Są takie powieści, po których przeczytaniu nie chcemy rozstawać się z bohaterami, mając wręcz… żal do autora, że niestety zakończył historię. I są takie, w których od pierwszych stron dostrzegamy niezapomniany film, jaki natychmiast chcielibyśmy obejrzeć. „Córka piekarza” należy do obu tych kategorii.


Kiedy Reba, dziennikarka lokalnego pisma w Teksasie, trafia do znanej w okolicy piekarni, prowadzonej przez Elsie, powojenną emigrantkę z Niemiec, chce się tylko dowiedzieć jak wyglądają tradycyjne niemieckie Święta Bożego Narodzenia. Wspomnienia starszej pani nie są jednak ciepłe i optymistyczne, a potrawy, przyrządzane niegdyś z zastępczych surowców, nie takie jak powinny być. Elsie na całe życie zapamiętała przede wszystkim Święta z grudnia 1944, podczas których ukryła w wielkim piecu Tobiasa, małego żydowskiego uciekiniera. Tej samej nocy uczestniczyła w pierwszym w życiu dorosłym balu, na którym o mało nie została zgwałcona przez szanowanego oficera SS…

Elsie nie chce o tym pamiętać i przez lata zakłamywała przeszłość. Reba, córka alkoholika, też ją zakłamuje, by codziennie rano z podniesionym czołem wyjść z domu do pracy. Obie kobiety dzieli wszystko – pokolenie, wychowanie, warunki, w jakich dorastały – a jednak, gdy zaczynają ze sobą rozmawiać, tworzy się między nimi osobliwa więź, która wpłynie na ich postrzeganie świata…

W wielowątkowej powieści, obejmującej siedemdziesiąt lat, Sarah McCoy opowiada o dramatycznych losach dwóch niemieckich sióstr, Elsie i Hazel, z których pierwsza została z rodzicami, prowadząc rodzinną piekarnię, a druga, młoda wojenna wdowa, z parą bliźniaków trafiła do jednego z ośrodków selekcjonujących i wychowujących dzieci na „prawdziwych Niemców”. Rodzinna tragedia, upadek faszystowskich Niemiec i poznanie amerykańskiego żołnierza zmieni życie Elsie na zawsze…

Czy Riki, sympatyczny narzeczony Reby, Meksykanin, pracujący w służbach granicznych i tropiący nielegalnych meksykańskich emigrantów, też zmieni jej życie? Czy łączy ich prawdziwa miłość? Tak naprawdę każdy ma swoją ciemną stronę. Jeśli ją widzisz i potrafisz zaakceptować własną, a on widzi i akceptuje swoją, to coś macie naprawdę – tłumaczy Rebie Elsie.

Dwa główne wątki, dwa światy i dwie epoki Sarah McCoy przeplata ze sobą tyleż sugestywnie, co podsycając wciąż naszą ciekawość. A kwestie najważniejsze – miłość i potrzebę domu, honor i ludzką przyzwoitość, obronę przed zawieruchami Historii, na jakie nie mamy wpływu i umiejętność przystosowania się do nowej sytuacji bez utraty własnego człowieczeństwa – wzruszająco „zatapia” w smakowitych plackach marcepanowych i makaronikach, w serniku z wiśniami i cieście maślanym z cynamonem, w batonach migdałowo-miodowych i popularnych pierniczkach Lebkuchen, jakie Elsie, córka piekarza – kiedyś w Niemczech a potem w Ameryce – wypiekała przez całe życie.

Wszyscy mówimy o sobie drobne kłamstewka, o naszej przeszłości i czasie obecnym. Uważamy niektóre z nich za maleńkie i nieistotne, a inne za wielkie i obciążające. Ale one są takie same. Jedynie Bóg zna dość faktów, by osądzać nasze dusze.

Sarah McCoy jest córką oficera armii Stanów Zjednoczonych, dzieciństwo spędziła w Niemczech. Mieszka z mężem w El Paso w stanie Teksas. Jest autorką trzech powieści.

Sarah McCoy
Córka piekarza
Przekład Elżbieta Kowalewska
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 8 października 2014

Rozdział 1

Franklin Ridge Drive 3168
El Paso, stan Teksas
listopad 2007 r.

