Nowa powieść Mitcha Alboma, autora “Zaklinacza czasu”, to książka o sprawach najważniejszych i najbardziej intymnych: o pragnieniu bliskości, tęsknocie za ukochaną osobą i o sile nadziei.


Często miłość nadal łączy ludzi, choć los ich rozdziela… Pierwszy telefon z nieba to wzruszająca, pełna ciepła opowieść o sprawach najważniejszych i najbardziej intymnych: o pragnieniu bliskości, tęsknocie za ukochaną osobą i o sile nadziei.

Mitch Albom, autor bestsellerowego Zaklinacza czasu, opowiada historię o małej miejscowości położonej nad jeziorem Michigan, której mieszkańcy zaczynają odbierać telefony od… zmarłych. Niezwykłe zdarzenia przyciągają uwagę reszty świata, na ulicach miasteczka aż roi się od przyjezdnych. Cud czy oszustwo na dużą skalę?

Na to pytanie będzie próbował odpowiedzieć także Sully Harding, pogrążony w żałobie wdowiec samotnie wychowujący syna…

Mitch Albom – bestsellerowy autor, którego powieści rozeszły się na całym świecie w nakładzie ponad 35 milionów egzemplarzy! Cztery z jego książek zostały zekranizowane.
Popularność przyniosła mu książka Wtorki z Morriem (Tuesdays With Morrie) z 1997, która stała się światowym bestsellerem po wizycie autora w amerykańskim talk show Oprah Winfrey’s show. Adaptacja filmowa książki z 1999 zdobyła cztery nagrody Emmy.
Jego następna książka Pięć osób, które spotykamy w niebie (The Five People You Meet In Heaven) (2003) również zdobyła uznanie czytelników, stając się kolejnym bestsellerem i doczekując się filmowej adaptacji w 2003 roku.
Najlepiej sprzedającą się książką Alboma okazała się Jeszcze jeden dzień (For One More Day) z 2006, przedstawiająca historię mężczyzny, który – pragnąc śmierci – spędził dzień ze swoją zmarłą przed ośmioma laty matką.

Mitch Albom
Pierwszy telefon z nieba
Przekład Nina Dzierżawska
Wydawnictwo Znak
Premiera: 14 stycznia 2015

Tydzień, w którym to się zdarzyło

W dniu, kiedy świat otrzymał swój pierwszy telefon z nieba, Tess Rafferty rozpakowywała pudełko z herbatą w torebkach.
Dryń!
Zignorowała dzwonek i wbiła paznokcie w folię.
Dryń!
Zgiętym palcem wskazującym zahaczyła o nierówną część na boku pudełka.
Dryń!
Wreszcie rozdarła folię, ściągnęła ją z pudełka i zgniotła w dłoni. Wiedziała, że telefon przełączy się na automatyczną sekretarkę, jeżeli nie odbierze go przed następnym…
Dryń…
– Halo?
Za późno.
– Ach, to urządzenie – mruknęła.
Usłyszała, jak automat pstryka na blacie kuchennym i zaczyna odtwarzać nagrane przez nią powitanie:
„Cześć, tu Tess. Zostaw swoje nazwisko i wiadomość. Oddzwonię, jak tylko będę mogła, dzięki”.
Rozległ się krótki brzęczyk. Tess usłyszała szum. A potem:
– Tu mama… Muszę coś ci powiedzieć.
Tess wstrzymała oddech. Słuchawka wypadła jej z dłoni.
Jej matka umarła cztery lata temu.

***

Dryń!
Drugi telefon ledwie było słychać wśród hałaśliwej kłótni na posterunku policji. Pewien urzędnik wygrał na loterii dwadzieścia osiem tysięcy dolarów i trzej policjanci debatowali nad tym, co by zrobili, gdyby spotkało ich takie szczęście.
– Trzeba pospłacać rachunki.
– Tego się właśnie nie robi.
– Jacht.
– Rachunki.
– Na pewno nie ja!
– Jacht!
Dryń!
Jack Sellers, komendant policji, wycofał się w kierunku swojego niedużego biura.
– Jak człowiek płaci rachunki, to zbiera tylko następne – powiedział.
Mężczyźni spierali się dalej, a Jack sięgnął po telefon.
– Komisariat policji w Coldwater, Sellers przy telefonie.
Szum. A potem głos młodego człowieka.
– Tata?… Tu Robbie.
W jednej chwili Jack przestał słyszeć pozostałych.
– Kto mówi, do cholery?
– Jestem szczęśliwy, tato. Nie martw się o mnie, dobrze?
Jack poczuł, jak ściska go w żołądku. Pomyślał o ostatnim razie, kiedy widział swojego syna, gładko ogolonego i ostrzyżonego po żołniersku, znikającego za bramkami na lotnisku, w drodze na swoją trzecią misję.
Na ostatnią misję.
– To nie możesz być ty – szepnął Jack.

