Fenomenalna. Perfekcyjna w każdym calu. Nieprzewidywalna. Długo oczekiwany portret tajemniczej artystki


Ewa Demarczyk z dnia na dzień stała się gwiazdą wielkiego formatu.
W 1964 roku podbiła Paryż.
Wróżono jej ogromną karierę. Miała najlepszych „tekściarzy” — Baczyńskiego, Tuwima, Dymnego.
Dbała o każdy szczegół.
Była wielkim odkryciem, wielkim spełnieniem i nagle zniknęła.

Autorki odkrywają źródła jej wielkości, opowiadają też o tym, ile kosztowały artystkę pełne pasji koncerty i całkowite oddanie sztuce.

Czarnego Anioła polskiej sceny wspominają w książce m.in. Zygmunt Konieczny, Andrzej Zarycki i przyjaciele z Piwnicy pod Baranami.

Ewa Demarczyk od wielu lat nie udziela wywiadów. Teraz dostajemy jej niezwykły portret.

Fenomenalna. Perfekcyjna w każdym calu. Nieprzewidywalna.
Dzięki komu rozbłysnął jej talent?
Dlaczego zamilkła?

Angelika Kuźniak, Ewelina Karpacz-Oboładze
Czarny Anioł. Opowieść o Ewie Demarczyk
Wydawnictwo Znak
Premiera: 12 stycznia 2015

Anioł

Ewa Demarczyk jest podobna do mamy.
Widać to dobrze, gdy spojrzymy na zdjęcie z lat trzydziestych ubiegłego wieku. Jest chyba lato, bo Janina (z domu Bańdo) ma na sobie jasną sukienkę z krótkim rękawem, na dłoniach koronkowe rękawiczki. Idzie z młodym mężczyzną ulicami Krakowa. To Leonard Demarczyk. Studiuje na Wydziale Rzeźby w Akademii Sztuk Pięknych. Wkrótce wezmą ślub. Zamieszkają na Kleparzu. W kamienicy, na drugim piętrze, przy ulicy Wróblewskiego 4. W Krakowie kilka lat później, 16 stycznia 1941 roku, urodziła się Ewa.
Trwała wojna.
W dziewięćdziesięciometrowym mieszkaniu Janiny i Leonarda żyło wtedy osiemnaście osób. Ewa i jej rodzice, siostra matki Stefania, malarka, z mężem Andrzejem Stopką, scenografem, grafikiem i malarzem (po wybuchu wojny wyeksmitowani z mieszkania w Katowicach) – w pierwszym pokoju.
W drugim rodzina ojca: Wojciech Poliwoda z żoną Heleną i trojgiem dzieci, dziadek Ewy Andrzej z babcią Marią. Do Krakowa przyjechali po tym, jak zarządzono ewakuację polskiego Konsulatu Generalnego w Opolu, gdzie dotąd mieszkali. Andrzej Demarczyk był gospodarzem budynku.
W trzecim – ciotka Jadwiga z pięciorgiem dzieci. Było biednie, ale sobie radzili. Dziadek Ewy sprzedawał ryby i raki, które łowił w Białusze i w Stawach Dominikańskich. Janina Demarczyk szyła. Ciotka Jadwiga handlowała na tandecie. Wyzbywała się biżuterii, ubrań, sprzętu domowego. Ojciec Ewy i Andrzej Stopka do kwietnia 1942 roku pracowali jako kelnerzy w Kawiarni Plastyków przy ulicy Łobzowskiej 3. Wtedy Niemcy w odwecie za zamach na oficera SS na rakowickim lotnisku aresztowali w niej prawie dwieście osób. Zatrzymanych osadzono w więzieniu na Montelupich, potem wywieziono do Auschwitz. Ojciec Ewy pracował tamtego dnia. Podobno pięścią – powtarzamy za Jerzym Poliwodą, kuzynem Ewy Demarczyk[1] – znokautował legitymującego go gestapowca i uciekł. Kawiarnię zamknięto.
Styczeń 1945 roku to początek ofensywy wojsk radzieckich. Mieszkańcy kamienicy przy Wróblewskiego 4 schronili się w piwnicy sąsiedniego budynku. Leonard Demarczyk przytargał skrzynię z magazynów spożywczych. W niej, to okazało się po otwarciu, dwadzieścia pięć butelek szampana. W piwnicy świętowali urodziny Ewy. Cztery dni później, 20 stycznia, z Krakowa uciekł ostatni niemiecki żołnierz.
