Opowieść Andrea Camilleriego inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Mocniejsza niż kryminalne powieści z komisarzem Montalbano w roli głównej.


W lecie 1945 roku biskup Agrigento na Sycylii staje po stronie chłopów w sporze z wyzyskującymi ich plantatorami. W odwecie zostają nasłani na niego zabójcy. Niewygodny biskup zostaje postrzelony.

Dziesięć sióstr zakonnych ofiaruje swoje życie, aby Bóg ocalił ciężko rannego duchownego… Czy był to akt wiary i poświęcenia, czy bezsensowna i okrutna ofiara?

Biskup wraca do zdrowia, ale o desperackim czynie zakonnic dowiaduje się dopiero wiele lat później..

Andrea Camilleri – znany włoski pisarz i reżyser teatralny, urodził się w 1925 roku w Porto Empedocle, małym miasteczku na Sycylii; od dawna jednak mieszka w Rzymie. Przez wiele lat głównym obszarem jego działalności twórczej był teatr.
Ponad sto realizacji scenicznych, wśród których znaczną część stanowią sztuki Pirandella i De Filippa, a z autorów zagranicznych Becketta, Ionesco, Strindberga i Eliota, przyniosło mu środowiskową sławę wybitnego reżysera, mistrza klasycznej realizacji, i zaowocowało profesurą w ważnych włoskich akademiach sztuki teatralnej i filmowej.
Jako pisarz debiutował wierszami na początku lat czterdziestych. Na tych pierwszych dokonaniach zakończył jednak swoje poetyckie próby i od tej pory powszechnie cenioną pracę reżysera łączył z eksperymentami prozatorskimi.
Pierwszą powieść Il corso delle cose (Bieg rzeczy) opublikował w wieku pięćdziesięciu trzech lat. Zmęczony poszukiwaniami na poziomie języka i kompozycji, postanowił radykalnie zawęzić formę i skupić się na strukturze powieści kryminalnej, opartej na nienaruszalności związków logicznych, czasowych i przestrzennych. Od czasu publikacji w 1994 roku Kształtu wody, pierwszej powieści detektywistycznej Camilleriego, jego popularność i poczytność we Włoszech stale wzrasta, od kilku lat zasługując na miano fenomenu czytelniczego.

Andrea Camilleri
Owce i pasterz
Przekład Paweł Bravo
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 29 stycznia 2015

Erem

Las między osadami Santo Stefano i Cammarata, położony prawie tysiąc metrów nad poziomem morza, był kiedyś tak dziki i nieprzebyty, że światło słoneczne nie dochodziło przez gęstwę liści, a kto się tam zapuścił, nie umiał określić, czy wciąż jest dzień, czy już noc. Pierwsi arabscy zdobywcy nazwali go koskin, co oznacza mroczne miejsce. Z czasem nazwa zmieniła się na Quisquina.

Rosalia Sinibaldi, urodzona w Palermo w 1130 roku dziewoja wielkiej urody i majątku, córka księcia Sinibalda i Giskardy, kuzynki króla Rogera II, czy to z niechęci do małżeństwa z księciem Baldwinem, przyszłym królem Jerozolimy, którego życzył sobie jej wuj, król Sycylii Wilhelm II (ach, te pogmatwane sycylijskie koligacje, zarówno u szlachty, jak i u gminu!), czy raczej dlatego, że nie odpowiadał jej świat, w którym się obracała — życie dworskie było dla niej zbyt grzeszne, skupione na przyjemnościach materialnych, gromadzeniu bogactw i okazywaniu zbytku (ten sam wstręt miał poczuć za kilkadziesiąt lat młodzieniec o imieniu Francesco) — postanowiła około 1150 roku, ledwo co ukończywszy dwadzieścia lat, uciec z rodzinnego miasta, by żyć w samotności i modlitwie.
Z początku przenosiła się to tu, to tam, wreszcie zaszyła się w czymś na podobieństwo jamy w lesie Quisquina, połączonej z innymi rozpadlinami, tak ukrytej między skałami i gęstwiną, że nawet psom trudno byłoby ją wytropić. Żyła tam dwanaście lat. Było to idealne miejsce na modlitwę, kontemplację i umartwienia, bez żywej duszy w pobliżu.
Inskrypcja na skale tuż przed niskim wejściem do groty głosi: Ego Rosalia Sinibaldi Quisquine et Rosarum domini filia Amore Domini mei Iesu Cristi in hoc antro habitari decrevi („Ja, Rosalia Sinibaldi, córka pana na dobrach Quisquina i Rose, postanowiłam zamieszkać w tej oto pieczarze z miłości do Pana mojego Jezusa Chrystusa”). Małe wyjaśnienie: ojciec Rosalii, Sinibaldo, był feudalnym panem Quisquiny oraz osady zwanej Rose.