Reba dzwoniła do niemieckiej piekarni U Elsie codziennie przez ponad tydzień, bezskutecznie. Za każdym razem na sekretarce odzywał się nosowy głos mówiący akcentem z zachodniego Teksasu. Wypiła łyk soku pomarańczowego, żeby rozjaśnić i złagodzić ton swego głosu, po czym usłyszała sygnał, by się nagrać.
‒ Halo, tu Reba Adams z czasopisma „Sun City”. Dzwoniłam już, żeby się skontaktować z Elsie Meriwether. W ostatnich dwóch wiadomościach zostawiłam swój numer, żebyście państwo mogli do mnie oddzwonić… Byłabym wdzięczna. Dziękuję. – Rozłączyła się i odłożyła bezprzewodową słuchawkę na kanapę.
P.S. Wyjmij cie głowy z pieca i odbierzcie ten przeklęty telefon!
‒ Dlaczego tam po prostu nie pójdziesz? – wtrącił Riki, wkładając kurtkę.
‒ Chyba nie mam wyboru. Za dwa tygodnie upływa termin – powiedziała z rozgoryczeniem. – Myślałam, że ten temat będzie fajny i łatwy do napisania. Godzinka przez telefon, wysłać fotografa, żeby zrobił parę zdjęć, i gotowe. To tylko świąteczny felieton. – Zajrzała do lodówki i zlustrowała wzrokiem sernik karmelowy, który Riki trzymał na wieczór. – Coś ogólnie o Bożym Narodzeniu, z lokalną nutką.
‒ Uhm. – Riki zadzwonił kluczykami do samochodu. – To nie powinno być zbyt trudne, mamy tu Teksas i Meksyk… Co jeszcze potrzeba? – Uśmiechnął się znacząco.
Reba wywróciła oczami, pragnąc, żeby już sobie poszedł. Ta radość z wyczekiwania na jego wyjście nieco ją zasmuciła. Kiedyś jego obecność przyprawiała ją o fale ekscytacji, zupełnie jak po wypiciu zbyt wielu kieliszków wina. Lubiła jego przemądrzałe kowbojskie powiedzonka. Ciemna karnacja i hiszpański akcent czarowały ją i podniecały; był tak egzotyczny, że nie potrafiła mu się oprzeć.
Gdy pisała artykuł o imigrantach, oprowadzał ją po całym posterunku Straży Granicznej. Robiąc notatki, z trudem utrzymywała w ręku długopis, bo wibracje jego głosu jak dźwięk kamertonu przeszywały ją na wskroś i przenikały aż do palców. Wycieczka po posterunku i wywiad zakończyły się tam, gdzie się rozpoczęły: przy wejściu.
‒ Jesteśmy tylko zwyczajnymi facetami wykonującymi swoją pracę – podsumował, otwierając jej drzwi wyjściowe.
Skinęła głową i przez krępująco długą chwilę stała tak, nie będąc w stanie przekonać swoich stóp, by wyszły poza zasięg jego magnetycznego, ciemnego spojrzenia.
‒ Gdybym potrzebowała jeszcze trochę informacji, czy można będzie się później skontaktować? – zapytała, a on natychmiast podyktował jej swój numer.
Kilka tygodni później leżała obok niego, naga, zastanawiając się, kim jest kobieta, która zawładnęła jej ciałem. Bo nie Rebą Adams. A przynajmniej nie Rebą Adams z Richmond w Wirginii. Ta dziewczyna nigdy nie przespałaby się z mężczyzną, znając go tak krótko. To skandaliczne! Lecz dziewczyna czuła się jak nowo narodzona i było to dokładnie to, czego chciała. Owinęła się więc wokół jego ciała i przyłożyła policzek do opalonej klatki piersiowej, mając pełną świadomość, że kiedy tylko zechce, może wstać i wyjść. Czuła wewnętrzną siłę, lekkość i satysfakcję.
Ale nie chciała jeszcze wychodzić ani żeby on wyszedł. Nawet modliła się, by został. I zrobił to, a teraz ona czuła się jak wędrowny ptak przywiązany do skały na pustyni. Poruszyła nerwowo stopami, zaburczało jej w brzuchu.
‒ Do zobaczenia. – Riki pocałował ją w tył głowy.
Reba nie odwróciła się.
Drzwi otworzyły się i zamknęły; na gołych kostkach nóg poczuła chłodny powiew listopadowego wiatru. Gdy jego biało-zielona półciężarówka Straży Celnej i Granicznej Stanów Zjednoczonych przejechała pod frontowym oknem, wyciągnęła z lodówki ciasto. Żeby nic nie było widać, odkroiła po cienkim plasterku z każdego z trzech pozostałych kawałków, po czym oblizała użyty w tym celu nóż do smarowania.