Poliwodowie i rodzina Janiny wyjechali w połowie 1945. Demarczykowie zostali we czworo, rok wcześniej urodziła im się druga córka, Lucyna.
„Ja nie wiem, czy potrafię opowiadać o rodzicach tak bezpośrednio – mówiła Ewa Demarczyk w wywiadzie. – Bo to takie mi się wydaje bardzo osobiste. Mam jedno bezwzględne uczucie, takie na zawsze, cudownego domu, ciepłego, bezpieczeństwa pełnego. Mimo tego, że on nie był zasobny. No bo takie się ułożyły warunki. Ja uciekałam do domu jak do azylu. Rodzice się kochali. Nas kochali”[2].
Siostry od początku bardzo się od siebie różnią.
Ewa – brunetka, pełna energii, dowcipna i pogodna. Zawsze robiła wiele rzeczy naraz. Trenowała siatkówkę, gimnastykę przyrządową. Wolała z chłopakami grać w zośkę niż bawić się lalkami. Wracała do domu z rozbitymi kolanami. Mama cierpliwie cerowała jej podarte ubrania. Śmiała się: „Najbrudniejsze dziecko w okolicy”.
Lucyna – blondynka, cicha, spokojna. Częściej siedziała w domu. (W Akademii Sztuk Pięknych skończyła potem formę przemysłową, układała kompozycje z suszonych kwiatów. Przygotowywała między innymi wystrój ołtarza w Dziadach Konrada Swinarskiego. Była asystentką scenografki Teresy Barskiej, razem pracowały przy Wodzireju Feliksa Falka. Przez wiele lat w „Zwierciadle” prowadziła rubrykę „Bukiet dla domu proponuje Lucyna Demarczyk”. Nie zgodziła się na rozmowę o siostrze. Nie mają ze sobą kontaktu od lat).
Rywalizowały.
Ewa rysowała, ale nigdy tak dobrze jak Lucyna. Lucyna śpiewała, ale nigdy nie dorównała siostrze. „Mój dom był rozśpiewany – mówiła Ewa Demarczyk. – Głos odziedziczyłam po ojcu, który miał wspaniały tenor o niepowtarzalnym dramatycznym brzmieniu. Miał słuch absolutny. I grał na wielu instrumentach. Mama też śpiewała. Często lubiłam koło niej siadać i prosiłam: »Mamo, zaśpiewaj mi Cygana«. Mama śpiewała, a ja za każdym razem płakałam. Po latach bardzo chciałam go zaśpiewać tak samo rzewnie i sentymentalnie jak moja mama, bo nie boję się sentymentalizmu. Uważam, że ten, kto wypiera się sentymentalności, to albo jest człowiekiem niepełnym, albo kłamie”[3].
Ojciec bardzo w Ewę wierzył. Rzeźbiąc, często na zlecenie kościołów (ulubiony motyw: Madonna z Dzieciątkiem), przysłuchiwał się jej wprawkom. Nagrywała własne próbki wokalne na magnetofon. Tak uczyła się śpiewać.
Ewa Demarczyk: „Mnie od początku chowano na geniusza. Może dlatego, że byłam brzydka? To nawet i straszne czasami, kiedy rodzice ubzdurają sobie, że potomstwo musi być utalentowane”[4].
Kilkuletniej Ewie zapewnili lekcje gry na fortepianie. Opuszczała je. Może nie często, ale bywało, że pięć z rzędu. („Chyba byłam zdolna, tylko leniwa, ćwiczyć to nie lubiłam”[5]). Nauczycielka nigdy jej nie karciła, nie skarżyła rodzicom. Posyłała do dziewczynki karteczki: „Bardzo dawno cię nie widziałam. Jestem ciekawa, jak grasz”.
Skutkowało, Ewa zaczynała ćwiczyć. Raz, drugi, dziesiąty. Nie zawsze jej szło. A wtedy rozrzucała nuty po pokoju. Mama także traciła cierpliwość, wysyłała ją do kąta: „Jak nie potrafisz, to nie graj”.
Dziewczynka szybko zbierała nuty i znów siadała do pianina. Była zbyt ambitna, żeby się poddać.
