Cztery blogerki kulinarne, cztery życiowe historie i międzypokoleniowa przyjaźń, a do tego mnóstwo dobrej energii w kolejnym bestsellerze Barbary O’Neal



Lavender Wills to krzepka staruszka, prowadzi farmę, na której uprawia różne odmiany lawendy i hoduje kurczaki. Ma też pasiekę, od której gospodarstwo przybrało nazwę „Miodowa Farma”…

Wiedząc, że nie będzie żyć wiecznie, a jej krewni najchętniej sprzedaliby ziemię okolicznemu potentatowi, chce zabezpieczyć dzieło swojego życia i znaleźć godnego następcę. W tym celu zaprasza do siebie trzy przyjaciółki.

Ginny, blogująca o ciastach mistrzyni obiektywu, nigdy nie ruszyła się z rodzinnego Kansas i utknęła w nieszczęśliwym małżeństwie. Ruby – pogodna weganka – jest w ciąży ze swoim byłym chłopakiem, który wkrótce weźmie ślub z inną kobietą. Valerie zamknęła swojego bloga o winach dwa lata wcześniej, po tym jak jej mąż i dwie córki zmarli tragicznie w wypadku.

Ginny, Ruby czy Valery – która z nich zamieszka na Miodowej Farmie?

Nawet się nie zorientujesz, gdy dotrzesz na ostatnią stronę. To wspaniała lektura dla tych, którzy chcą miło spędzić czas z dobrą książką oraz tych, którzy uwielbiają jeść i gotować.
Book Page

Pełna ciepła powieść o przyjaźni i miłości…[Ta] kojąca opowieść poruszy cię do głębi i na długo pozostanie w twojej pamięci.
Romantic Times

Barbara O’Neal – ur. 1969, amerykańska autorka poczytnych romansów oraz powieści obyczajowych; pasjonatka podróży i już od 15 roku życia – gotowania. Przez prawie 10 lat związana była zawodowo z branżą gastronomiczną

BarBara O’Neal
Niech ci się spełnią marzenia
przełożyła Katarzyna Makaruk
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 29 stycznia 2015

MIODOWA FARMA LAVENDER

Hrabstwo Yamhill, Oregon
Strona główna/Sklep/Blog/Wskazówki/Filozofia

Współbiesiadników nie należy dobierać pod względem płci, pozycji czy przeżytych lat, ale pod kątem umiejętności jedzenia — i picia! — łączącej pasję z powściągliwością. Powinni cieszyć się posiłkiem, a jego przygotowanie i degustację traktować jak sztukę.
M.F.K. Fisher, Serve It Forth