*

Po południu Reba zaparkowała przed niemiecką piekarnią U Elsie przy Trawood Drive. Sklep był mniejszy, niż sobie wyobrażała. Nad wejściem wisiał wyrzeźbiony w drewnie napis: Bäckerei. W powietrzu unosił się zapach drożdżowych chlebów i lukru miodowego, i to pomimo wiejącego od Gór Franklina porywistego wiatru. Reba postawiła kołnierz kurtki. Jak na El Paso dzień był chłodny, tylko siedemnaście stopni.
Dzwonek nad drzwiami piekarni zadźwięczał i ze sklepu wyszła ciemnowłosa kobieta z małym synkiem. Chłopiec trzymał solonego precelka i próbował go jeść.
‒ Kiedy dostanę piernika? – pytał.
‒ Po obiedzie. – Matka wzięła go za drugą rękę.
‒ A co jest na obiad? – Chłopiec ugryzł zakręcony środek precla.
‒ Zupa, menudo. – Potrząsnęła głową. – Jeść, jeść, jeść. Tylko o tym myślisz.
Przeszła z chłopcem obok Reby. Doleciał od nich słodki zapach cynamonu i ziela angielskiego. Reba weszła do środka z postanowieniem zdobycia wreszcie potrzebnych informacji. Wewnątrz gdzieś z góry płynęła jazzująca muzyka bigbandowa. W rogu nad filiżanką kawy i kawałkiem strucli siedział jakiś mężczyzna i czytał gazetę. Za szklaną ladą uwijała się szczupła, lecz mocnej budowy kobieta o srebrzystych blond włosach, zrzucając z tacy do koszyka świeże, chrupiące bułki.
‒ Jane! Dodałaś nasion słonecznika, a mówiłam, że ma być kminek! – krzyczał ktoś zza zasłony w drzwiach oddzielających kawiarnię od kuchni.
‒ Mamo, mam klientkę – odpowiedziała Jane, odgarniając za ucho siwiejące pasemko.
Reba poznała teksański nosowy głos z automatycznej sekretarki.
‒ Co podać? Tu jest ostatnia partia dzisiejszych Brötchen. Świeżutkie – podkreśliła, wskazując na koszyk.
‒ Dziękuję, ale… ja… nazywam się Reba Adams. – Przerwała, lecz Jane w najmniejszym stopniu nie okazała, że wie, o co chodzi. – Zostawiłam kilka wiadomości na waszej sekretarce.
‒ Zamówienie na ciasto?
‒ Nie. Piszę dla czasopisma „Sun City”. Chciałam przeprowadzić wywiad z Elsie Meriwether.
‒ Ach, przepraszam. Zwykle sprawdzam wiadomości w niedziele, ale w ten weekend nie miałam możliwości. – Odwróciła się w stronę kuchni. – Mamo, ktoś do ciebie. – Postukała w klawisze kasy w rytm jazzu na trąbkach i zawołała ponownie: ‒ Mamo!
Zadzwoniły rondle.
‒ Wyrabiam ciasto!
Jane uniosła ramiona przepraszająco.
‒ Zaraz wrócę. – Rozchyliła zasłonę, ukazując stalowe wyposażenie kuchni i szeroki, dębowy stół piekarski.
Reba zlustrowała wzrokiem złociste bochenki leżące w koszykach na sklepowym regale: Roggenbrot (lekki żytni), Bauernbrot (farmerski), Doppelback (pszenno-żytni), Simons brot (pełnoziarnisty), szwarcwaldzki, żytni z cebulą, precle, bułki z makiem, no i Brötchen (bułki pszenne).
