnie od tego, że denerwuje mnie sama sytuacja, jego obecność w moim domu i łeb Dantego na jego — a nie moich — kolanach.

 
Wesprzyj nas