PROLOG

W ciszy poranka Lavender Wills jak co dzień obeszła farmę.
Słońce czy deszcz — a bywało, że deszcz w dolinie Willamette w stanie Oregon padał rzęsisty — maszerowała z psami wzdłuż lawendowych pól i szklarni aż na łąki, do przenośnych kurników z kurami przeznaczonymi na ubój, żeby sprawdzić, czy w nocy nikt się do nich nie zakradł. Obejrzała siatkę wokół kurników, okrążyła ule i zawróciła wzdłuż zagonów warzyw. Część z nich wciąż jeszcze przykrywały plastikowe tunele, które z łatwością dawało się rozkładać na zimę i składać na wiosnę.
Prawie ośmiokilometrowy spacer, jeśli doliczyć obejścia. Pozwalał utrzymać sprawność i zdrowie, toteż nawet w wieku osiemdziesięciu czterech lat trasa zwykle nie sprawiała Lavender większej trudności.
Zwykle.
Ostatnio jednak zdarzało się, że czuła cień czasu depczący jej po piętach. Pojawiał jej się wtedy przed oczami obraz samej siebie, jak pokonuje tę drogę w wieku lat czterech i dziewiętnastu, nim wyjechała, by szukać przygód, w wieku lat trzydziestu dwóch i czterdziestu sześciu, kiedy wpadała do domu w odwiedziny, wreszcie w wieku lat sześćdziesięciu i siedemdziesięciu trzech, gdy w końcu sama zaczęła prowadzić farmę. Zawsze smukła, zawsze na tej samej ścieżce, maszerująca do najbardziej odległych zakątków farmy i z powrotem. Zawsze z psem, czasem z dwoma lub trzema. Zwykle rasy border collie, bo to takie dobre psy do pracy. Tyle ich było przez lata, a mimo to pamiętała imiona wszystkich: Jacob, Mike i Andy, Percival i Athena. Ukochany Rome, najlepszy z całej bandy, odszedł trzy lata temu.
I wiele innych. Także ludzi. Choć była najstarsza z rodzeństwa, przeżyła całą czwórkę. Rodzice zmarli dawno temu, podobnie jak wszyscy kuzyni, których znała, i bratanek, którego długo opłakiwała. Nie żyła większość jej przyjaciół.
Czasami kiedy Lavender obchodziła farmę, wyobrażała sobie, że obserwuje któreś z nich, człowieka albo psa. Kogoś, kogo kiedyś kochała. Matkę, jak w słomkowym kapeluszu zbiera maliny. Reine, przyjaciółkę z podstawówki, która zmarła ostatniej wiosny, jak szuka grzybów. Zdarzało się, że widziała Rome’a, jak pędzi przed siebie, jego czarna sierść lśni, a wysoko uniesiony ogon smaga powietrze.
Nie zauważyła żadnych nadnaturalnych znaków wskazujących na to, że czas zbierać się z tego świata. W rzeczywistości, pomijając dziwne łupanie w kościach, czuła się tak samo dziarsko jak zawsze. Umysł wciąż miała sprawny, dość sprawny, żeby trzy razy w tygodniu prowadzić bloga — przedsięwzięcie, które dziesięć lat temu miało być tylko chwytem marketingowym, a stało się czymś znacznie ważniejszym. To było jej forum, miejsce, gdzie mogła dać wyraz swojej miłości do roli, opowiedzieć, jak dbać o zwierzęta hodowlane i jak uprawiać zdrowe warzywa na nieskażonej ziemi. W sieci znalazła też trzy inne blogerki, z którymi stworzyła zżytą grupę Czterech Smakoszek.
Ale przede wszystkim blog stanowił pretekst, by oddawać się namiętności do lawendy — jej uprawie, zbieraniu i wykorzystywaniu na rozmaite sposoby.
Nie, wciąż czuła się pełna życia.
A jednak… Tego ranka obudziła się w ciszy przedświtu i wiedziała. Życie zatoczyło koło. Tego uczy rola. Prędzej czy później spocznie w ziemi, o którą troszczyła się przez lata. Co stanie się wtedy z farmą? Z farmą, która była jej największym osiągnięciem.
Nie mogła pozwolić, żeby trafiła w ręce siostrzeńców.
Obaj byli biznesmenami, mieszkali w Portland i rzadko tu zaglądali. Nie kochali ziemi i pewnie by ją sprzedali. Lavender nie miała o to do nich pretensji. Ale farma była zbyt cenna, zbyt ważna dla rodzącego się środowiska producentów żywności organicznej, żeby mógł ją kupić byle kto.
Szła zadumana. Lawenda i miód, świeże jajka i delikatna wełna. Królestwo dla odpowiedniego spadkobiercy.
Godnego następcy.
I właśnie wtedy na ostatnim zakręcie zobaczyła Ginger stojącą nieopodal uli. Długie rude włosy spływały jej na ramiona, a twarz znowu była młoda i niezwykle piękna. Tego ducha, ducha kobiety, z którą przyjaźniła się przez prawie siedemdziesiąt lat i która w zeszłym roku umarła w Carmel-by-the-Sea, Lavender ujrzała po raz pierwszy.
Ginger zrywała leśne kwiaty, bez trudu zginając kolana, a na jej dłoniach — tych samych, które na koniec ją zawiodły — nie było widać niszczycielskich sęków. Lavender czekała, ale Ginger się nie odwróciła. Nie zdawała sobie sprawy z obecności przyjaciółki.
Gdy Lavender wróciła do swego małego biura, włączyła komputer i napisała maila.

