Opowieść o postaciach bohaterskich i monumentalnych, które nie mają w Polsce nawet ulicy, ale też o szujach i zbrodniarzach, typach spod ciemnej gwiazdy. Łączy ich jedno – oni wszyscy byli Polakami.


Polak Polakowi wilkiem – mówi znane porzekadło. Czasem coś nas dzieli, ale łączy jeszcze więcej. Otóż nigdy nie wystarczało nam to, co znane i odkryte – musimy upewnić się, że „nasi” dotarli dalej, odkryli wcześniej, osiągnęli więcej.

Kopernik prawdopodobnie nie był kobietą, ale Polakiem już tak. Kobietą (i Polką) była za to najpotężniejsza kobieta Imperium Osmańskiego – Roksolana, dla której sam Sulejman Wspaniały kompletnie stracił głowę. Kto jeszcze był „nasz”? Kto spośród zmitologizowanych bohaterów, uwielbianych ikon popkultury, znienawidzonych i na wpół zapomnianych wyrzutków historii?

Dotychczas zdawało Ci się, że James Bond był z pochodzenia Szkotem? Gdy poznasz jego prawdziwe pochodzenie, zrozumiesz, skąd się wziął gorący temperament słynnego agenta 007.
Od dzieciństwa z zapartym tchem śledzisz przygody Indiany Jonesa? Te prawdziwe były jeszcze bardziej fascynujące.

Co łączy Stalina i Drakulę? Ni mniej ni więcej, tylko polscy przodkowie! Jakby tego było mało, Matka Boska Częstochowska wyemigrowała aż na Haiti, Ronaldo grał u nas już przed wojną, a legendarny Frankenstein pochodził… ze Śląska.

Te postaci (i wiele innych) łączy jedno – oni wszyscy byli Polakami.

Adam Węgłowski – dziennikarz magazynu “Focus Historia”. Pisał także w “Tygodniku Powszechnym”, “Śledczym”, “Zwierciadle” i “W podróży”. Autor powieści kryminalnej Przypadek Ritterów i jej kontynuacji Noc sztyletników. Miłośnik tajemnic historii, zagadek detektywistycznych i dziwnych meandrów popkultury.

Adam Węgłowski
Bardzo polska historia wszystkiego
Wydawnictwo Znak
Premiera: 19 lutego 2015

Wstęp

Kopernik był Polakiem! Czy aby na pewno? Przecież ojczystym językiem wielkiego astronoma był niemiecki, a rodzina Watzenrode – z której pochodziła jego matka – nazwisko nosiła jakieś mało dla nas swojskie. Zaś sam Mikołaj od języka polskiego lepiej znał nawet włoski, bo studiował w Bolonii. Całe szczęście, że podczas wojny polsko-krzyżackiej (1519-1521) stanął po naszej stronie. Jako administrator dóbr kapituły warmińskiej umocnił zamek w Olsztynie i nie dopuścił do zajęcia go przez Krzyżaków. Czyli nasz człowiek!

Kopernik jest sławny, dlatego zajmowały się nim całe pokolenia historyków, dziennikarzy, pasjonatów. Stał się wręcz symbolem naszej walki o to, co wrogowie i zaborcy chcieli zawłaszczyć, czego chcieli nas pozbawić. Ale my się nie damy. W końcu, jak napisał Wybicki w naszym hymnie, „co nam obca moc wydarła, szablą odbijemy”! Nie tylko ziemie i narodowe skarby, ale także historyczne postacie.

Sprawa byłaby prosta, gdybyśmy jeszcze wiedzieli, co chcemy „odzyskać”. Losy Polski i Polaków są jednak tak zagmatwane, a historia tak dała nam się we znaki, że czasem nawet nie wiemy (bądź nie pamiętamy) o wielu postaciach z polskimi korzeniami i wątkach historycznych mających polskie konotacje. Bo kto potrafi powiedzieć chociaż dwa zdania o mnichu Benedykcie Polaku, który jeszcze przed Marco Polo podróżował do wschodniej Azji, do wielkiego chana Mongołów? Kto pamięta, że postać papieżycy Joanny – legendarnej kobiety na tronie św. Piotra – rozpropagował w Europie duchowny z Opawy zwany Marcinem Polakiem? Kto wie, że pochodząca z Piastów cesarzowa Anna Świdnicka korespondowała z Petrarką?