Na scenie mała Ewa pierwszy raz stanie w piątej klasie podstawówki. Z kokardami w warkoczach zaśpiewała do symfonii Andrzeja Panufnika.
– Niejednokrotnie na balkonie naszego mieszkania w Opolu dawała popisy wokalne – wspomina Jerzy Poliwoda. – Grała też Chopina na fortepianie[6].
W czerwcu 1960 roku Ewa Demarczyk kończy Państwową Szkołę Muzyczną II stopnia im. Władysława Żeleńskiego w Krakowie. Kilka miesięcy wcześniej w listach do Poliwody pisała, że trudno jej zdecydować, co dalej. Medycyna? Architektura? Chyba już wtedy nieśmiało dodawała aktorstwo.
– Jednego Ewa zawsze była pewna – mówi Stanisław Radwan, kompozytor. – Uważała, że trzeba trzymać się tego, co się postanowiło, bo tylko wtedy nie ma ryzyka popełnienia błędu. Miałem szesnaście, może siedemnaście lat, gdy między lekcjami w szkole muzycznej brzdąkałem na fortepianie. Ewa bez słowa przysiadła się i zaczęliśmy grać na cztery ręce. Nie znaliśmy się wcześniej, ale oboje, jak się okazało, słuchaliśmy Radia Luksemburg i tych samych jazzowych kawałków. Nie wolno było ich grać w szkole, jeden z nauczycieli się wściekł. Bałem się, że nas wywalą, a Ewa patrzyła na wszystko z uśmiechem i wtedy pierwszy raz usłyszałem te słowa: „Trzeba trzymać się tego, co się postanowiło, bo tylko wtedy nie ma ryzyka popełnienia błędu”[7].
Postanowiła: architektura.
Na egzaminie wstępnym wypadła kiepsko i oblała. Krąży opowieść, że to przez rzuty, których ponoć nie umiała robić. Dziś do akt Ewy Demarczyk na Politechnice Krakowskiej nie można zajrzeć (ochrona danych osobowych). A ci, których pytamy, nie wiedzą „na pewno”.
Nie odpuściła. Rok później, już jako studentka Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej, zdawała raz jeszcze. Podobno ze złości. Chciała pokazać ojcu, że się dostanie. Jej profesorem był Wiktor Zin. Wspominał: „Ewa po pierwszym roku zdawała u mnie egzamin i jakoś jej nie poszedł. Chciałem, żeby dostała bardzo dobry. Mówiłem: »Ewa, przyjdziesz do mnie jeszcze raz«. Odpowiedziała: »Nie wiadomo«”[8].
Buntowała się, bo nie cierpiała, gdy ktoś jej coś kazał.
„Od dziecka zwracała na siebie uwagę nie tylko oryginalną urodą, ale też charakterem – mówił Tadeusz Kwinta, aktor, mieszkał niedaleko Demarczyków. – Umiała postawić na swoim. Kiedy kazano iść, stała. Kiedy kazano siedzieć, biegła”[9].
O tym, jak Ewa Demarczyk trafiła do kabaretu Cyrulik, założonego przez studentów Akademii Medycznej, krążą co najmniej dwie opowieści. Andrzej Truchliński, lekarz medycyny pracy, twierdzi, że to on przyprowadził ją na próbę. Andrzej Ruda, który nie należał do Cyrulika, ale jego brat przyjaźnił się z Ewą, jest innego zdania. Mówi, że przedstawił ją koledze z roku Andrzejowi Sikorskiemu, jednemu z założycieli kabaretu: – On zaprosił Ewę Demarczyk na przesłuchanie[10].
Pytamy też o to dawnych członków Cyrulika. Zgodzili się na rozmowę, nawet bardzo chętnie. Pokazują zdjęcia, nagrania, archiwalne artykuły.
Rajmund Jarosz, reżyser:
– Październik? Listopad? Kiedy przyszła? 1960? A może styczeń 1961?[11]
Leon Pawlik, farmaceuta:
– Daty. Daty. My już nawet nie pamiętamy, kiedy były premiery. Wiem, że przyszła i zaczęła brzdąkać na fortepianie[12].