OD: lavender@miodowybloglavender.com
DO: czterysmakoszki@yahoogroups.com
TEMAT: Urodzinowy jubel

Dobra, dziewczyny, to już oficjalne. Postanowiłam, że 30 czerwca zorganizuję małą uroczystość z okazji osiemdziesiątych piątych urodzin. Tego dnia, gdybyście nie wiedziały, przypada niebieski księżyc, a to znak, którego żadna z nas nie powinna lekceważyć.
Wszystkie wiecie, że dom jest maleńki, ale dookoła jest mnóstwo miejsca. Weźcie ze sobą te wasze przyczepy, które stoją i się kurzą, a ja już się postaram o wodę i prąd. Jesteśmy gotowi na dodatkową pomoc w sezonie zbiorów i strzyżenia owiec i mamy całą masę przyłączy.
Lawenda będzie akurat w pełnym rozkwicie — a to widok, którego nie chciałybyście przegapić — i będziemy mogły na zmianę popisywać się swoimi wyjątkowymi umiejętnościami kulinarnymi.
Albo i nie — wszystko zależy od okoliczności (nie chcę wskazywać palcem, ale, Valerie, mogłabyś zadbać o wino. O ile będzie oregońskie).
Kto jest za? Ruby, pora przestać tęsknić (doprawdy!) za Liamem i trochę się rozerwać. Jesteś za młoda, żeby tyle czasu się zadręczać. Valerie, zamartwiałaś się o córkę, więc weź ją ze sobą, a my już się o to postaramy, żeby miała co robić na słońcu.
Praca to dobre lekarstwo na wszystko. No, na prawie wszystko. A, Ginny, słyszałam, że wciąż masz obiekcje, że twoja niewdzięczna rodzina sobie bez Ciebie nie poradzi. Uważam, że ta przyczepa, którą chwaliłaś się na blogu, zjawiła się w Twoim życiu nie tylko po to, żeby stać na podjeździe i irytować męża i sąsiadów. Bierz ją i PRZYJEŻDŻAJ!
Dziewczyny, przygoda czeka. A ja nie robię się coraz młodsza.
Lavender
Dead Gulch, Kansas