Za szkłem lady sklepowej zobaczyła równe rzędy podpisanych słodkości: placek marcepanowy, makaroniki, trzy różne rodzaje ciasta: orzechowe, sernik z wiśniami i maślane z cynamonem, batony migdałowo-miodowe, strudel, strucla, ciasto pigwowe, duńskie z serem śmietanowym i Lebkuchen (pierniczki). Do kasy przymocowana była kartka z napisem: „Ciasta świąteczne na zamówienie”.
Rebie zaburczało w brzuchu. Odwróciła się od lady i skupiła uwagę na stojącej obok kasy doniczce z wysmukłym krzaczkiem kopru. Nie wolno, nie wolno – powtarzała sobie w duchu, a potem wygrzebała z torebki rulonik owocowych pastylek Tums i wzięła jedną do ust. Smakowała jak cukierek i dawała podobne zadowolenie.
Znów zadźwięczał jakiś rondel i podniesiony głos rzucił coś po niemiecku. Jane wróciła ubrudzona mąką na fartuchu i przedramionach.
‒ Właśnie kończy robić placki. Proszę poczekać. Może napije się pani kawy?
Reba pokręciła głową.
‒ Nie, dziękuję. Usiądę tylko.
Jane wskazała na stoliki, zauważyła mąkę na rękach i strzepnęła ją. Reba usiadła, wyjęła notes i dyktafon.
Chciała mieć pewność, że teraz już zdobędzie wypowiedzi nadające się do artykułu i uniknie kolejnego przyjazdu.
Jane przetarła szybę lady czymś o zapachu lawendy, a potem zabrała się do stolików kawiarnianych. Na ścianie obok Reby wisiała czarno-biała fotografia w ramce. W pierwszej chwili pomyślała, że to Jane stojąca obok starszej kobiety, może Elsie. Lecz ubranie całkiem się nie zgadzało. Młoda kobieta miała na sobie długą pelerynę narzuconą na białą sukienkę i włosy upięte w kok. Starsza była ubrana w tradycyjną dirndl, wyszywaną w kwiaty przypominające stokrotki. Złączone dłonie trzymała przed sobą i patrzyła nieśmiało, podczas gdy młodsza wyprostowała się dumnie do obiektywu i uśmiechnęła szeroko, jednak jakby trochę zirytowana na robiącego zdjęcie.
‒ To moja oma i mama, Boże Narodzenie tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku – objaśniła Jane.
Reba pokazała głową w stronę fotografii.
‒ Widzę rodzinne podobieństwo.
‒ To w Garmisch przed zakończeniem wojny. Mama nigdy dużo nie mówiła o swoim dzieciństwie. Kilka lat później wyszła za tatę, jak tylko uchylono przepis zabraniający fraternizacji żołnierzy. Ojciec stacjonował tam przez osiemnaście miesięcy z wojskowym korpusem medycznym.
‒ Brzmi jak piękna historia – zauważyła Reba. – Dwoje ludzi z zupełnie różnych światów spotyka się w takich okolicznościach.
Jane machnęła w powietrzu szmatką.
‒ Czy nie jest tak zawsze?
‒ Z czym?
‒ Z miłością. – Wzruszyła ramionami. – Po prostu w nas uderza: BUM! – Spryskała stolik lawendą i wytarła do czysta.
Miłość była ostatnią rzeczą, o której Reba chciała rozmawiać, zwłaszcza z nieznajomą.
‒ A więc pani tata jest Amerykaninem, a mama Niemką? – Nagryzmoliła w notesie spiralkę, mając nadzieję, że Jane będzie tylko odpowiadała na jej pytania, a nie zadawała je sama.