***

Bryń!
Pastor Warren wytarł ślinę z podbródka. Drzemał na swojej kanapie w kościele baptystycznym Żniwo Nadziei.
Bryń!
– Już idę.
Z trudem podniósł się z kanapy. Rada parafialna zainstalowała dzwonek przed drzwiami jego gabinetu, bo osiemdziesięciodwuletni pastor nie słyszał już najlepiej.
Bryń!
– Proszę księdza, tu Katherine Yellin. Proszę się pospieszyć!
Pastor dokuśtykał do drzwi i je otworzył.
– Witaj, Ka…
Ona jednak już go minęła, w niedopiętym płaszczu i z rozwianymi rudawymi włosami, jakby wybiegła z domu w pośpiechu. Usiadła na kanapie, wstała nerwowo i znów usiadła.
– Chcę, żeby ksiądz wiedział, że nie jestem szalona.
– Skąd, moja droga…
– Zadzwoniła do mnie Diane.
– Kto do ciebie zadzwonił?
– Diane.
Warrena zaczęła boleć głowa.
– Zadzwoniła do ciebie twoja nieżyjąca siostra?
– Dziś rano. Podniosłam słuchawkę…
Zacisnęła dłonie na torebce i się rozpłakała. Warren zaczął się zastanawiać, czy powinien wezwać pomoc.
– Powiedziała mi, żebym się nie martwiła – wychrypiała Katherine. – Powiedziała, że jest jej tam dobrze.
– Czyli to był sen?
– Nie! Nie! To nie był sen! Ja rozmawiałam ze swoją siostrą!
Łzy spłynęły kobiecie po policzkach, spadając szybciej, niż potrafiła je wytrzeć.
– Rozmawialiśmy o tym, moje dziecko…
– Wiem, ale…
– Tęsknisz za nią…
– Tak…
– I jesteś zdenerwowana.
– Nie, proszę księdza! Ona mi powiedziała, że jest w niebie… Rozumie ksiądz?
Katherine się uśmiechnęła – błogi uśmiech, jakiego Warren nie widział na jej twarzy nigdy wcześniej.
– Niczego się już nie boję – powiedziała.

***

Drrrrnnnng.
Rozległ się dzwonek alarmowy i ciężka brama więzienia ruszyła po szynach. Wysoki, barczysty mężczyzna, Sullivan Harding, szedł powoli, krok za krokiem, ze spuszczoną głową. Serce waliło mu jak młot – nie z podniecenia związanego z wyjściem na wolność, ale z obawy, że ktoś może wciągnąć go tam z powrotem.
Naprzód. Naprzód. Nie odrywał spojrzenia od czubków swoich butów. Dopiero kiedy usłyszał zbliżający się odgłos – szybkie, lekkie kroki na żwirze – podniósł wzrok.
Jules.
Jego syn.
Poczuł, jak dwie rączki zaciskają się wokół jego nóg; poczuł, jak jego dłonie zanurzają się w kędzierzawej czuprynie chłopca. Zobaczył swoich rodziców – matkę w granatowej wiatrówce, ojca w jasnobrązowym garniturze – z dzielnymi minami, które utrzymały się do momentu, kiedy wszyscy padli sobie w ramiona.
Było chłodno i szaro, a ulica lśniła od deszczu. W tym momencie brakowało tylko jego żony, lecz jej nieobecność była wymowna niczym postać w sztuce.
Sullivan chciał powiedzieć coś głębokiego, ale z jego warg wydobył się jedynie szept:
– Chodźmy.
Kilka chwil później ich samochód zniknął za zakrętem.
Tego właśnie dnia świat otrzymał swój pierwszy telefon z nieba.
To, co nastąpiło później, zależy od tego, w ile uwierzysz.