Do niedawna mało kto pamiętał, że sułtanka Roksolana – swego czasu najpotężniejsza kobieta Imperium Osmańskiego – urodziła się pod Lwowem jako poddana Jagiellonów, a do Stambułu trafiła w jasyrze. Całe szczęście Turcy nakręcili o niej operę mydlaną „Wspaniałe stulecie”, która dotarła i do Polski… Lecz kto słyszał, że młodego Jana Kazimierza więził kardynał Richelieu, co zbliża nas do świata muszkieterów i Człowieka w Żelaznej Masce z powieści Dumasa? Toż to aż się prosi o awanturniczy film. A biznesmen i gangster Rachman, postrach londyńczyków, który zaczynał jako żołnierz Andersa? Bardziej znany jest w Anglii niż w Polsce.

To wszystko bardzo ciekawe tematy. Ale nie o nich będzie ta książka. Będzie o jeszcze ciekawszych i jeszcze bardziej kontrowersyjnych! O ludziach i wydarzeniach dawno zapomnianych lub dopiero ostatnio na nowo odkrywanych. Wspomnimy tu o postaciach bohaterskich i monumentalnych, które nie mają w Polsce nawet ulicy. Ale opowiemy też o szujach i zbrodniarzach, typach spod ciemnej gwiazdy. Będzie o tych, o których polskości zapomniano, i o tych, których na siłę chciano zrobić Polakami. O postaciach z krwi i kości oraz o bohaterach literackich i filmowych. O herosach popkultury rządzących wyobraźnią milionów. To fascynujące, ilu z nich ma „Polaka pod skórą”…

Matka Boska voodoo była Polką

Bogini miłości, płodności i pożądania z kultu voodoo wygląda wypisz wymaluj jak Matka Boska Częstochowska. Jak to możliwe? Kluczem do zagadki są zbuntowani niewolnicy z Afryki oraz polscy legioniści wysłani na Karaiby…

Był sierpień 1791 roku. Król Stanisław August Poniatowski bawił w Łazienkach, idealnym miejscu na odpoczynek od letnich upałów i wyziewów stolicy. Wprawdzie w okna warszawskiego zamku nie wdzierał się już smród z pobliskiego wysypiska odpadów, zwanego bez ogródek Górą Gnojną (bo to zostało zamknięte, zasypane i obsiane trawą), ale i tak fetor dochodzący z tonących w nieczystościach ulic bywał nie do zniesienia. A tymczasem Łazienki stanowiły oazę spokoju, świeżego powietrza i dobrego smaku. Oczywiście nie brakowało w nich specjalnych atrakcji organizowanych dla władcy i jego świty. „Między innymi dawano balet Kleopatry; widziano królową tę płynącą kanałem na okręcie, którego żagle były z atłasu białego z srebrnymi linami. Królowa wsparta była na różowych atłasowych wezgłowiach, otaczały ją małe amorki. Okazały bal kończył biesiadę” – wspominał Julian Ursyn Niemcewicz, uczestnik obiadów czwartkowych u króla.

Jednak Stanisław August nie mógł pozbyć się niepokoju. Niedawno, 3 maja, w atmosferze zamachu stanu proklamowano za jego wsparciem konstytucję. Król wiedział, co ościenne mocarstwa sądziły o takich próbach radykalnych zmian, mających wzmocnić rozpadającą się Rzeczpospolitą. Bał się, że albo obce wojska znów wejdą w polskie granice i przywrócą „porządek” bagnetami, albo że nasłani agenci zaczają się na niego samego.

Raz już przeżył porwanie – przez konfederatów barskich, patriotów widzących w królu główne źródło słabości i problemów Rzeczypospolitej. To było dwadzieścia lat wcześniej, gdy jechał w listopadowy wieczór karetą w obstawie służących, dworzan i hajduków. „Świst kul rzęsistych ze wszystkich stron dał się słyszeć, przestrzelono karetę w wielu miejscach, niektóre kule dosięgły samego króla, szczęściem nie obraziwszy go, ale w futrze, którym był odziany, uwięzły” – relacjonował poseł saski August Franz Essen. – „Zaraz gwałtem porwali z karety generała adiutanta Poniatowskiego, po czym ujęli króla. Jeden z napastników wystrzałem z pistoletu nad głową włosy mu tylko na przedzie osmalił. Inny ciął go w głowę pałaszem, hajduk nazwiskiem Henryk Butzau, zasłoniwszy natenczas sobą osobę króla, sam od pałaszów srodze zrąbany, wkrótce padł ofiarą śmierci dla swego ku panu przywiązania. Drugi, Szymon Mikulski, niebezpiecznie został raniony”…