‒ Tak. Tata urodził się i wychował w Teksasie. – Gdy Jane wspomniała o ojcu, jej oczy pojaśniały. – Po wojnie złożył podanie o ulokowanie go w Fort Sam w Houston, lecz armia przydzieliła go do Fort Bliss. – Zaśmiała się. – Ale tata zawsze mówił: „Lepiej gdziekolwiek w Teksasie niż w Luizjanie, na Florydzie czy na przeklętej północy, na litość boską”. – Pokręciła głową i podniosła wzrok. – Ale pani nie ma rodziny w Nowym Jorku, Massachusetts czy coś w tym guście, prawda? Dziś nie sposób poznać po akcencie. Proszę mi wybaczyć. Miałam ostre starcie z pewnym producentem pizzy Jersey. Pozostało mi złe wspomnienie.
‒ Nie ma sprawy – rzekła Reba.
Miała dalekiego kuzyna, który poszedł na Uniwersytet Syracuse i skończyło się na tym, że na zawsze został w stanie Nowy Jork. Jej rodzina nie wyobrażała sobie, jak można znieść takie srogie zimy, i uważała, że tamtejsze chłody udzielają się również ludziom. Reba była na północnym wschodzie tylko kilka razy i to zawsze w lecie. Miała słabość do ciepłych regionów, gdzie ludzie byli zawsze opaleni, uśmiechnięci i szczęśliwi.
‒ Pochodzę z południa, z Wirginii. Z okolic Richmond – dodała.
‒ I co tutaj robi dziewczyna z Wirginii?
‒ Urok Dzikiego Zachodu. – Wzruszyła ramionami. – Przyjechałam pisać do czasopisma „Sun City”.
‒ O kurczę. Ściągają z tak daleka? – Jane trzepnęła ścierką o własny bark.
‒ Niezupełnie. Pomyślałam, że zacznę tutaj, a ostatecznie pojadę do Kalifornii. Do L.A., Santa Barbara, San Francisco. – Z tym marzeniem Reba wciąż wiązała swe największe nadzieje. Poprawiła się na krześle. – Minęły dwa lata, a ja ciągle jestem tutaj. – Odchrząknęła. Cały czas mówi sama, a potrzebuje, żeby to Jane mówiła.
‒ Rozumiem, kochana. – Jane usiadła przy stoliku, stawiając lawendowy sprej na podłodze. – To graniczne miasto, z pewnością dobre miejsce przejściowe, ale niektórzy nigdy nie idą dalej. Zatrzymują się między tym, gdzie byli, a tym, gdzie zmierzali. A kiedy minie kilka lat, nikt już i tak nie pamięta, dokąd początkowo zdążał. No i zostają tutaj.
‒ Ciekawie ujęte. – Reba postukała długopisem. – A pani mieszka tu już przez jakiś czas, prawda?
‒ Przez całe życie. Urodziłam się w szpitalu Beaumont w Fort Bliss.
‒ Więc dokąd pani zmierza, skoro już jest pani w domu?
Jane uśmiechnęła się.
‒ To, że się w jakimś miejscu urodziło, nie czyni z niego domu. Czasami patrzę na przejeżdżające pociągi i też chciałabym wskoczyć. Widzę samoloty przecinające błękit nieba i chciałabym być tam w środku. Mama zawsze mówiła, że śnię na jawie, gapię się w gwiazdy i marzę o włóczędze. Cokolwiek to jest, dałby Bóg, żeby tego nie było. Marzenie nie przynosi mi nic dobrego.

