Nowa, poszerzona o siedemnaście nowych wspomnień, poprawiona i uzupełniona książka złożona jest z opowieści o Zbigniewie Cybulskim (1927–1967), aktorze, legendzie polskiego kina, współtwórcy Studenckiego Teatrzyku Bim-Bom.


Niezapomniany Staszek z Giuseppe w Warszawie, Jacek z Do widzenia, do jutra, kapitan van Worden z Rękopisu znalezionego w Saragossie – w pamięci widzów na wiele lat zapisał się jako Maciek Chełmicki w Popiele i diamencie. Ta rola zmieniła jego życie. Czy wyłącznie na lepsze?

Był fenomenem, idolem swego pokolenia, obiektem uwielbienia. Już za życia stał się legendą. Zbyszka Cybulskiego, brata-łatę zwracającego się do wszystkich „starenia!”, wspominają jego bliscy, m.in. żona Elżbieta Chwalibóg-Cybulska, szwagierka Maria Chwalibóg, jego przyjaciele i znajomi z okresu krakowskiego, gdańskiego i warszawskiego, wśród nich Magda Zawadzka, Beata Tyszkiewicz, Joanna Jędryka, Iga Cembrzyńska, Lucyna Winnicka, Agnieszka Osiecka, Jacek Fedorowicz, Daniel Olbrychski oraz Andrzej Wajda, reżyser, który w Zbigniewie Cybulskim – młodym aktorze w czarnej skórzanej kurtce i charakterystycznych ciemnych okularach – dostrzegł Maćka Chełmickiego.

Dzięki ogromnemu archiwum żony aktora i imponującym zbiorom autorki w książce znalazło się wiele dokumentów, pamiątek po aktorze oraz jego zdjęć prywatnych, a także wybrana korespondencja.

„Kiedy został aktorem, nie zmienił się zupełnie, nie przewróciło mu się w głowie. Był wielkim aktorem, a jednocześnie sobą. Nadal nas odwiedzał – najpierw na wsi w Dawidach, potem na Rakowieckiej”.
– Zofia Cybulska, kuzynka

„Zbyszek pozostał w mojej pamięci cholernie wesołym facetem, bez przerwy śmiejącym się, o fenomenalnie pięknych zębach. Bardzo lubił się śmiać – może chciał pokazać te zęby. Już wtedy lubił nosić ciemne okulary”.
– Janisław Dyrcz, przyjaciel Zbigniewa Cybulskiego z czasów studenckich

„Zbyszek był minimalistą życiowym i to go zgubiło. W pociągu na przykład nie dbał o to, żeby mieć wygodne miejsce, by nie palono w przedziale. Nie interesowały go takie drobiazgi. Żył daną chwilą i filmem, który aktualnie kręcił”.
– Renata Kułakowska, aktorka

„Sukces musiał zmienić Zbyszka psychicznie. Podobnie jak świadomość dojścia do górnej granicy. Czy miał tę świadomość? Chyba tak. Był przecież inteligentny”.
– Jacek Fedorowicz, przyjaciel

„Ciekawe jest to, że Zbyszek bardzo szybko skupił na sobie uwagę ludzi. Choć wcale nie miał w sobie niczego przywódczego – broń Boże. Nie był to typ guru, by raczej postacią odrobinę komiczną. Roztargniony, trochę nieprzytomny”.
– Agnieszka Osiecka, przyjaciółka

„Prawdziwą i najgłębszą istotą talentu Cybulskiego było to, że nie pozostawiał nikogo obojętnym – jednych drażnił do niemożliwości, wywołując w nich agresję, drugich napełniał zachwytem i dawał im niezapomniane chwile uczestnictwa w prawdziwej sztuce”.
– Andrzej Wajda

Mariola Pryzwan – autorka m.in. złożonych ze wspomnień książek o Annie German, Annie Jantar, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Haliny Poświatowskiej, Władysławie Broniewskim – przez całe swoje dorosłe życie zbiera materiały i wspomnienia o swym ulubionym aktorze, z właściwą sobie elegancją i skrupulatnością tworząc z nich jedyną w swoim rodzaju biografię.