– Nie, nie – Rajmund Jarosz kręci głową. – Być może siadła do pianina i coś zagrała, ale nie była to żadna prezentacja. Ewa, na początku nieśmiała, raczej wyczekująca, miała wtedy maleńki głosik. Była jednak fascynująca w interpretacji aktorskiej. Kiedy przyszła, nie wiedziałem, gdzie ją umieścić w programie, i na początku była całkowicie w odstawce[13].
– Aż do chwili, gdy zachorowała Zosia Wojnar – dopowiada Franciszek Serwatka, lekarz stomatolog, autor piosenek. (Kto z nas nie zna Konika na biegunach do tekstu Jacka Dybka?)[14]
Rajmund Jarosz:
– Tak! Zosia w kabarecie mówiła monolog dziewczyny, którą wyrzucono z uczelni i straciła mieszkanie na stancji. Błąkała się po Plantach. Podchodził do niej pijak i pytał: „Za ile, mała? Za ile?”. Myślał, że jest prostytutką. Gdy Zosia zachorowała, trzeba było ją zastąpić. Ewa Demarczyk powiedziała, że może to zrobić. Na następną próbę umiała cały tekst i zagrała tak, że mi po prostu buty spadły[15].
– To zaskakujące nawet, bo na co dzień była całkiem niepozorna – mówi Leon Pawlik. – Nikt by na nią nie zwrócił uwagi.
Gdy któregoś dnia ścięła włosy, wyglądała, jakby wypadły jej po tyfusie. Przezywaliśmy ją nawet Salmonella, bo tak nazywa się bakteria, która go wywołuje. Na scenie jednak wstępowało w Ewę coś demonicznego[16].
Od tego pierwszego występu w Cyruliku Ewa Demarczyk była pewna, co chce robić w przyszłości. W liście do Jerzego Poliwody pisze, że właśnie to zrozumiała[17].
Koniec lutego 1961 roku to data historyczna – tak twierdzi Rajmund Jarosz. Ewa Demarczyk zaśpiewała wtedy pierwszy raz publicznie. Cyrulik chałturzył tamtego dnia na krakowskim Balu Rymarza. Żal było odmówić – po stówie na głowę plus darmowa wyżerka.
– Ewa nie miała piosenki, która by się nadawała na ten bal – mówi Rajmund Jarosz – ale poćwiczyła pięć minut z akompaniatorem i zaśpiewała: „Miał sobie stary dziadzio
ogromny puzon”[18].
– Zawsze sobie radziła i często nam pomagała – dodaje Leon Pawlik. – W Gdyni na Festiwalu Kulturalnym Studentów w maju 1961 nasza główna piosenkarka Irena Ożóg straciła głos. Pół godziny przed rozpoczęciem spektaklu! Chcieliśmy odwołać występ. Ale Ewa powiedziała: „Ja to wszystko znam, ja zaśpiewam”. I zaśpiewała rewelacyjnie cały program. Bez próby[19].
Krótko po tym występie Irena Ożóg zrezygnowała z kabaretu. Wróciła dopiero po odejściu Ewy Demarczyk.
– Podejrzewam – mówi Leon Pawlik – że uznała, iż dwie gwiazdy to zbyt dużo[20].
Rajmund Jarosz:
– Gwiazdą to Ewa miała dopiero zostać. Stało się to na juwenaliach w hali sportowej klubu Wisła. Pamiętam, że Hieronim Kubiak, działacz komunistyczny, szef Zrzeszenia Studentów Polskich w Krakowie, wcale nie chciał, żeby występowała. Wolał Joannę Rawik, była popularna po występach w telewizji. Wrzeszczał: „Kim jest ta Demarczyk??”. Uparliśmy się i Ewa zaśpiewała banalną, szalenie dynamiczną piosenkę po włosku Ventiquattromila baci [Dwadzieścia cztery tysiące pocałunków]. Ludzie oszaleli. Wstali z miejsc. Krzyczeli: „Rany boskie! Jaki głos, jaki temperament! Jaka dykcja!”[21].
„Dykcję Demarczyk ma może dobrą, ale sepleni wizualnie” – to słowa Danuty Michałowskiej, wykładowczyni w krakowskiej Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej[22].
Opowiada o tym Rajmund Jarosz i od razu pyta Franciszka Serwatkę:
– Panie doktorze, co to znaczy: sepleni wizualnie?[23]
Franciszek Serwatka:
– Jest to nieznana medycynie przypadłość[24].