Wtedy, w 1771 roku, władca przekonał swoich porywaczy, że źle robią. A oni – konfederaci, wcześniej owiani sławą obrońców Jasnej Góry i Czarnej Madonny przed rosyjskimi wojskami – najwyraźniej pożałowali, że podnieśli rękę na króla. Bądź co bądź był on „bożym pomazańcem”.

Lecz w 1791 roku w grę wchodzili porywacze, którzy nie mieliby już takich obiekcji. Tego lata król słyszał, że faworyt carycy Katarzyny II ambitny książę Potiomkin paktował ze sprzedajnymi polskimi magnatami, by zająć miejsce Stanisława Augusta na tronie. Jak świadczy Niemcewicz, gdy wielu wysoko postawionych zwolenników Konstytucji 3 Maja wyjechało agitować za nią na prowincji, hetman wielki koronny Franciszek Ksawery Branicki postanowił zrealizować plan zaproponowany przez rosyjskiego mocodawcę:
Chciano porwać króla, zawieźć go do obozu moskiewskiego i tym sposobem Rzeczpospolitą w największym pogrążyć zamieszaniu. Branicki, jak zwykle pijany, zwierzył się z zamysłu tego Turskiemu, biskupowi krakowskiemu, obietnicą powrócenia wszystkich dóbr biskupstwa tego, chcąc go na stronę swą przewieść. Potrzebował on prałata tego w zamiarze zapewne, aby po porwaniu króla bezkrólewie ogłosił. Cnotliwy kapłan nie dał się obietnicami tymi ułudzić, i owszem, poszedł do króla i całą rzecz wyjawił. Rozeszła się wieść o tym po mieście, podwojono straże w Łazienkach.

Poniatowski i Turski – król i biskup – mogli tylko mobilizować stronników zmian i modlić się. W chwilach tak dla kraju trudnych nawet racjonaliści zwracali oczy ku niebu. Albo bliżej: ku jasnogórskiej Czarnej Madonnie, będącej symbolem łączącym Polaków mających nawet sprzeczne poglądy. Tę świętą ikonę otaczały legendy związane z potopem szwedzkim i innymi najazdami. W 1717 roku uwieńczono ją papieskimi koronami, a w 1764 roku sam sejm obwołał Matkę Boską Częstochowską Królową Rzeczpospolitej Polskiej. Im podlejsze były czasy dla Polski, tym święty obraz znaczył dla Polaków więcej. Towarzyszył im w kościołach, domach, na medalikach, na ryngrafach i sztandarach. A nadchodziły lata wyjątkowo ciężkie. Już niedługo, za sprawą swych zaborczych sąsiadów, Polska miała zniknąć z mapy Europy.

W tym samym czasie na drugim końcu świata ważyły się losy innego narodu.

Koszmar nocy sierpniowej

Karaibska wyspa, znana dziś pod nazwą Haiti, odkryta została przez Hiszpanów, a po zdziesiątkowaniu przez nich miejscowych Indian stała się wielką plantacją trzciny, bawełny, owoców tropikalnych i kawy. Do pracy potrzebni byli oczywiście niewolnicy – przywożeni z Afryki. Od 1697 roku zachodnią część wyspy, wcześniej w całości hiszpańskiej, przejęli Francuzi. Warunki życia niewolników wciąż jednak wołały o pomstę do nieba. Nawet wtedy, gdy we Francji wybuchła rewolucja. W kolonii tej, zwanej Saint-Domingue (San Domingo), żyło wówczas 40 tys. białych „panów”, 30 tys. kolorowych wyzwoleńców i około pół miliona czarnych niewolników, pracujących ponad siły na plantacjach w takich warunkach, że większość nie dożywała nawet trzydziestu lat…

Wieczorem 14 sierpnia 1791 roku dwustu z tych nieszczęśników zebrało się w Lesie Kajmanów (Bois Caiman), niedaleko hacjendy Morne Rouge należącej do plantatora Lenormanda de Mezy. Dziś to okolica miasta Cap-Haitien. Łączyła ich nienawiść do wyzyskujących ich francuskich kolonistów oraz resztki tradycji i wierzeń przywiezionych z ojczystej Afryki.