Kilka lat później Rosalia Sinibaldi przeniosła się do groty w masywie Pellegrino, górującym nad Palermo (górującym do tego stopnia, że w czasach wojen punickich rozbił tam obóz Hamilkar Barkas i co jakiś czas spadał na miasto ze swoimi ludźmi, wycinając w pień Rzymian, którzy je okupowali). W tejże grocie żyła w zupełnej samotności, dopóki nie umarła w 1166 roku. I wszyscy o niej zapomnieli. Na prawie pięćset lat.

W 1624 roku w Palermo wybuchła straszliwa zaraza, przed którą, zdawało się, nie było ratunku. Piętnastego lipca owego roku pewien człowiek wybrał się na polowanie na górę Pellegrino, bynajmniej nie dla rozrywki, ale po to, żeby zdobyć coś do jedzenia, żywności bowiem coraz bardziej brakowało. I oto ukazała mu się dziewczyna, Rosalia. Wskazała grotę i pouczyła, że jeśli pozbiera jej kości, które się tam znajdują, i przeniesie w uroczystej procesji ulicami Palermo, zaraza zostanie niechybnie pokonana. Myśliwy zbiegł do miasta na złamanie karku i powtórzył wszystko władzom, te zaś były gotowe choćby i duszę zaprzedać, byleby skończył się pomór. Odnaleziono grotę, ale kości były tak wtopione w kamień, że trzeba było wykuć kawał skały, który je zawierał. Odbyła się uroczysta procesja i zaraza niebawem ustąpiła.
Ogłoszona patronką Palermo święta Rozalia, zwana małą świętą, stała się wśród ludu przedmiotem wielkiej czci, trwającej po dziś dzień. Zaraz po tym, jak odkryto jej szczątki, dwaj murarze zaczęli szukać groty w lesie Quisquina, czyli pierwszego miejsca odosobnienia świętej, i w końcu do niej dotarli. Było czymś naturalnym, że grota stała się celem pielgrzymek i kultu, obok zaś zbudowano kaplicę, do której nieprzerwanym strumieniem przybywali wierni.

W 1690 roku majętny kupiec z Genui, Francesco Scassi (albo Scasso), doznał mistycznego olśnienia i przeniósł się do tej samej groty z trzema towarzyszami. Pobudował obszerny klasztor i spory kościół, choć nowy właściciel dóbr, książę Gaetano Ventimiglia di Collesano, sobie przypisał całą zasługę i na pamiątkę polecił umieścić w kościele stosowną tablicę.
Scassi ustanowił bardzo surowe reguły dla tych, którzy chcieli dołączyć do pustelniczej wspólnoty. Bo o to w gruncie rzeczy chodziło — o świecką wspólnotę pustelniczą, której mieszkańcy nie byli prawdziwymi braćmi zakonnymi, chociaż tak kazali na siebie mówić. Chodzili w habitach, ale nie należeli do żadnego zakonu i nie byli poddani regule monastycznej.
Bez reguł pozostali aż do chwili rozwiązania, choć niejeden biskup (Ramirez, Lo Jacono, Peruzzo) nieraz interweniował z ojcowską cierpliwością i równie ojcowską twardą ręką, aby przestrzegali chociaż podstawowych reguł.