Drugi tydzień

Padała chłodna mżawka – nic niezwykłego we wrześniu w Coldwater, niedużym miasteczku położonym na północ od pewnych części Kanady i oddalonym od jeziora Michigan zaledwie o kilka kilometrów.
Pomimo chłodu Sullivan Harding szedł piechotą. Mógł pożyczyć samochód od ojca, ale po dziesięciu miesiącach zamknięcia wolał otwartą przestrzeń. Ubrany w czapkę narciarską i starą zamszową kurtkę minął liceum, do którego chodził dwadzieścia lat temu, skład drzewny, który zamknięto w zeszłym roku, sklep wędkarski, łódki do wynajęcia, złożone obok niego jedna na drugiej, jak skorupy małży, i stację benzynową, gdzie chłopak z obsługi podpierał ścianę, oglądając sobie paznokcie. Moje rodzinne miasto, pomyślał Sullivan.
Dotarł do celu i wytarł buty o słomiankę z napisem „DAVIDSON I SYNOWIE”. Kiedy zauważył małą kamerę nad drzwiami, instynktownie zerwał z głowy czapkę, odgarnął gęste brązowe włosy i spojrzał w obiektyw. Kiedy minuta minęła bez żadnej odpowiedzi, sam wszedł do środka.
Ciepło panujące w zakładzie pogrzebowym było niemal duszące. Ściany pokrywało ciemne dębowe drewno. Na biurku bez krzesła leżała otwarta księga gości.
– W czym mogę pomóc?
Dyrektor, wysoki, drobnokościsty mężczyzna o bladej skórze, krzaczastych brwiach i rzadkich włosach koloru słomy, stał z rękoma założonymi na piersi. Wyglądał na człowieka przed siedemdziesiątką.
– Jestem Horace Belfin – powiedział.
– Sully Harding.
– Ach, tak.
Ach, tak, pomyślał Sully, ten, co nie przyszedł na pogrzeb żony, bo siedział w więzieniu. Miał teraz zwyczaj kończenia niedokończonych zdań, z poczuciem, że słowa, których ludzie nie wypowiadają, brzmią głośniej niż te, które padają z ich ust.
– Giselle była moją żoną.
– Proszę przyjąć ode mnie wyrazy współczucia.
– Dziękuję.
– Ceremonia była przepiękna. Rodzina zapewne panu opowiadała.
– To ja jestem rodziną.
– Oczywiście.
Stali w milczeniu.
– Gdzie są jej szczątki? – zapytał Sully.
– W naszym kolumbarium. Zaraz przyniosę klucz.
Skierował się w stronę gabinetu.
Sully podniósł ze stołu broszurę. Otworzył ją na fragmencie dotyczącym kremacji.
Skremowane szczątki można rozrzucić nad morzem, umieścić w balonie z helem, rozsypać z samolotu…
Sully odrzucił broszurę na stół. Rozsypać z samolotu. Nawet Bóg nie byłby tak okrutny.

***

Dwadzieścia minut później Sully opuścił budynek, niosąc mieszczącą w sobie prochy jego żony urnę w kształcie anioła. Najpierw trzymał ją w jednej ręce, ale wydawało mu się to zbyt swobodne. Potem objął ją dłońmi, ale wtedy miał wrażenie, jakby składał ją komuś w ofierze. Wreszcie przycisnął ją do piersi i skrzyżował ramiona, jak dziecko, które niesie torbę z podręcznikami. W ten sposób przeszedł ulicami Coldwater około kilometra, a pod jego stopami chlupotała deszczówka. Kiedy dotarł do ławki przed urzędem pocztowym, usiadł, urnę stawiając ostrożnie obok siebie.
Deszcz ustał. Z oddali słychać było kościelne dzwony. Sully zamknął oczy i wyobraził sobie Giselle, która się o niego ociera. Jej morskozielone oczy, włosy czarne jak lukrecja, szczupłą sylwetkę i wąskie ramiona, które opierając się o niego, zdawały się szeptać: „Chroń mnie”.
Ostatecznie tego nie zrobił. Nie ochronił jej. To nie zmieni się już nigdy. Siedział tak na ławeczce przez dłuższą chwilę, upadły człowiek, porcelanowy anioł – jakby czekali we dwójkę na autobus.