Rozdział 2

Ośrodek Lebensborn
Steinhöring, Niemcy
20 grudnia 1944 r.

Droga Elsie.
Dowiedziawszy się, że Estonia jest w rękach Armii Czerwonej, piszę ten list z rosnącym niepokojem o nasze dobre wojsko niemieckie oraz z ciężkim sercem z powodu utraty naszych. Cały tutejszy kompleks w Steinhöring i sąsiednie domy mają okna zasłonięte na czarno. Kilka dziewcząt straciło członków rodziny – ojców i braci. Ponadto zginęło paru członków Lebensborn, wśród nich ojciec moich bliźniąt. Biedny Cristof. Widziałam się z nim tylko tamten jeden raz, ubiegłej wiosny. Nie miał jeszcze skończonych dwudziestu dwóch lat, a skórę delikatną jak nektarynka. O wiele za młody, by umierać. Budzi we mnie wściekłość to ciągłe marnowanie życia, ta wojna. Wiem, że nie ma lepszej śmierci niż śmierć za naszą Ojczyznę, ale przeklinam te cudzoziemskie diabły, co rozlewają aryjską krew. Nie damy się podeptać. To jedynie rozpali ogień pochodni naszej wspólnoty i Niemcy odniosą zwycięstwo!
Jak powiedział Führer: „Ufność narodu niemieckiego będzie zawsze towarzyszyła jego żołnierzom”. I nasza ufność pozostanie niezłomna.
Zamiast pogrążać się w rozpaczy, nasz Ośrodek zamierza uczynić nadchodzące Święta spektakularnymi jak nigdy dotąd. Pomagam w organizowaniu dekoracji na obchody Julfest*. Niektórzy rekomendowani oficerowie przyjęli już zaproszenie Ośrodka. Nasi żołnierze bardziej niż kiedykolwiek potrzebują obecnie towarzystwa i wsparcia.
Robimy przeszukania wśród miejscowej społeczności, żeby pozyskać mięso i warzywa, a ja postanowiłam dostarczyć dobrej jakości pieczywo i ciasta, takie jak w kuchni u Papy. Muszę jeszcze znaleźć piekarza, który dorówna swymi przepisami rodzinie Schmidtów, bo po jedzeniu tych wypieków ze Steinhöring czuję się, jakbym połknęła wyschniętą glinę.
Po urodzeniu bliźniąt nie mogę spędzać zbyt wiele czasu z Juliusem. Mam nadzieję, że będę mogła teraz, gdy niemowlęta są już w żłobku Lebensborn. Wyznam to tylko Tobie, siostro, ale martwię się o nie. Oba są mniejsze niż Julius, gdy się urodził. Mam nadzieję, że to po prostu skutek dzielenia wspólnego łona i że wkrótce będą okrąglutkie i zdrowe jak każde aryjskie dziecko. Nie mogę zostać uznana za rodzącą gorsze potomstwo. Już i tak zbyt wiele lat trwało, nim znów poczęłam. Pozwolono mi tutaj zostać wyłącznie dlatego, że sprawdziłam się jako wierna córka Rzeszy.
Oficerowie lubią moje towarzystwo, jednak nawet Tobie nie chcę i nie mogę powiedzieć, jakie rzeczy musiałam robić, żeby Julius pozostał przy mnie w Ośrodku. Niektórzy z tych mężczyzn, choć na zewnątrz wyglądają dostojnie, w sypialni mają wyuzdane oczekiwania. Ty, Elsie, jesteś dziewicą i nic nie wiesz, ale ja modlę się co wieczór, aby jakiś miłosierny Niemiec uczynił Cię najpierw żoną, a potem kochanką. Taką nadzieję mieliśmy z Peterem. Wspominam nasze ostatnie wspólne Boże Narodzenie, kiedy poprosił mnie o rękę i podarował nam kuchenny zegar z kukułką, a na głowie drewnianej figurki umieścił niczym koronę złotą obrączkę. Jakie to były wspaniałe święta! Kukułka wybijała godziny, a wraz z nią wyskakiwała obrączka. Mutti i Papa byli tacy dumni. Jakie proste i szczęśliwe było wtedy życie.
Jak tam świąteczne przygotowania? Czy pomimo braku przydziałów piekarnia ma dalej dużo klientów? Jedna z tutejszych dziewcząt ma rodzinę w Berlinie i powiedziała, że tam trudno zdobyć nawet przypalony okruszek. Berlińczycy wymieniają złoto i drogie kamienie na przaśny chleb i suszoną świńską skórę. Podejrzewam, że te plotki to kłamstwa rozpowszechniane przez szpiegów, by straszyć lojalnych obywateli. Tutaj wszystkiego brakuje, ale wciąż w dowolnym dniu można kupić słodkie ciasto i kufel ciemnego piwa. Jak to wygląda w Garmisch? Jak się miewają Mutti i Papa? Muszę do nich niedługo napisać.
Przekaż im serdeczności, co i Tobie ślę.
Heil Hitler,
Hazel

*

Piekarnia Schmidtów
Ludwigstrasse 56
Garmisch, Niemcy
21 grudnia 1944 r.