Nowicjat, wedle zamysłu Scassiego, miał trwać okrągły rok, a próby do przejścia w tym czasie były tak ostre, okrutne wręcz, że większość kandydatów, jeśli nie miała w sobie skłonności do umartwień w imię wywyższenia duchowego, odpadała po paru miesiącach. Scassi zarządził również, że ciało zmarłego współbrata miało pozostać bez pochówku, tylko — tak jak u kapucynów w Palermo — wystawione na widok w specjalnej krypcie, do której wchodziło się przez klapę w środku kościoła.
Im obrzydliwszego wyglądu nabierały zwłoki, tym bardziej radowali się współbracia. Mieli dzięki nim nieustające przedstawienie nędzy ziemskiego bytowania człowieka.
Procedura suszenia, według tego, co pisze Sal-vatore Indelicato, polegała na przełożeniu trupa na „ruszt z glinianych rurek w hermetycznie zamkniętym pomieszczeniu; siedem, osiem miesięcy później nasączano go octowym wyciągiem z ziół aromatycznych i wreszcie wystawiano na słońce w celu całkowitego wysuszenia”*.
Sława eremu, jego ostrych warunków życia i mistycznej aury, szybko rozeszła się także poza wyspą, zgłaszało się dużo chętnych — czy to ze szczerego powołania, czy dlatego, że mieli niezałatwione porachunki z prawem. Albo, jeśli tak to wolałby ktoś ująć, z własnym sumieniem.
Tak właśnie zachował się Bartolomeo Pii, hiszpański generał stacjonujący w Palermo, który zabiwszy niewinnego człowieka, opuścił wojsko i uszedł do pustelni w Quisquinie — zwał się odtąd bratem Vin-cenzo. Zawsze to lepiej zostać wolnym pustelnikiem, niż trafić za kraty. Wścibstwo nie było tam dobrze widziane, nikt nikogo o nic nie wypytywał, każdy zajmował się sobą, przyjęty do wspólnoty brat wybierał nowe imię i mógł zapomnieć o prawdziwym.

Przedstawicielom prawa nawet nie przeszło przez myśl, aby wspiąć się aż do eremu, żeby przekonać się, kto tam jest, a kogo nie ma. Książęta, biskupi, kardynałowie i szlachta wszelkiego autoramentu (na Sycylii natykałeś się na szlachcica co dwa kroki) zaczęli robić tam krótkie wypady dla podkurowania duszy i ciała, powietrze bowiem było czyste, świeże i zaostrzało apetyt.
Co prawda, niemal od początku między niby-za-konnikami w eremie dochodziło do niesnasek, zawiści, przemocy wszelkiego rodzaju i kradzieży.
Indelicato nieco dalej wspomina: „Król Ferdynand IV pod koniec krótkiego pobytu w 1807 roku był pod takim wrażeniem mistycznej atmosfery klasztoru, iż rozkazał, aby co roku dostarczano pustelnikom tuńczyka”.
Cieszyli się tym tuńczykiem niewiele ponad pięćdziesiąt lat; potem na miejsce Burbonów przyszli bezbożni Piemontczycy i piękny zwyczaj upadł.
Rzecz jasna, z biegiem czasu erem bardzo się rozrósł, a las częściowo uporządkowano, wytyczając w nim ścieżki i alejki. W sumie na całym obszarze było parędziesiąt cel, a nawet znajdowały się tam sala ceremonialna i noclegownia dla gości. W lesie wytyczono drogę, która prowadziła do „wielkiego” dębu, pod którym święta nie tylko się modliła, lecz także suszyła włosy.

Sprawy zaczęły iść w złym kierunku w 1922 roku, kiedy ówczesny przełożony, brat Bernardo, został odnaleziony wewnątrz eremu z poderżniętym gardłem. Czy zbrodnicza ręka należała do przybysza z zewnątrz, czy był to raczej skutek wewnętrznych porachunków? Prawie wszyscy skłaniali się do drugiej hipotezy, ale w październiku 1922 roku władzę we Włoszech przejęli faszyści i nawet na Sycylii karabinierzy wraz z policją mieli poważniejsze zmartwienia na głowie.
Tak czy owak, zabójstwo ujawniło, z jakiej gliny ulepieni są niektórzy pustelnicy. Zaraz po zabójstwie zaczęło im brakować pieniędzy. Przestały napływać spadki i sute darowizny. Erem mógł o własnych siłach przetrwać atak zimy dzięki swoim murarzom, szewcom, kowalom i piekarzom, ale pustelnicy nie wytwarzali niczego zdatnego do sprzedaży, ograniczali się do rzeczy, które pozwalały im przeżyć.