***

Telefon przynosi wieści o życiu. Narodziny dziecka, zaręczyny, tragiczny wypadek nocą na autostradzie – większość kamieni milowych w podróży człowieka zwiastuje dźwięk dzwonka.
Tess siedziała teraz na podłodze w kuchni, czekając, aż ten dźwięk znów się rozlegnie. Od dwóch tygodni jej telefon przynosił zdumiewające wieści. Jej matka istniała, gdzieś, w jakiś sposób. Dziewczyna po raz setny przebiegła myślą ich ostatnią rozmowę.
– Tess… Przestań płakać, kochanie.
– To nie możesz być ty.
– Jestem na miejscu, cała i zdrowa.
Mama zawsze tak mówiła, dzwoniąc do domu z podróży – z hotelu, ze spa, nawet kiedy odwiedzała krewnych, którzy mieszkali pół godziny drogi od nich. Jestem na miejscu, cała i zdrowa.
– To niemożliwe.
– Wszystko jest możliwe. Jestem z Panem. Chcę ci opowiedzieć o…
– O czym? Mamo? O czym?
– O niebie.
W słuchawce zapadła cisza. Tess wpatrywała się w telefon, jakby trzymała w ręku ludzką kość. To przeczyło zdrowemu rozsądkowi. Wiedziała o tym. Ale głosu matki nie da się pomylić z żadnym innym: rozpoznajemy każdą wibrację i szept, każde załamanie, każde westchnienie. Nie miała wątpliwości. To naprawdę była ona.
Tess przyciągnęła kolana do piersi. Od czasu pierwszego telefonu nie wychodziła z domu i jadła tylko krakersy, płatki śniadaniowe, jajka na twardo, cokolwiek akurat było na miejscu. Nie chodziła do pracy ani po zakupy, nie zaglądała nawet do skrzynki na listy.
Przeczesała palcami długie, niemyte blond włosy. Zakładniczka cudu? Co powiedzą ludzie? Nie obchodziło jej to. Kilka słów z nieba sprawiło, że wszystkie słowa na ziemi straciły znaczenie.

***

Jack Sellers siedział przy swoim biurku w domu z czerwonej cegły, który został zamieniony w posterunek policji w Coldwater. Jego współpracownicy sądzili, że Jack wklepuje w komputer sprawozdania. Jednak on także czekał na dźwięk dzwonka.
To był najdziwniejszy tydzień w całym jego życiu. Dwa telefony od zmarłego syna. Dwie rozmowy, które nie miały prawa się zdarzyć. Ciągle nie powiedział o tym byłej żonie, Doreen, matce Robbiego. Doreen popadła w depresję i zalewała się łzami, kiedy tylko ktoś wspominał jego imię. Co by jej powiedział? Że ich syn, zabity w walce, przebywa gdzieś teraz, żywy? Że brama do nieba stoi na biurku Jacka? I co potem?
Sam Jack nie miał pojęcia, co o tym wszystkim myśleć. Wiedział tylko, że za każdym razem, kiedy dzwonił telefon, rzucał się na niego jak rewolwerowiec.
Druga rozmowa, podobnie jak pierwsza, miała miejsce w piątek po południu. Jack usłyszał szum i ulotny dźwięk, który podnosił się i opadał.
– To ja, tato.
– Robbie.
– Wszystko u mnie w porządku, tato. Tutaj nie ma złych dni.
– Gdzie jesteś?
– Przecież wiesz, gdzie jestem. Tato, tu jest super…
A potem trzask.
Jack wrzasnął:
– Halo!? Halo!?
Zauważył, że inni policjanci patrzą w jego stronę. Zamknął drzwi. Minutę później telefon odezwał się znowu. Jack spojrzał na wyświetlacz, szukając numeru osoby dzwoniącej. Podobnie jak wcześniej, zobaczył na nim napis: „NIEZNANY”.
– Halo? – wyszeptał.
– Powiedz mamie, żeby nie płakała… Gdybyśmy wiedzieli, co nas czeka, nigdy byśmy się nie martwili.