Mariola Pryzwan
Cześć, starenia! Cybulski we wspomnieniach
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 15 listopada 2014


STANISŁAW MICHALSKI
AKTOR

Był wspaniałym przyjacielem, a przede wszystkim amantem, któremu zazdrościłem. James Dean i on. Zbyszek to był „kumpela”, tak mówił o innych cały czas. Był jak szybko lecąca gwiazda. Lawina pomysłów i tysiące zainteresowań.
Z każdym potrafił rozmawiać. Czy to było na warzywniaku, czy w dworcowej toalecie, czy to był żebrak, czy hrabia każdemu oddawał serce i dla każdego miał czas.
Gdy byliśmy w Grand Hotelu, do stolika przybiegały wszystkie dziewczyny, a on je, uwieszone na jego szyi, zabierał do Domu Aktora, gdzie dużą grupą szliśmy na małą wódeczkę.
Umiał pić. Zbynio potrafił dużo tankować i na drugi dzień był zupełnie przytomny. Piliśmy wszystko, co nam postawił, a był hojny. No, wszystko oprócz ropopochodnych…
Miał strasznie dużo radości w sobie. Jeżeli miał problemy, to widać było je na jego twarzy, nie w słowach. Był szaleńczym sportowcem. Gdy krakowska PWST występowała na zawodach, błagał mnie: „Staszek, ja cię pocałuję na środku rynku w Krakowie pod pomnikiem Mickiewicza w co chcesz, tylko weź udział w zawodach lekkoatletycznych i wygraj!”.
Brat łata, kumpel szalony. Niesamowicie roztrzepany! Graliśmy wtedy w Sopocie. Dyrektor poprosił mnie, bym poszedł po Zbyszka, który siedział naprzeciwko w SPATiF-ie, żeby już przyszedł do teatru, bo za pięć minut mieliśmy zacząć przedstawienie. Poszedłem, tłumaczę. „Stareńki… – on do mnie – poczekaj, już, moment, jeszcze mam dwie sprawy”. Wychodzimy o siódmej. Mówię: „Zbyszek, kurtyna już poszła w górę…”. „Stareńki – on na to – zdążymy…”. Tak jak stał, w dżinsach, w swetrze wpadał na scenę i był świetny. Po przedstawieniu znów: „Pa, stareńki!”.
Niesamowity amant. Powiedział kiedyś do mnie: „Kurczę, Staszek, co jest? Przecież ja mam takie krótkie nogi i wcale nie jestem ładny”. Maklakiewicz wkurzał się: „No nie, ja nie mogę przy tym Cybulskim stać. Jak jego nie ma, wszystkie mi wiszą na szyi. Przyjdzie Cybulski, to mnie na szyi wisi tylko szalik”.

JACEK FEDOROWICZ
PRZYJACIEL ZBIGNIEWA CYBULSKIEGO, SATYRYK, FELIETONISTA, AKTOR

Myślę, że my, studenci współtworzący w połowie lat pięćdziesiątych w Gdańsku teatr Bim-Bom, pamiętamy trochę innego Zbyszka, nie takiego, jakiego pamiętają jego przyjaciele z lat późniejszych, warszawskich. Przeniósł się do Warszawy już po sukcesie Popiołu i diamentu, który stanowił – jak myślę – cezurę. Zbyszek warszawski, Zbyszek gwiazdor musiał być nieco innym Zbyszkiem niż Zbyszek gdański. Ten warszawski miał już możność przekonać się na własnej skórze, że wielka kariera ma swoje granice. Szczególnie w PRL.