W 1928 roku władze urzędowo rozwiązały wspólnotę. Sławna aura mistyczna sprawiła, że niektórzy eremici przez kilka wieków umierali w opinii świętości (choć nigdy nie przełożyło się to na konkretne kanonizacje). Ale zbyt wielu braci bez ceregieli tę aurę lekceważyło, poświęcając się bardziej świeckim zajęciom, takim jak napaści, wymuszenia, kradzieże mienia i bydła, rozboje.
Kiedy nadszedł dekret o rozwiązaniu, niektórzy eremici nie usłuchali władzy kościelnej i zaczęli okupację eremu. Z czego żyli, dość łatwo się domyślić.

Nowy biskup Agrigento, pięćdziesięcioczteroletni Giovanni Battista Peruzzo, konsekrowany w 1932 roku, po paru latach postanowił zrobić porządek ze zbuntowanymi eremitami z Quisquiny, którzy już całkiem jawnie dawali schronienie zbiegom i mafiosom, aktywnie z tymi drugimi współpracując.
Peruzzo był człowiekiem zdecydowanym, o żelaznej woli, i po wieloletnich perypetiach dopiął swego — na czele nielicznych pustelników, którzy do trwali do tej chwili, postawił dwóch księży, jednego jako przełożonego, drugiego jako kapelana. Przeciwko tej czystce podjętej przez Peruzza oponowali nie tylko eremici, lecz także niejeden pełnomocnik prefekta prowincji, wyznaczony do zarządu dobrami sanktuarium, w obawie, że kuria z Agrigento zechce roztoczyć nad nimi kontrolę.
Peruzzo, urodzony w Alessandrii w Piemoncie, dosłownie zakochał się w Quisquinie, w jej „spokojnym odosobnieniu”, jak napisał do prałata z Santo Stefa-no. Kiedy tylko miał trochę wolnego czasu, chronił się w eremie.

W 1945 roku zamierzał przybyć do Quisquiny 15 lipca i spędzić tam miesiąc czy dwa miesiące w towarzystwie jedynie „brata pasjonisty” — ten miał zadbać o wszystkie potrzeby związane z pobytem biskupa, między innymi znaleźć chłopaka, który codziennie będzie schodził do wsi na zakupy. Peruzzo w żaden sposób nie chciał swoją obecnością sprawiać kłopotów duchownym z Santo Stefano. Jednak szereg okoliczności spowodował, że musiał wcześniej roz począć urlop. W dodatku w towarzystwie nie pasjonisty, lecz wielebnego Graceffy, jednego z księży wysłanych tam przez niego w celu zarządzania klasztorem.

Kiedy dotarł do eremu, przebywało w nim tylko dwóch czy trzech pustelników, jakiś przyjezdny i jeden człowiek pełniący funkcje kucharza i posługacza. Dziewiątego lipca wieczorem Peruzzo, jak zwykle, poszedł z księdzem Graceffą do lasu na spacer, z konieczności krótki, bo ksiądz cierpiał na częściowy paraliż i zwyrodnienie kręgosłupa, co bardzo ograniczało mu ruchy. Spacer na ogół kończył się w miejscu, w którym „kilka kamieni zachęcało, by przysiąść”. Również tego wieczoru usiedli na nich. Biskup Peruzzo spojrzał na zegarek. Była dokładnie dziewiętnasta czterdzieści pięć. Spacerowali przez kwadrans. Teraz zamierzali posiedzieć sobie pół godziny, by nacieszyć się rześkim powietrzem i w ciszy „rozmyślać o duszy”, z dala od „ludzkiej ciżby”.

Ale co najmniej trzech przedstawicieli owej ciżby czaiło się parę metrów dalej.

 
Wesprzyj nas