***

Kiedy człowiek ma siostrę, nigdy nie przestaje jej mieć, nawet jeżeli nie może już jej dotknąć ani zobaczyć.
Katherine Yellin położyła się na łóżku, a jej rude włosy rozsypały się na poduszce. Skrzyżowała ramiona i ścisnęła łososiowy telefon z klapką, który kiedyś należał do Diane. Był to samsung z błyszczącą nalepką z tyłu, przedstawiającą but na wysokim obcasie, symbol tego, jak bardzo Diane kochała modę.
„Tu jest lepiej niż w naszych marzeniach, Kath”.
Diane powiedziała tak podczas drugiej rozmowy, która, podobnie jak pierwsza – jak wszystkie te dziwne telefony do Coldwater – miała miejsce w piątek. Lepiej niż w naszych marzeniach. Z całego tego zdania Katherine najbardziej podobało się słowo „naszych”.
Siostry Yellin łączyła szczególna więź, jak to zamknięte w granicach małego miasteczka dzieci, które wspólnie pokonują kolejne przeszkody. Diane, starsza o dwa lata, codziennie prowadziła Katherine do szkoły, przecierała jej szlaki w krasnalach i w skautach, zdjęła aparat ortodontyczny wtedy, kiedy młodsza siostra założyła swój, a na szkolnych dyskotekach nie zgadzała się tańczyć, dopóki Katherine nie miała partnera. Obie miały długie nogi, silne ramiona i latem potrafiły przepłynąć w jeziorze ponad kilometr. Obie skończyły miejscowy college. Płakały razem, kiedy zmarli ich rodzice. Gdy Diane wyszła za mąż, Katherine była jej druhną, a w czerwcu trzy lata później role się odwróciły. Każda z nich miała dwoje dzieci – Diane dziewczynki, Katherine chłopców. Ich domy dzieliły niecałe dwa kilometry. Nawet ich rozwody odbyły się w odstępie roku.
Różniły je tylko kwestie zdrowotne. Diane cierpiała na migreny, zaburzenia rytmu serca, wysokie ciśnienie, a potem nagle pojawił się tętniak, który doprowadził do jej przedwczesnej śmierci w wieku czterdziestu sześciu lat. Katherine określano często jako osobę obdarzoną „końskim zdrowiem”.
Przez całe lata miała z tego powodu wyrzuty sumienia. Teraz jednak zrozumiała. Diane – delikatna, krucha Diane – nie została wezwana bez przyczyny. Pan wybrał ją, żeby pokazała światu, że wieczność czeka na tych, którzy pozostają wierni.
„Tu jest lepiej niż w naszych marzeniach, Kath”.
Katherine się uśmiechnęła. „Naszych”. Poprzez ten różowy telefon z klapką, który trzymała przy piersi, na nowo odkryła siostrę, której nigdy nie mogłaby stracić.
I nie zamierzała trzymać tego w tajemnicy.

Trzeci tydzień

Trzeba zacząć od nowa. Tak mówią. Ale życie to nie gra planszowa, a strata ukochanej osoby tak naprawdę nigdy nie jest „nowym początkiem”. Raczej „kontynuacją bez niej”.
Żona Sully’ego umarła. Odeszła po długim okresie śpiączki. Zgodnie z informacjami ze szpitala, wyśliznęła się podczas burzy, pierwszego dnia lata. Sully był wtedy jeszcze w więzieniu, od zwolnienia dzieliło go dziewięć tygodni. Kiedy wiadomość do niego dotarła, całe jego ciało ogarnęło odrętwienie. Miał takie uczucie, jakby dowiedział się o zniszczeniu Ziemi, stojąc na powierzchni Księżyca.
Teraz myślał o Giselle stale, mimo że każda myśl niosła ze sobą cień ich ostatniego dnia, wypadku, pożaru. Tego, co zawaliło wszystko w jednej chwili. Nieistotne. Otulał się jej smutnym wspomnieniem, bo dla niego było to czymś możliwie najbliższym jej obecności. Postawił urnę w kształcie anioła na półce nad kanapą, na której leżał pogrążony we śnie Jules. Za dwa miesiące synek skończy siedem lat.
Sully usiadł, osuwając się ciężko na krzesło. Ciągle jeszcze nie oswoił się do końca z byciem na wolności. Można by pomyśleć, że po dziesięciu miesiącach w więzieniu człowiek powinien się nią napawać. Jednak ciało i umysł przyzwyczajają się do najróżniejszych warunków, nawet tych strasznych, i nadal zdarzały się chwile, kiedy Sully wpatrywał się w ściany apatycznym wzrokiem więźnia. Musiał sam sobie przypominać, że może wstać i wyjść.
Sięgnął po papierosa i rozejrzał się po tym tanim, obcym mieszkaniu na drugim piętrze bez windy, ogrzewanym piecykiem. Za oknem widać było kępę sosen i nieduży wąwóz, który prowadził do strumienia. Sully przypomniał sobie, jak w dzieciństwie łapał tam żaby.
Wrócił do Coldwater, bo w trakcie procesu i uwięzienia jego rodzice zajmowali się Julesem, a on nie chciał teraz jeszcze bardziej komplikować chłopcu życia. A zresztą, dokąd miałby pojechać? Nie miał już pracy ani domu. Wszystkie pieniądze wydał na prawników. Patrząc, jak dwie wiewiórki gonią się po drzewie, usiłował się oszukać, że to miejsce spodobałoby się pewnie Giselle, kiedy by się już pogodziła z jego lokalizacją, wielkością, brudem i łuszczącą się farbą.