– No właśnie! Ewa Demarczyk miała dykcję po prostu krystaliczną![25]
Całą sprawę próbuje wytłumaczyć nam Miki Obłoński z Piwnicy:
– Prawdopodobnie zadziałała artystyczna zazdrość. Profesor Michałowska była bardzo znaną aktorką, w czasie wojny występowała w Teatrze Rapsodycznym. W Piwnicy po raz pierwszy prezentowała swój monodram do tekstu Andrzejewskiego. Wiedziała, że Ewa robi ogromne wrażenie i zdobywa publiczność[26].
By zdawała do szkoły teatralnej, Ewę Demarczyk namówił Rajmund Jarosz.
– Nie chodziło o dykcję – tłumaczy. – Uważałem po prostu, że profesor Maria Bieńkowska, zajmująca się w PWST impostacją głosu, może jej bardzo pomóc w dalszej karierze. Na początku Ewa chyba nie traktowała tego serio. Dopiero tydzień przed egzaminami powiedziała: „Będę zdawać”. „Zwariowałaś? Za tydzień?” „Przecież mówiłeś, że się dostanę”. „Za tydzień to ty się tekstu na pamięć nie nauczysz”. „Na pamięć to ja się na jutro nauczę”. Poprosiła mnie tylko, żebym przekonał jej mamę.
Pani Janina Demarczyk dobrze znała życie artysty: mąż był przecież rzeźbiarzem. Nic dziwnego, że niepokoiła się o córkę, która chciała rzucić architekturę i zostać aktorką. Ale zawsze wspierała Ewę w jej wyborach i tym razem też się zgodziła[27].
Gdy profesor Edward Dobrzański zobaczył Ewę Demarczyk na egzaminie (w maju 1961 roku), zwrócił uwagę, że kiedy wychodzi na scenę, „od razu tę scenę wypełnia”.
– Wykładałem wtedy w PWST sceny ze sztuk współczesnych. Kiedy Ewa weszła, siedziałem z boku. Młoda, śliczna. Niewysoka, około stu sześćdziesięciu centymetrów. Myślałem nawet, że dobrze byłoby, gdyby była wyższa. Zwróciłem uwagę na jej oczy czarne jak węgielki. Już wtedy nimi hipnotyzowała. Wpatrzona w jeden punkt, żadnego mrugnięcia. Robiła z widzami, co chciała! Zaczęła recytować. Nie pamiętam co, ale nie to było najważniejsze. Bo wszystko, co recytowała, stawało się czymś więcej niż tylko tekstem[28]. Wśród egzaminatorów zdania były podzielone. Ktoś z komisji wymowy dał Demarczyk niedostateczny. Ktoś inny miał pretensje do głosu. Komuś nie podobał się jej ruch na scenie. Jedynie komisja interpretacji uznała, że widać predyspozycje do zawodu. Skoro kandydatów na wydział aktorski jest ponad dwustu, dlaczego akurat Ewa Demarczyk ma zostać? – pytali pozostali. Głosowano. Przeszła.
Oceny z egzaminu wstępnego:
– warunki zewnętrzne: dostateczny,
– dykcja: dostateczny minus,
– głos: dobry,
– wyrazistość: dostrzegalna.
Osiem godzin tygodniowo na pierwszym roku to zajęcia z profesor Marią Bieńkowską. Obejmowały: ogólne wiadomości z zakresu anatomii i fizjologii narządu głosowego, ćwiczenie samogłosek i spółgłosek, ćwiczenia artykulacyjne, ćwiczenia oddechowe, usuwanie fałszywych napięć i oporów, wprawki i wokalizy.
– Pani profesor Bieńkowska była mistrzynią – opowiada Paweł Galia, aktor, studiował z Ewą Demarczyk. – Uczyła nas, jak gospodarować powietrzem w płucach. Tak, żeby widz z trzeciego piętra w Teatrze Słowackiego słyszał nas wyraźnie, gdy stoimy na scenie. Ewa wiedziała więcej niż my, więc z panią profesor porozumiewały się też trochę inaczej, ale ćwiczyła tak samo jak każdy pierwotniak. Dzięki temu później, gdy śpiewała długie frazy, robiła to na jednym oddechu[29].
Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna imienia Ludwika Solskiego mieściła się wtedy na drugim piętrze gmachu należącego dawniej do sióstr urszulanek. (Na pierwszym piętrze była Państwowa Wyższa Szkoła Muzyczna). Kilka sal po prawej stronie, kilka po lewej. Długi korytarz.
– Od momentu gdy Ewa weszła w te mury, w ten korytarz, cały czas coś nuciła – wspomina Marta Stebnicka, prowadziła w PWST zajęcia z interpretacji piosenki. – Szukała wolnej sali, siadała przy fortepianie albo pianinie, grała i śpiewała. A głos miała mocny. [Trzy oktawy, starała się jednak używać tylko dwóch, „aby jak najmniej udziwniać”[30]]. Zanim Ewa zaczęła studia, w szkole było pewne skupienie. Szmery, rozmowy, ale niewiele śpiewu. To Ewa tę szkołę rozśpiewała[31].
Ewa Decówna, aktorka, koleżanka z roku:
– To nie było tak, że chciała się pokazać. Po prostu lubiła śpiewać. Ludzie podchodzili, żeby posłuchać. Ja też[32].
– Marta Stebnicka na początku wcale nie doceniała walorów Ewy – mówi Paweł Galia. – Nie bardzo odpowiadała jej energia w głosie Demarczycy. Na pewno widziała potencjał, jaki w Ewie drzemał, ale ciągle powtarzała: „Nie drzyj się tak!”[33].
Marta Stebnicka:
– Przyznaję, nie byłam przygotowana na takie zjawisko, jakim już wtedy była Ewa Demarczyk. Martwiłam się, bo na zajęciach miałam piosenki końca dziewiętnastego wieku, czyli repertuar warszawskich teatrzyków ogródkowych. Myślałam: to wszystko nie dla niej, może jedynie Rebeka. [Ewa Demarczyk pierwszy raz Rebekę zaśpiewała w Cyruliku, w programie Kozaki]. Dałam Ewie w końcu piosenkę Artura Bartelsa Pod pantoflem. Taka staroświecka ramotka, żart z dziewiętnastego wieku.
„Pod pantoflem mój dziadunio
Pod pantoflem mój tatunio
Pod pantoflem trzech stryjaszków
Pod pantoflem dwóch wujaszków Pod pantoflem to nie plotki
Nieboszczycy mojej ciotki
Pod pantoflem wszyscy, wszędzie
Mój też pod pantoflem będzie”.
Wykonała to tak, jak chciałam, choć bez radości. Ale jest jeszcze coś! To dzięki Ewie zrezygnowałam na jakiś czas z nauczania w szkole. Tak, właśnie „dzięki”. Ona od strony muzycznej wiedziała po prostu więcej niż ja. Kilka razy coś powiedziała, a ja nie miałam pojęcia, o co chodzi. Oczywiście udawałam, że wiem. Doszłam jednak do przekonania w mych pedagogicznych ambicjach, że to wstyd, abym wiedziała mniej od studentki. Musiałam się po prostu douczyć[34].
Halina Kwiatkowska, która w PWST miała zajęcia z piosenki, mówi, że w śpiewie Ewy Demarczyk już wtedy nic więcej nie było do roboty:
– Na egzaminie, chyba na trzecim roku, Ewa śpiewała piosenkę z przedstawienia Cichy Don Michaiła Szołochowa. Każdy student mógł skorzystać z pomocy akompaniatorki. Zazwyczaj to ona wymyślała aranżację, proponowała akompaniament. Ewka podziękowała: „Ja wszystko sama zrobię”. Do dziś pamiętam ciszę po jej występie. Nikt nawet się nie ruszył, a studenci chętnie przychodzili na egzamin z piosenki, więc na sali było ich wielu. Wtedy jeszcze Ewa, śpiewając, odrzucała rytmicznie ramię do tyłu. Zwracałam jej na to uwagę. Nie wściekała się. Jedyną moją zasługą jest więc to, że w końcu się oduczyła[35].
(– Na początku w Piwnicy Ewa ciągle kręciła się i machała rękami – wspomina Kazimierz Wiśniak, piwniczny scenograf. – Aż któregoś dnia podenerwowany Piotr Skrzynecki powiedział: „Daj ty wreszcie spokój rękom i skup się na śpiewaniu. Najlepiej po prostu stój i patrz w reflektor nad sobą”)[36].

 
Wesprzyj nas