Byli wśród tych zebranych radykałowie o rewolucyjnych zapędach, zbiegowie poszukiwani przez Francuzów i niewolnicy, którzy tylko wymknęli się z plantacji. Nie było to pierwsze takie spotkanie, a czas, pogoda, trudno dostępny teren i konspiracja towarzysząca zgromadzeniu dawały gwarancję, że żaden biały spiskowców nie śledzi.

Grzmoty jeden za drugim rozrywały niebo nad zębatym profilem Morne Rouge, tocząc się długo w głębi wąwozów, kiedy delegaci niewolników z hacjend na Równinie Północnej dotarli do gąszczów Bois Caiman, zabłoceni po pas, dygocąc w swych mokrych koszulach. Na dobitkę ów deszcz sierpniowy, ciepły i zimny na przemian, w zależności od wiatru, wzmagał się nieustannie – rekonstruował to wydarzenie w powieści Królestwo z tego świata mistrz „realizmu magicznego” Alejo Carpentier – Chociaż mówiono po cichu, odgłos rozmów wypełniał cały las, mieszając się z nieustającym szmerem w drżących liściach. Nagle potężny głos rozbrzmiał na tym kongresie cieniów.

To odezwał się przewodniczący spotkaniu niejaki Dutty Boukman. Ten niewolnik urodzony na Jamajce był ogólnie poważany (nawet jego nazwisko kojarzy się ze słowem „bookman”, tzn. uczony, człowiek od książek). Swoją charyzmę wykorzystywał też jako houngan, czyli kapłan kultu voodoo. Religia ta mieszała tradycyjne afrykańskie wierzenia z innymi, przede wszystkim chrześcijańskimi. Francuscy plantatorzy nawet nie zauważyli, jak rozpowszechniła się wśród niewolników.

Boukman i inni liderzy spiskowców – na co wskazuje Jim Powell w książce Greatest Emancipations: How the West Abolished Slavery – nie tylko dzielili się w Lesie Kajmanów swoimi żalami i gniewem wobec białych na San Domingo. Ktoś z konspiratorów ogłosił, że w rewolucyjnym Paryżu francuskie Zgromadzenie Narodowe zakazało używania bicza przez plantatorów i obiecało niewolnikom trzeci wolny dzień w tygodniu. I że koloniści na San Domingo reformom tym się sprzeciwiają, ale płynie już z Francji wojsko, które ma pomóc niewolnikom! „Nic z tego nie było prawdą” – podkreśla Powell – „ale ogłoszenie przekonało niewolników, że ewentualne powstanie mogłoby się powieść”.
Dalszy przebieg wypadków tej sierpniowej nocy był jeszcze bardziej niesamowity. W padającym deszczu wyłoniła się z tłumu kobieta – kapłanka. Zaczęła tańczyć. Wraz z nią zafalował tłum. „Podniosły się krzyki pośród burzy. Obok Boukmana koścista Murzynka o długich rękach i nogach robiła młynek rytualną szablą” – czaruje czytelnika Carpentier – „Szabla zagłębiła się nagle w brzuchu czarnego wieprza, który zawył trzykrotnie, wyrzucając na wierzch wnętrzności i płuca. Wtedy wzywani według nazwisk swych panów, gdyż nie mieli własnych, delegaci zaczęli podchodzić jeden po drugim, by namaścić sobie wargi spienioną krwią wieprza zebraną w wielką drewnianą czaszę”.

Niewolnicy zaczęli pić gorącą, lepką krew, mającą uczynić ich niezwyciężonymi. Przysięgli też zabić wszystkich białych na wyspie i zepchnąć ich do morza. Ich przysiędze przysłuchiwała się kapłanka, która przestała być sobą: zachowywała się jak w transie – jakby w jej ciało weszło jedno z bóstw voodoo i chciało się przez nią zamanifestować. Zgodnie z wierzeniami uczestnicy ceremonii często bywali „ujeżdżani”, czyli opętywani przez jakiegoś „boskiego ducha”. W przypadku kapłanki z Lasu Kajmanów – przez boginię Erzulie Dantor (Ezili Danto), jedno z najważniejszych bóstw voodoo. To archetyp matczynej miłości, płodności, pożądania, ale też zazdrości i zemsty.