Nie wynikały one tylko z trudności w pokonywaniu żelaznej kurtyny, bo owszem, robiono Zbyszkowi ogromne trudności, ale od czasu do czasu jednak pozwalano na udział w zagranicznym filmie. Pierwsza była – jeżeli dobrze pamiętam Francja, film Lalka [La Poupée], potem Szwecja, grał tam z Harriet Andersson. Jakieś tam teoretyczne szanse przebicia się do świata Zbyszek miał.
Jeżeli jednak mówię o limitach, to myślę raczej o niemożliwości przebicia tego wielkiego sukcesu, jakim była rola Maćka w Popiele i diamencie.
Wielkość tego sukcesu – co powiem nie z chęci jego umniejszenia, broń Boże! – była bezpośrednio związana z nienormalnością sytuacji artysty w PRL w ogóle, a szczególnie w czasie, gdy Andrzej Wajda robił ten film. Popiół i diament w kinach był dla widzów wstrząsem, przeżyciem, wydarzeniem nie tylko artystycznym, ale w ogromnej mierze także społecznym, patriotycznym. Oto po kilku latach stalinowskiego terroru, po mordowaniu i opluwaniu bohaterów Armii Krajowej, bohaterów, których przecież wciąż (mijało właśnie dziesięć lat od zakończenia wojny) pamiętano jako bohaterów, po popadnięciu z jednej niewoli w drugą, czyli największym ciosie, jaki może zadać perfidna Historia narodowi tak dzielnie walczącemu o niepodległość, po latach krzyczącej niesprawiedliwości, kiedy największych patriotów sądy nazywające się polskimi skazywały za współpracę z hitlerowcami, po tym wszystkim nagle widzowie zobaczyli na ekranie AK-owca, który jest – jak to się wtedy klasyfikowało – bohaterem pozytywnym. Ta pozycja zarezerwowana była dotąd wyłącznie dla dzielnych komunistów. Widzowie wreszcie zobaczyli chłopaka, z którym chętnie się identyfikowali, który pasował do ich – nieco pewnie już wyidealizowanych – wspomnień, ucieleśniał tęsknotę za niepodległym państwem i dawał cień satysfakcji za doznane upokorzenia. Do tego jeszcze film był doskonale zrobiony, a rola Maćka zagrana świetnie. W tej sytuacji sukces musiał być niebotyczny. Większego nie można już sobie wyobrazić.

Tu drobna uwaga do młodszych. Mówię to wszystko w Polsce niepodległej. Ja oczywiście wiem, że książka Andrzejewskiego Popiół i diament nie mówiła całej prawdy o czasach, w których po wypędzeniu jednego okupanta w Polsce mniej lub bardziej otwarcie instalował się drugi. Można nawet uważać książkę za fałszerkę historii, i film przy okazji. Nikt jednak, kto nie przeżył kilku lat totalitarnej propagandy, propagandy, takiej jak właśnie propaganda stalinowska na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych, nie jest w stanie wyobrazić sobie, jakim olbrzymim przeżyciem dla odbiorcy sztuki było ujrzenie choćby kawałeczka prawdy w kilometrach fałszu. Choćby tylko tego chłopaka z AK, który nie jest „zaplutym karłem reakcji”. Ostrzegam przed pochopnym potępianiem uległych artystów. Nikt nigdy nie rozsupła podstawowego problemu literatów, filmowców, aktorów, którzy przeżyli – pracując twórczo – cały PRL, czyli tego wiecznego pytania: ile wolno mi skłamać po to, aby powiedzieć trochę prawdy? Na ile ugiąć się przed władzą, aby jej w innym miejscu zaszkodzić? Jak wyczuć granicę ustępstw? To były zawsze sprawy, które każdy rozstrzygać musiał we własnym sumieniu, zawsze od nowa, w zmieniających się warunkach historycznych. Wtedy, w czasach tuż postalinowskich, ja jako widz byłem głęboko wdzięczny Wajdzie za Popiół i diament i Cybulskiemu za Maćka Chełmickiego.

 
Wesprzyj nas