Droga Hazel.
Miłego Dnia Świętego Tomasza! W piekarni o tej porze roku mamy mnóstwo pracy, bo jest nas tylko troje do wyrabiania ciasta, palenia w piecu, wykładania na półki i obsługiwania kasy. Nie mam ani chwili, żeby cieszyć się Bożym Narodzeniem. No i są też tacy klienci jak Frau Rattelmüller, wyjątkowo uciążliwa. Nie do zniesienia! Ciągle narzeka i robi niegrzeczne uwagi na temat tego, że mam włosy w nieładzie albo że jestem leniwa, albo że hoduję za paznokciami wczorajszy brud (to nieprawda, co wieczór je szoruję!). Robi takie sceny przy Mutti i Papie, traktując mnie wciąż jak dziecko. Przyganiał kocioł garnkowi.
Dziwnie się ostatnio zachowuje.
Kiedyś przychodziła o normalnej porze, jak wszyscy inni, ale teraz nie. O wpół do szóstej rano już stoi pod drzwiami kuchennymi, zagląda do okien i stuka bambusową laską, chociaż dobrze wie, że zawsze otwieramy o szóstej. Myślę, że to demencja starcza. Nie mówiąc już o tym, że tuzin bułek to jakieś obżarstwo. Czyżby nie wiedziała, że brakuje mąki i mleka? Gdybyś zobaczyła te przydziały SS, na których bazuje Papa. Mleko w proszku i mąka po upieczeniu twarde jak kamień. Klienci skarżą się, że znajdują w bułkach kamyki i omal nie łamią sobie zębów. Teraz więc dodałam sobie zajęcie przesiewania wszystkiego, co dostajemy. Frau Rattelmüller grozi, że jeśli skaleczy sobie dziąsła i umrze na infekcję, będziemy mieli jej krew na swoich rękach. Ale mały kamyczek nie załatwi tej starej wiedźmy. Podejrzewam, że będzie przychodziła przez cały następny wiek, wyjadając nasze pieczywo i waląc tą swoją śmieszną laską, stuk-stuk-stuk.
Nigdy się od niej nie uwolnimy.
Miałam już tak dość, że dziś rano obudziłam się wcześnie razem z Papą i zmusiłam się do wyjścia z łóżka pomimo chłodu. (Ta zima jest chłodniejsza niż poprzednia. Jest tak zimno, że nawet śnieg na okapie nie topi się w sople. Pamiętasz tamten grudzień, gdy jadłyśmy sople posypane cukrem? Mówiłaś, że chochliki śnieżne żywią się nimi co noc, a ja Ci wierzyłam, bo chciałam wierzyć… choć wiedziałam, że nie ma takich rzeczy). Zeszłam na dół z tacą gorących Brötchen, gdy ulicą, kuśtykając, nadeszła Frau w swoim długim palcie i czapce. Nim zdążyła zastukać laską, otworzyłam przed nią drzwi. „Dzień dobry, pani Rattelmüller – powitałam ją uśmiechem szerokim jak Eibsee. – Bułeczki czekają na panią. O rety, ależ zimno. Chyba miała pani we śnie odwiedziny gnomów, że tak późno pani wstała. – Dla podkreślenia spojrzałam w tył na kukułkę. – No, już prawie minuta spóźnienia”.
To wywołało u Papy konwulsje. Śmiał się tak głośno, że drżały wszystkie szyby w oknach kuchni, a Frau była wściekła jak osa. Zamiast tego co zawsze, kupiła dwa bochenki chleba cebulowego. Mutti i Papa zmarnowali całą partię pierników, kropiąc ją słonymi łzami. Ale warto było. Szkoda, że tego nie widziałaś! Popłakałabyś się ze śmiechu, tak jak zawsze, gdy na karnawał Papa wkładał czapkę błazna. Mutti jednak nie była zachwycona. Powiedziała, żebym nie drażniła się ze staruszką. Jej życie wisi na włosku, tak powiedziała. Ale ja odparłam mamie, że Frau już o wiele za długo drażni się ze mną. Poza tym mamy wojnę. Czyje życie nie wisi na włosku.