W czasach ceremonii w Lesie Kajmanów, w 1791 roku, znakiem tej bogini był rysunek serca przebitego sztyletem. Takie symbole, zwane „veve”, łączyły wpływy wszystkich świętości i misteriów, z którymi zetknęli się niewolnicy: afrykańskich, indiańskich, chrześcijańskich, a nawet masońskich. Kiedy jednak kilka pokoleń później kultem voodoo zainteresowali się antropolodzy i religioznawcy, Erzulie Dantor miała już własne portrety. Przedstawiały one ciemnoskórą kobietę w koronie i bogato zdobionej sukni, trzymającą na ręku dziecko. Co charakterystyczne, na policzku miała wyraźną bliznę. Wyglądała ni mniej, ni więcej, tylko jak Matka Boska Częstochowska. Czy to jasnogórska Królowa Polski stała się boginią voodoo? A jeśli tak, to w jaki sposób?

Z ziemi włoskiej do haitańskiej

Voodoo (czy raczej vodou – jak wolą mówić naukowcy, by odróżnić tę religię od dosyć jarmarcznych okultystycznych praktyk rodem z amerykańskich horrorów) to kult synkretyczny, czyli łączący wierzenia i tradycje różnych kultur. Jego bazą jest panteon bóstw pochodzących z wierzeń afrykańskiego ludu Fonów, zamieszkujących przede wszystkim południowy Benin. Ów panteon zmieniał się i poszerzał w miarę kontaktów Fonów z innymi społecznościami. Szczególnie dynamicznego charakteru nabrał ten proces w Nowym Świecie, gdzie trafiali niewolnicy z Afryki. Po drodze przechodzili przez ręce muzułmańskich i chrześcijańskich handlarzy, zaś w obu Amerykach mieli do czynienia z Indianami. Afrykańczycy kultywujący dawne wierzenia stykali się także z tymi schrystianizowanymi lub wyznającymi islam (słynny houngan Boukman z Lasu Kajmanów nosił nazwisko, które można przetłumaczyć nie tylko jako „uczony”, ale też „człowiek księgi” – a tym terminem określają siebie wyznawcy islamu; w tym kontekście jego wezwanie do walki z białymi na San Domingo brzmi w naszych uszach nieco jak wezwanie do dżihadu). I tak stara religia Fonów wchłaniała jak gąbka coraz to nowe elementy. Nawracani w Nowym Świecie na chrześcijaństwo Afrykańczycy „przebrali” swoich bogów za biblijne postacie. Kluczem takiego działania były podobne atrybuty czy zbliżone losy poszczególnych bóstw i świętych. Posługując się przykładem, strażnik zaświatów Papa Legba to św. Piotr, z kolei bóg piorunów Xango to Jan Chrzciciel. Oprócz voodoo za Atlantykiem powstały inne mieszanki religii (w mniejszym lub większym stopniu doprawione jeszcze wpływami indiańskimi), np. santeria, candomble, palo, obeah.

Na jakiej zasadzie Haitańczycy skojarzyli Erzulie Dantor – jeden z aspektów bogini piękna i płodności Erzulie – z jasnogórską Czarną Madonną, czyli jedną z ikon Matki Boskiej? Jak się okazuje, łącznik między nimi mógł być tylko jeden. To ponad 5 tys. polskich żołnierzy, których w latach 1802-1803 wysłał z Europy Napoleon, by zdławili bunt na San Domingo.

Byli to żołnierze Legionów Polskich we Włoszech, chwilowo jednak cynicznemu Bonapartemu zupełnie niepotrzebni na Starym Kontynencie. Początkowo zamierzał ich użyć na Madagaskarze, ostatecznie pilniejsze okazały się sprawy na Karaibach. Walki niewolników z plantatorami ciągnęły się bowiem na San Domingo jeszcze kilkanaście lat po ceremonii w Lesie Kajmanów. Nie zatrzymało ich ani zabicie Boukmana przez Francuzów i publiczne wystawienie nadzianej na włócznię głowy houngana, ani obustronne masakry, ani postępowe apele z Paryża, by skończyć z niewolnictwem. Po tym, jak nad Sekwaną obalono monarchię i ścięto Ludwika XVI (1793), w Europie wybuchła wojna między rewolucyjną Francją a koalicją zwolenników starych porządków. Biorące w niej udział Wielka Brytania i Hiszpania rozszerzyły pole walki także na Karaiby – w końcu sąsiadowały z San Domingo. Zbuntowani Mulaci i czarni mogli liczyć na ich pomoc. Do czasu, aż zorientowali się, że także Hiszpanii i Wielkiej Brytanii chodzi tylko o interesy i poszerzanie strefy wpływów w tej części świata…