***

W jego skupienie wdarło się pukanie do drzwi. Spojrzał przez wizjer. Po drugiej stronie stał Mark Ashton i trzymał dwie torby z zakupami.
Mark i Sully byli kumplami z eskadry; razem pilotowali odrzutowce. Sully nie widział się z nim od czasu ogłoszenia wyroku.
– Hej – powiedział Mark, kiedy drzwi się otwarły.
– Hej – odpowiedział Sully.
– Sympatyczne miejsce – szczególnie jeśli ktoś jest terrorystą.
– Przyjechałeś tu z samego Detroit?
– No. Wpuścisz mnie?
Uściskali się szybko i niezręcznie i Mark poszedł za Sullym do dużego pokoju. Zobaczył Julesa na kanapie i ściszył głos.
– Śpi?
– Tak.
– Kupiłem mu oreo. Wszystkie dzieciaki lubią oreo, nie?
Mark postawił torby pomiędzy nierozpakowanymi kartonami na kuchennym blacie. Zauważył popielniczkę pełną niedopałków i sporo szklanek w zlewie – niedużych szklanek, takich, do jakich leje się alkohol, a nie wodę.
– No więc… – powiedział.
Bez toreb w rękach Mark nie miał już nic, co odwracałoby jego uwagę. Spojrzał na twarz Sully’ego – Sully, jego dawny partner, którego chłopięcy wygląd i szeroki uśmiech przywodziły na myśl dzielnego kapitana szkolnej drużyny futbolowej, jakim niegdyś był. Tylko teraz chudszy i starszy, zwłaszcza w okolicy oczu.
– To tutaj się wychowałeś?
– Teraz już wiesz, czemu stąd wyjechałem.
– Jak sobie radzisz?
Sully wzruszył ramionami.
– Słuchaj. To okropne. To, co się stało z Giselle…
– Wiem.
– Przykro mi.
– Wiem.
– Myślałem, że cię wypuszczą na pogrzeb.
– Mają swoje zasady.
– Ceremonia była naprawdę ładna.
– Słyszałem.
– A co do reszty…
Sully podniósł wzrok.
– Do diabła z tym – powiedział Mark. – Ludzie wiedzą.
Wiedzą, że poszedłeś siedzieć, pomyślał Sully, kończąc za niego zdanie. Nie wiedzą, czy na to zasłużyłeś.
– Próbowałem się z tobą zobaczyć.
– Nie chciałem, żeby ktokolwiek mnie oglądał.
– Chłopaki nie wiedzieli, co o tym myśleć.
– Trudno.
– Sully…
– Dajmy temu spokój, dobra? Powiedziałem już, co się wydarzyło. Milion razy. Uwierzyli w coś innego. Koniec tematu.
Sully wbił wzrok w swoje dłonie i uderzył kłykciami o kłykcie.
– Co planujesz dalej? – zapytał Mark.
– To znaczy?
– Z pracą?
– A co?
– Znam w okolicy jednego faceta. Za studenckich czasów był moim współlokatorem. Zadzwoniłem do niego.
Sully przestał zajmować się swoimi dłońmi.
– Zadzwoniłeś do niego, zanim się ze mną zobaczyłeś?
– Będziesz potrzebował pieniędzy. Facet może mieć dla ciebie robotę.
– Jaką?
– Sprzedaż.
– Nie jestem handlowcem.
– To proste. Zapisujesz tylko klientów, odbierasz od nich czeki i zgarniasz prowizję.
– Co to za branża?
– Prasa.
Sully zamrugał oczami.
– Żartujesz sobie, tak?
Pomyślał o wszystkich tych gazetach, które pisały o „incydencie” z jego udziałem. O tym, jak prędko powyciągały możliwie najprostsze, najszybsze wnioski, przedrukowując nawzajem swoje słowa, aż w końcu go strawiły, a potem zajęły się następnym tematem. Od tego czasu nienawidził wiadomości. Nigdy więcej nie zapłacił za gazetę i nie miał takiego zamiaru.
– To pozwoli ci tutaj zostać – powiedział Mark.
Sully podszedł do zlewu. Przepłukał szklankę. Chciał, żeby Mark już sobie poszedł, tak by on mógł nalać do niej tego, na co ma ochotę.
– Podaj mi numer do niego, zadzwonię – powiedział Sully, wiedząc doskonale, że nigdy tego nie zrobi.