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Z aparatem w dłoni Ginny Smith pochyliła się nad martwą naturą, którą ułożyła na kuchennym blacie. Jej mąż Matthew zrobił dla niej namiot bezcieniowy, ale gdy tylko się dało, wolała korzystać z naturalnego oświetlenia, a to był jeden z najlepszych punktów w domu. Jasnozielony blat i smugi rozproszonego światła, które wpadało przez duże kuchenne okno, sprawiały, że wszystko wydawało się pogodniejsze. To był jeden z sekretów jej bloga.
Tego popołudnia fotografowała kawałek pistacjowego placka. Dwie grube warstwy białego ciasta otulone najbledszą zielenią. Piękno tkwiło w głębi ostrości, delikatności śnieżnobiałych okruchów na popękanej, porcelanowej powierzchni zabytkowego talerza, w kuszącym kolorze lukru. W tle widać było staromodny szklany wazon pełen bzu, który Ginny właśnie zerwała z krzewów rosnących przy domu. Na pierwszym planie leżało sześć pistacji w różnym stanie roznegliżowania, budząc dekadenckie skojarzenia.
Ginny pstrykała i przesuwała się, pstrykała i przesuwała, robiła najazdy i odjazdy, nucąc Bacha. Muzyka dobiegała z iPoda, którego dwa lata temu dostała na gwiazdkę od Christie, swojej córki. Grała dość głośno — Ginny miała nadzieję, że zagłuszy pustkę w jej sercu.
Myślała o zaproszeniu od Lavender. Znowu. Rano wyskoczyła do sklepu po małą paczkę pistacji, bo kiedy wczoraj wieczorem robiła ciasto, zapomniała zostawić parę do zdjęcia. Choć nie były niezbędne, miała czas, żeby wpaść do Hy-Vee, kiedy Matthew wyszedł do pracy — o tej porze roku najlepsze światło było około wpół do jedenastej — a dopieszczone detale zawsze były znakiem rozpoznawczym jej zdjęć.
Wyszła z supermarketu i postanowiła zajrzeć jeszcze do drogerii, żeby kupić wstążkę — oczyma duszy widziała zawijas z cienkiej, lśniącej fioletowej satyny, podkreślający kolor bzu. Po drodze minęła Morning Glory Café…
I zamarła w bezruchu.
Właśnie w tym momencie, stojąc i gapiąc się przez szybę, postanowiła, że pojedzie do Oregonu.
Szokująca decyzja. Nigdy w życiu nigdzie nie wyjeżdżała, pominąwszy ten jeden raz, kiedy wybrała się do Minneapolis na ślub kuzynki. Nie pojechała nawet do Cincinnati na pogrzeb rodziny Valerie. A to dlatego, że — do czego przyznawała się tylko przed sobą — była tchórzem i bała się jechać sama.
A już na pewno nigdy nie prowadziła samochodu przez ponad trzy tysiące kilometrów, tym bardziej z przyczepą.
Tego ranka jednak w Morning Glory zauważyła swoje trzy najlepsze przyjaciółki. Siedziały i jadły naleśniki z bekonem. Bez niej. Wszystkie były wystrojone, więc pewnie po śniadaniu wybierały się do Wichita na wiosenne zakupy. Karen podpięła długie włosy grzebieniem, starannie ułożone kosmyki spływały z czubka głowy niczym fontanna, w uszach miała kolczyki z koralikami. Marnie założyła szary top z Victoria’s Secret z haftowanymi brzegami, a Jean pomalowała usta czerwoną szminką, co w połączeniu z krótko ostrzyżonymi włosami wyglądało bardzo elegancko.
Przyjaźniły się we cztery już prawie czterdzieści lat, odkąd usiadły razem w czwartej klasie podstawówki na lekcji u pani Klosky. Ginny wiedziała o nich wszystko, a one prawie wszystko o niej. Oczywiście nie wspominała im o swoim życiu erotycznym. To byłoby zbyt upokarzające.
No i nikt nie wiedział o jej blogu, dopóki artykuł w magazynie Marthy Stewart nie odkrył jej tajemnicy.
— A czego się spodziewałaś? — spytał Matthew z pewnym niesmakiem. — Że nikt cię nie rozpozna?
Może właśnie t e g o. Może myślała, że nikt nie skojarzy Ginny, gospodyni domowej, którą znał całe życie, z blogiem Ciasto Marzeń, nawet gdy zobaczy zdjęcie w magazynie. No bo ile osób w Dead Gulch czyta „Martha Stewart Living”? W końcu to nie „Family Circle”.
A m o ż e spodziewała się, że będą z niej dumni. Blog miał sześćdziesiąt tysięcy czytelników. D z i e n n i e. Nigdy nie przypuszczała, że ludziom aż tak spodobają się jej zdjęcia, przepisy czy cokolwiek, ale w skrytości ducha była z siebie bardzo, bardzo dumna. Nie znała nikogo (nie licząc internetowych przyjaciółek, rzecz jasna), kto dokonałby czegoś podobnego.