Mutti, jak to Mutti, w tej samej minucie wyjęła suszone porzeczki i upiekła bułeczki Thomasplitzchen, żeby je zanieść do Frau jako gest pokoju. Właśnie tam poszła, gdy to piszę.
Ciekawa jestem, co Ty porabiasz w Steinhöring. Strasznie za Tobą tęsknię. Czy uwierzysz, że nie ma Cię już sześć kolejnych świąt? Dla mnie ciągnie się to niby wieczność, a ta wojna jeszcze dłużej. U nas nic nowego. Na Zugspitze nudy. Nikt w tym roku nie jeździ na nartach. Chciałabym, żebyśmy mogły znów pojechać nad morze. Pamiętasz ten letni wyjazd na wybrzeże Jugosławii, gdy byłyśmy małe? Chodzenie po kamienistej plaży i jedzenie zimnych ogórków w słońcu? Byłyśmy wtedy takie szczęśliwe… Czuję się, jakby to było sto lat temu. Ale teraz nie możemy pojechać. Wojna, wojna, wojna. Wszędzie wojna, mam już jej szczerze dość.
Ale o czymś weselszym: czy słyszałaś nowiny? Nasz przyjaciel Josef Hub otrzymał awans na podpułkownika i został przeniesiony do SS w Garmisch. Podobno dostarcza meldunki z oddziałów górskich do Reichsführera Himmlera. Wyobrażasz sobie!? Ale on jest inny niż wszyscy. Ta ranga ani trochę go nie zmieniła. Nadal przychodzi do piekarni i w każdą sobotę razem z Papą je ciastka z rodzynkami. Mutti przysięga, że on ma najbardziej niebieskie oczy w całym kraju, ale ja ją zapewniłam, że wszędzie wokół jest mnóstwo idealnie niebieskich oczu. Ona ma słabość do Josefa za wszystko, co dla nas zrobił.
Jak tam Julius? Pisałaś, że przyjęli go do specjalnego przedszkola dla przyszłych oficerów. Papa mało nie pękł z dumy, gdy czytałam mu ten fragment. Wszyscy jesteśmy z Ciebie dumni. Nie martw się o nas i o piekarnię. Przydziały z SS są małe i marnej jakości, ale mamy więcej niż inni piekarze w mieście. Josef ma z Papą układ. W niedzielę po południu gestapo przywozi pod kuchenne drzwi mąkę, cukier, masło i sól z SS, a Papa w każdy poniedziałek zawozi wózek pieczywa do ich kwatery. Biznes ma się bardzo dobrze. Wiem, że nie powinnam narzekać na długi czas pracy, kiedy tak wielu naszych rodaków ma dużo cięższe życie niż my.
Czy Mutti Ci powiedziała? Idę na partyjne przyjęcie bożonarodzeniowe. Josef stwierdził, że już czas, bym wzięła w nim udział. Podarował mi prześliczną kremową suknię. Wprawdzie metka jest wycięta, ale powiedział, że była kupiona w Paryżu. Najpierw pomyślałam, że nie powinnam jej przyjąć, ale on podarował też mamie puderniczkę z opalizującej muszli, a tacie fajkę z palisandru. Domyślam się więc, że to prezenty dla nas pod choinkę. Dość ekstrawaganckie! Nie mając swojej rodziny, Josef uwielbia Mutti i Papę jak własnych rodziców, wieczny odpoczynek racz im dać Panie. Dla nas jest on darem niebios i mam nadzieję, że oznacza to jeszcze więcej worków cukru i prezentów! Suknia świadczy o jego dobrym guście. Poproszę Papę, żeby mi zrobił fotografię, zanim pójdę na przyjęcie. Chcę, żebyś zobaczyła sukienkę. Napiszę znowu w święta. Mam nadzieję, że szybko dostaniesz ten list. Poczta działa teraz wolniej.
Heil Hitler.
Twoja kochająca siostra
Elsie

 
Wesprzyj nas