***

Tess siedziała po turecku na miękkich czerwonych poduszkach i wyglądała przez okno wykuszowe na duży trawnik, którego od tygodni nikt nie kosił. Wychowała się w tym domu; pamiętała, jak w dzieciństwie w niedzielne poranki zwijała się w kłębek dokładnie w tym miejscu i jęczała do swojej mamy, Ruth, która siedziała przy stoliku do brydża pochylona nad papierami, z rzadka podnosząc wzrok.
– Nudzę się – mówiła Tess.
– Spróbuj wyjść na zewnątrz – mruczała Ruth.
– Nie mam co robić.
– Rób to na zewnątrz.
– Chciałabym mieć siostrę.
– Przykro mi, ale nie jestem w stanie ci pomóc.
– Mogłabyś, gdybyś wyszła za mąż.
– Już raz wyszłam.
– Nie mam co robić.
– Spróbuj poczytać książkę.
– Przeczytałam wszystkie książki.
– Przeczytaj jeszcze raz.
I tak w kółko, słowna szermierka, która w takiej czy innej formie powtarzała się poprzez jej nastoletniość, studia i dorosłe życie, aż do ostatnich lat Ruth, kiedy choroba Alzheimera pozbawiła ją słów, a w końcu wszelkiej ochoty na mówienie. Ruth spędziła swoje ostatnie miesiące, milcząc jak głaz i wpatrując się w córkę z przechyloną głową, jak dziecko, które przygląda się musze.
Teraz jednak jakimś sposobem znów ze sobą rozmawiały – tak, jakby śmierć była lotem, na który Tess była przekonana, że Ruth zdążyła, ale potem okazało się, że jednak go przegapiła. Godzinę wcześniej odbyły kolejną nieprawdopodobną rozmowę telefoniczną.
– Tess, to ja.
– O Boże, mamo. Ciągle nie mogę w to uwierzyć.
– Zawsze ci mówiłam, że znajdę sposób.
Tess uśmiechnęła się przez łzy, przypominając sobie, jak mama, maniaczka zdrowego żywienia, żartowała, że nawet po śmierci będzie pilnować, żeby Tess zażywała suplementy diety.
– Byłaś taka chora, mamo.
– Ale tutaj nie ma bólu.
– Tyle się nacierpiałaś…
– Kochanie, posłuchaj mnie.
– Jestem tu. Słucham.
– Ból, którego doświadczasz w życiu, tak naprawdę cię nie dotyka… nie tej prawdziwej ciebie… Jesteś znacznie lżejsza, niż myślisz.
Same te słowa przyniosły teraz Tess błogosławiony spokój. Jesteś znacznie lżejsza, niż myślisz. Zerknęła na fotografię, którą miała w rękach, ich ostatnie wspólne zdjęcie, zrobione podczas przyjęcia z okazji osiemdziesiątych trzecich urodzin mamy. Widać było na nim efekty choroby – zapadnięte policzki Ruth, jej puste spojrzenie, to, jak jej karmelowy sweter wisiał na wychudzonym ciele.
– Mamo, jak to możliwe? Przecież nie używasz telefonu.
– Nie.
– To jak ze mną rozmawiasz?
– Coś się wydarzyło, Tess… Pojawiła się szczelina.
– Szczelina?
– Na jakiś czas.
– Jak długo to potrwa?
Długa pauza.
– Mamo? Jak długo to potrwa?
– Niedługo.