W dodatku przedsięwzięcie okazało się ogromnie dochodowe. Przynosiło znacznie większe zyski niż praca w supermarkecie. Pieniądze napływały z różnych źródeł, przede wszystkim z reklam. Mogła przebierać w najlepszych ofertach i dyktować własne ceny. Niezły grosz przynosiły też fotografie. Popyt na nie zaczął jej przysparzać tylu kłopotów, że musiała zatrudnić kogoś do pomocy, kto realizowałby zamówienia i otworzył sklepik na Etsy.
Jej asystentka, kobieta, która pracowała wirtualnie z Wisconsin, podpowiedziała, żeby część prac sprzedawać także w ramkach i w wersji matowej, co potroiło dochody z tego źródła. Zasugerowała też, żeby wysyłać newsletter do osób, które chcą zostać fotografami, i ten pomysł okazał się najbardziej lukratywny ze wszystkich. Co tydzień Ginny rozsyłała subskrybentom porady i wskazówki. Początkowo wydawało się to szaleństwem — w końcu co ona wiedziała o fotografii? — ale niebawem jej uczniowie sami zaczęli odnosić sukcesy, może więc mimo wszystko pomysł nie był aż taki głupi.
Gdy ludzie z magazynu „Martha Stewart Living” skontaktowali się z nią, żeby napisać duży artykuł, Ginny zaczęła zdawać sobie sprawę, że nie uda jej się dłużej utrzymać bloga w tajemnicy. Prędzej czy później ktoś w miasteczku skojarzy Ginny z Ciasta Marzeń z Ginny Smith, która pracowała w supermarkecie jako dekoratorka wyrobów cukierniczych, dopóki blog jej nie wyzwolił. Matthew oczywiście wiedział, że zarabia na zdjęciach. Nie zdawał sobie jednak sprawy z zasięgu bloga ani jak sławna stała się jego żona, zanim nie uświadomili mu tego ludzie z magazynu.
W ten poniedziałkowy poranek, stojąc na chodniku z dziurą ziejącą w piersi, Ginny przełknęła łzy.
Czego się spodziewała?
Na pewno n i e t e g o, że przyjaciółki się od niej odwrócą. Że mąż będzie czuł się zażenowany. Że matka będzie jej wbijała szpile. Tylko trzy osoby ucieszyły się z jej sukcesu. Były to jej córka, jej siostra Peggy i przyjaciółka Karen. Ale choć Karen dzielnie Ginny kibicowała, nigdy nie była najsilniejsza z paczki. W konfrontacji z Marnie, która była na Ginny w ś c i e k ł a, Karen nie miała żadnych szans.
Dotknięta do żywego Ginny ruszyła do drzwi i otworzyła je szarpnięciem. Przytwierdzony do szczytu dzwonek zadźwięczał gwałtownie, uderzając o szybę, i wiele osób spojrzało w jej stronę. Łącznie z trzema zdrajczyniami, które miały na tyle przyzwoitości, żeby poczuć się niezręcznie.
— Zapomniałyście do mnie zadzwonić? — spytała Ginny z cierpkim uśmiechem.
Karen sprawiała wrażenie zakłopotanej. Żeby pokryć zmieszanie, odsunęła czwarte krzesło.
— Witaj, kochana — poklepała siedzenie. — Dołącz do nas.
Ginny się zawahała. Chciała wierzyć, że wszystko to tylko pomyłka.
Jean otarła usta chusteczką.
— Siadaj, Ginny. Robisz z siebie widowisko. Może ty to lubisz, ale my nie.
Ginny poczuła, że policzki jej płoną, a do oczu napływają łzy. Jak zawsze, kiedy wzbierała w niej wściekłość. Jakaś jej cząstka chciała usiąść i wybaczyć im ich zachowanie, bo miała już dość zamieszania. Ta cząstka, która była piątkową uczennicą i przewodniczącą komitetu rodzicielskiego, ta, która nigdy nie farbowała włosów, choć wiedziała, że gdyby to zrobiła, wyglądałaby lepiej. Właśnie o n a wołała do Ginny, żeby usiadła.
Tego dnia jednak, gdy założyła bloga i zamieściła pierwsze zdjęcie — kawałek czekoladowego tortu z okruchami na spękanej powierzchni zabytkowego talerza z motywem kwiatowym — narodziła się inna Ginny. I czy jej się to podobało, czy nie, teraz nie było już odwrotu.
— Myślałam, że będziecie ze mnie dumne — powiedziała — a wy się wstydzicie. Nie wiem, czy dlatego, że same się na nic podobnego nie zdobyłyście, czy dlatego, że zaczęłyście się zastanawiać, co byście mogły osiągnąć, gdybyście nie marnowały czasu na ploteczki, naleśniki i roztrząsanie tego, jak zostałyście oszukane przez życie. Ale to bez znaczenia.
Wszystkie trzy gapiły się na nią jak na kosmitkę.
— Ginny, robisz za wielkie halo… — zaczęła Karen.
Przerwała jej Marnie, cała czerwona na twarzy:
— Myślisz, że jesteś taka ważna? — wysyczała, zerkając przez ramię. — Wszystko zepsułaś.
— Nie — odparła Ginny. — To wy wszystko zepsułyście.
Teraz, pochylając się nad martwą naturą w kuchni, wiedziała, że pojedzie do Oregonu. Wiedziała też, że Matthew będzie wściekły. A matka będzie ją ostrzegała przed wszystkimi strasznymi rzeczami, które czyhają „w świecie” na samotną kobietę.
Nic jej to jednak nie obchodziło. Weźmie ze sobą psa i pojedzie. Sama. I po raz pierwszy w życiu przeżyje przygodę.