Tymczasem we Francji doszedł do władzy Napoleon, który coraz bardziej oddalał się od rewolucyjnego hasła „wolność, równość, braterstwo”. Plantatorzy przekonali Bonapartego, że niewolnictwo to zbyt intratny biznes, by z niego rezygnować w koloniach. Wspierała ich pierwsza żona Napoleona Józefina, urodzona w rodzinie właścicieli plantacji na karaibskiej Martynice.

Samo Haiti nie było wtedy najbiedniejszym krajem półkuli zachodniej, jak współcześnie, lecz dochodowym i strategicznym miejscem. Napoleon zamierzał na jego bazie stworzyć francuskie imperium kolonialne w Ameryce. „W zamian za Toskanię zyskał od dworu madryckiego retrocesję (…) Luizjany. Myślał nadto, w zamian za Parmę, zyskać od Hiszpanów cesję Florydy. Szłoby tu więc, oprócz dalszych jeszcze widoków francuskich na odbiór Kanady, o stworzenie potężnego francuskiego państwa kolonialnego w Ameryce Środkowej, z oparciem o Antyle i San Domingo” – opisywał Szymon Askenazy w książce Napoleon a Polska.

Generalicja przekonywała Napoleona, że łatwo rozgromi buntowników. Bonaparte lekkomyślnie zignorował jednak warunki pogodowe na wyspie. „Nie liczył się i tym razem, jak przedtem w Egipcie, jak później w wyprawie na Moskwę, z zabójczym działaniem klimatu. Sądził, że groźba wystarczy, aby murzyni się poddali” – komentował generał Marian Kukiel w Dziejach oręża polskiego w epoce napoleońskiej. Bonaparte nawet nie podejrzewał, że straci aż 40 tys. żołnierzy, a choć powstańców zginie dwa razy więcej, to właśnie buntownicy będą górą. W konsekwencji Napoleon zaprzepaści szansę na budowę zamorskiego imperium, zaś byli niewolnicy założą własną republikę. Pierwszą czarną republikę i drugą w ogóle na zachodniej półkuli, zaraz po Stanach Zjednoczonych. „Sprawa San Domingo była wielkim głupstwem” – otrzeźwiał Bonaparte dopiero po latach. – „To był największy błąd, jaki popełniłem”.

Wróćmy jednak do polskich legionistów na San Domingo i zaskakującej haitańskiej metamorfozy wizerunku Matki Boskiej Częstochowskiej. Na pewno nie
brakowało wśród Polaków ludzi wierzących, mających ze sobą medaliki, święte obrazki itp. Już podczas dalekiej i niebezpiecznej podróży na Karaiby, „popakowani jak śledzie”, nieraz szukać musieli wsparcia w modlitwie. Podobnie podczas walk na wyspie, które – w dużym uproszczeniu, ale działającym chyba na wyobraźnię – możemy porównać do interwencji Amerykanów w Wietnamie.

Oczywiście początkowo, po wyczerpującej podróży i doświadczeniach z wojennymi kampaniami w Europie, San Domingo wydawało się Polakom rajem. Pełnym bujnej roślinności, taniego alkoholu i egzotycznych kobiet. Podobnie jak młodym Amerykanom podobało się w pełnym uciech Sajgonie. Jednak potem dały się legionistom we znaki: klimat, nieustępliwość przeciwnika, kiepskie wyposażenie (60 proc. karabinów było niezdatnych do użytku, umundurowanie nieprzystosowane do tropikalnych warunków), brak właściwego przygotowania do misji (nieznajomość ludzi, języka i terenu; brak doświadczenia w walce w małych grupach i na terenach leśnych; niepewni przewodnicy), no i rzecz jasna choroby. Z około 4 tys. polskich żołnierzy, którzy nie przeżyli tej wyprawy, większość nie poległa na polu walki, lecz zmarła na żółtą febrę, przenoszoną przez komary!

 
Wesprzyj nas