***

Cuda dzieją się po cichu każdego dnia – w sali operacyjnej, na wzburzonym morzu, w niespodziewanym pojawieniu się nieznajomego na poboczu drogi. Rzadko się je zapisuje. Nikt nie notuje wyników.
Jednak raz na jakiś czas cud ogłasza się światu.
A kiedy do tego dochodzi, wiele się zmienia.
Tess Rafferty i Jack Sellers mogli zachowywać w tajemnicy swoje rozmowy przez telefon, ale Katherine Yellin nie miała takiego zamiaru. „Głoście dobrą nowinę całemu stworzeniu”. Tak napisano w Ewangelii.
I tak oto w niedzielny poranek, dwadzieścia trzy dni po pierwszym tajemniczym telefonie w Coldwater, pastor Warren stał przed swoimi wiernymi w kościele Żniwa Nadziei i przerzucał stronice Biblii nieświadomy, że już za chwilę jego świątynia zmieni się na zawsze.
– Przeczytajmy fragment z Ewangelii według Świętego Mateusza, rozdział jedenasty, werset dwudziesty ósmy – odezwał się, mrugając oczami.
Druk był niewyraźny, a palce leciwego pastora się trzęsły. Pomyślał o psalmie: „Lecz i w starości, i w wieku sędziwym nie opuszczaj mnie, Boże”.
– Poproszę wszystkich o uwagę!
Głowy zwróciły się w tamtą stronę. Warren spojrzał znad swoich okularów. Katherine stała w piątym rzędzie. Miała na sobie czarny kapelusz z dużym rondem i lawendową sukienkę. W dłoniach ściskała kartkę.
– Przepraszam, proszę księdza. Duch Boży wzywa mnie, bym przemówiła.
Warren przełknął ślinę. Obawiał się, dokąd to może zmierzać.
– Katherine, usiądź, proszę…
– To ważne, proszę księdza.
– To nie jest odpowiedni…
– Doświadczyłam cudu!
Przez ławki przeleciał szmer zdumienia.
– Katherine, Pan jest z nami wszystkimi, jednak utrzymywanie, że miał miejsce cud…
– To stało się trzy tygodnie temu.
– … to bardzo poważna sprawa…
– Byłam w kuchni w piątek rano.
– … którą najlepiej pozostawić władzom kościelnym.
– Odebrałam telefon…
– Doprawdy, muszę nalegać…
– … od swojej nieżyjącej siostry!
Głośniejszy szmer. Teraz skupiła na sobie ich uwagę. W świątyni zapanowała taka cisza, że słychać było, jak Katherine rozkłada kartkę.
– To była Diane. Wielu spośród was ją znało. Zmarła dwa lata temu, ale jej dusza żyje w niebie. Powiedziała mi o tym!
Warren ze wszystkich sił starał się powstrzymać drżenie. Stracił kontrolę nad amboną, co w jego przekonaniu było jednym z najcięższych grzechów.
– Po raz pierwszy rozmawiałyśmy w tamten piątek rano – ciągnęła dalej Katherine, czytając głośniej i ocierając łzy wierzchem dłoni. – O 10.41. I w następny piątek, o 11.14, a potem w ostatni piątek, o 19.02. Zwróciła się do mnie po imieniu… powiedziała… „Kath, nadszedł czas, by powiedzieć światu. Czekam na ciebie. Wszyscy czekamy”. – Zwróciła się do tylnych rzędów. – Wszyscy czekamy.
Zgromadzeni zaczęli szemrać. Znad ambony Warren widział, jak podnoszą się z miejsc, jakby powiał wśród nich wiatr.
Uderzył dłonią w pulpit.
– Nalegam! – Stuk. – Proszę! Bracia i siostry! – Stuk, Stuk! – Z całym szacunkiem dla naszej parafianki, nie wiemy, czy to naprawdę…
– To jest prawda, proszę księdza!
Z tyłu kościoła rozległ się nowy głos. Był głęboki i chropowaty, a głowy wszystkich zgromadzonych zwróciły się w jego stronę, by ujrzeć ubranego w brązową sportową marynarkę wysokiego, krzepkiego mężczyznę, który stał, opierając duże dłonie na ławce przed sobą. Był to Elias Rowe, długoletni parafianin, czarnoskóry właściciel firmy budowlanej. Nikt nie był w stanie przypomnieć sobie, by kiedykolwiek publicznie zabrał głos – aż do tej pory.
Obrzucił kościół szybkim spojrzeniem. Kiedy znów się odezwał, w jego głosie pobrzmiewała niemal nabożna cześć.
– Do mnie też ktoś zadzwonił – powiedział.

 
Wesprzyj nas