SMAK NIEBIESKIEGO KSIĘŻYCA

blog o pysznym jedzeniu…

Ach, wiśnie!

Rozpływam się z rozkoszy. Czystej wiśniowej rozkoszy. W następnym wcieleniu b ę d ę wiśnią. Rozłożę delikatne różowe płatki w promieniach wiosennego słońca, a miodne pszczoły będą brzęczały nad moimi słupkami i spijały nektar, przynosząc zapładniający pyłek. A potem szczelnie zamknę kwiat i będę odpoczywać, kołysana przez jasne poranki i deszczowe popołudnia, aż napęcznieję, stanę się ogromna i tłusta, czerwona czerwienią warg i soczysta.
I wtedy delikatne palce zerwą mnie i z czułością wsuną w gorące, łapczywe usta złaknionej kobiety. Jej język owinie się wokół mojej krągłości, poczuję, jak wybucham w jej gardle, spływam kaskadą do żołądka, karmiąc ją i zanosząc światło słońca do jej ciała.
Przyszła pora na wiśnie. Możecie je przyrządzać na rozmaite sposoby, jeśli tylko macie chęć. Możecie dodawać je do ciast, naleśników i sałatek. Choć tak naprawdę po co? Najlepiej je po prostu zjeść.
Wiśnie są bogate w witaminę C i błonnik. Mają właściwości przeciwzapalne i są wykorzystywane w leczeniu artretyzmu. Wieść niesie, że dobrze wpływają na płodność.
Dajcie się skusić na kilka.
Serdeczności,
Ruby

ROZDZIAŁ DRUGI

Pierwsza na farmie Lavender pojawiła się Ruby Zarlingo. Przyjechała z San Francisco tydzień wcześniej, żeby pomóc w przygotowaniach. Ruby wiedziała, że Lavender jest silna. Ale takiego ogromnego przyjęcia nie powinno się organizować w pojedynkę.
No i, prawdę mówiąc, Ruby musiała się uwolnić od ojca. Protestował przeciwko pomysłowi, żeby „całą drogę” jechała sama, jakby miała lat siedemnaście, a nie dwadzieścia sześć. I jakby nigdy nie prowadziła ciężarówek znacznie większych niż malutki kamper z przyczepą, którą po długich namowach ojciec pomógł jej przerobić na kuchnię.
Musiała przyznać, że podróż była znacznie cięższa, niż się spodziewała. Poranne nudności towarzyszyły jej stale, nie tylko o poranku. Pierwszy raz w życiu zachowywała się jak maruda, ogromna maruda, która głównie wymiotuje, próbuje uspokoić żołądek i wymiotuje dalej.
Ruby zawsze wyobrażała sobie, że farmę w Oregonie otacza las, a drzewa sięgają aż linii pól, tuląc się do siebie pod złowrogimi chmurami. Sądziła, że będzie przypominała Hicksville.
Ale teraz, czekając na możliwość skrętu w lewo (zablokowaną przez niecierpliwych portlandczyków i turystów spoza stanu krążących po winnicach hrabstwa Yamhill), widziała, jak bardzo się myliła. Miodowa Farma Lavender w swej złotozielonej świetności rozsiadła się pod słonecznym niebem, pośród wysokich gór w oddali i łagodnych wzgórz nieopodal. Na sąsiedniej łące brykały jagnięta. Para młodo wyglądających czarno-białych krów z wielkimi uszami przeżuwała trawę i spoglądała na Ruby obojętnym wzrokiem. (Skąd jej przyszło do głowy, że wyglądają młodo? Przecież krowy nie mają zmarszczek). Na zboczach wzgórz w oddali pyszniły się winnice, jak na jakimś włoskim pejzażu.
Ruby czuła napór aut za plecami, ale kiedy ciągnie się przyczepę, nie sposób szybko skręcić w lewo. Żeby się uspokoić, pogwizdywała starą balladę. Wytrącona z równowagi zaczęła myśleć o ojcu, głównym powodzie jej zmartwień w tej chwili. Przypomniała sobie, z jak wielką dezaprobatą odniósł się do jej podróży. Miał swoje racje, po części uzasadnione, po części jednak były to pozostałości z czasów, gdy jako dziecko omal nie umarła na białaczkę.
W sznurze samochodów z naprzeciwka pojawiła się większa przerwa. Ruby wcisnęła gaz, skręciła z wielką starannością i wciągnęła przyczepę na wysypany żwirem plac. Zaparkowała przed starym piętrowym wiejskim domem, który przerobiono na sklep. Fioletowo-zielony napis na drewnianej tablicy, pięknie rzeźbionej i malowanej, głosił:
„MIODOWA FARMA LAVENDER”.
Poniżej wymienione były dostępne dobra: „MIÓD, PRODUKTY Z LAWENDY, ŚWIEŻE ARTYKUŁY”.
Otoczyła ją opalizująca bańka szczęścia i Ruby roześmiała się w głos. Wreszcie dotarła na miejsce! Położyła dłoń na brzuchu i powiedziała:
— I co ty na to, maluchu? Chodźmy się trochę rozejrzeć.
(…)

CIASTO MARZEŃ

Ciasto na drogę

Oto superprosty przepis na ciasto do kawy — takie, które nie będzie się rozpadało i które bez problemu możecie zabrać ze sobą na piknik albo do przyczepy, gdy wybieracie się w podróż. Tak, jutro rano wyruszam na spotkanie przygody. Ratunku!

Superproste ciasto z kruszonką

Ciasto
2 szklanki mąki
1/2 szklanki cukru
2 łyżeczki proszku do pieczenia
3/4 łyżeczki soli
3/4 łyżeczki sody oczyszczonej
1/3 szklanki masła, bardzo delikatnego
1 roztrzepane jajko
1/2 szklanki maślanki

Posypka
1/2 szklanki brązowego cukru
2 łyżeczki cynamonu
2 łyżki roztopionego masła
1/2 szklanki posiekanych orzechów włoskich

Wsyp suche składniki do miski i dokładnie wymieszaj. Połącz ze sobą składniki mokre i wymieszaj z suchymi. Wlej całość do nasmarowanej tłuszczem kwadratowej formy.
W oddzielnej misce połącz składniki kruszonki. Posyp nią wierzch ciasta.
Piecz 30 minut w piekarniku rozgrzanym do 175ºC.

 
Wesprzyj nas