Trzy historie, misternie połączone na bardzo wielu poziomach, składają się na Odpływ, nową powieść Larsa Saabye Christensena, autora niezapomnianego Półbrata i głównego norweskiego pretendenta do Literackiej Nagrody Nobla.


I. Funder zwany Chaplinem ma 15 lat, właśnie wyjechał z matką na wakacje. Jest lipiec 1969 roku, za kilkanaście dni Neil Armstrong stanie na powierzchni Księżyca. Funder chce napisać o tym wiersz, ale nie uda mu się stworzyć niczego poza tytułem.

II. Kiedy w amerykańskim miasteczku Karmack liczba nieszczęśliwych wypadków wzrosła o 18 procent, szeryf postanawia zatrudnić pośrednika, który będzie przekazywał tragiczne wieści rodzinom poszkodowanych. Posadę otrzymuje Frank Farelli. Niektórzy twierdzą, że Farelli przynosi nie tylko wiadomości o nieszczęściach, ale również same nieszczęścia.

III. Funder jest już po pięćdziesiątce, właśnie opuścił ośrodek terapeutyczny w stanie Maryland. Jest cenionym pisarzem, ale po śmierci ojca przeżył załamanie nerwowe. „Najpierw straciłem ojca, potem straciłem powieść, a na koniec straciłem rozum” – mówi.

Te trzy historie, misternie połączone na bardzo wielu poziomach, składają się na Odpływ, nową powieść Larsa Saabye Christensena, autora niezapomnianego Półbrata i głównego norweskiego pretendenta do Literackiej Nagrody Nobla.

W najnowszej książce norweski pisarz powraca do swoich ulubionych wątków i tematów: relacji dziecko–rodzice, dojrzewania i drobnych niedoskonałości fizycznych, które definiują osobowość. Znakiem rozpoznawczym Saabye Christensena są też postaci kobiet świetliste, tajemnicze i emanujące swoistą melancholią.

Książka została uznana przez prasę za arcydzieło i jest uważana za najlepszą powieść autora.

Ostry, zabawny i wstrząsający Odpływ to propozycja dla wszystkich, którzy kochają filmy braci Coen i nie mogą się uwolnić od chłodnego czaru prozy Karla Ove Knausgårda. Saabye Christensen hipnotyzuje tak samo, ale czułość, z jaką opisuje swoich niedoskonałych bohaterów, sprawia, że Odpływ emanuje niezwykłym ciepłem.
Od tej książki nie sposób się uwolnić. Zaczyna się jak echo, a kończy jak niewątpliwe arcydzieło – „Aftenposten”

Czuła i smutna opowieść o śmierci, winie i pojednaniu. Najlepsza powieść Christensena od czasu Półbrata – „Adresseavisen”

Nowa powieść Christensena przerosła nasze — wygórowane — oczekiwania. Autor nigdy nie był w tak znakomitej formie. – Norsk Rikskringkasting (norweska telewizja publiczna)

Odpływ jest zabawny, a jego zakończenie – intensywne, szczere i tak piękne, że rozłożyło mnie na łopatki — „Dagbladet”

Lars Saabye Christensen – ur. w Oslo w 1953 roku. Prozaik, poeta, dramaturg i scenarzysta. Studiował filologię norweską, historię sztuki i historię idei. Zadebiutował w 1976 roku tomikiem poezji Historien om Gly uznanym za najlepszy norweski debiut literacki roku. W Polsce dotychczas ukazały się trzy powieści Christensena: Jubel (1999), Herman (2000) i Półbrat (2004).
W 2006 roku powieść Jokeren (1982) została roku uznana przez czytelników gazety “Dagbladet” za najważniejszą książkę minionego ćwierćwiecza. Z kolei Półbrat otrzymał Nagrodę literacką Rady Nordyckiej. Lars Saabye Christensen uważany jest za głównego norweskiego kandydata do Literackiej Nagrody Nobla.
Lars Saabye Christensen
Odpływ
Przekład: Iwona Zimnicka
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 15 stycznia 2015


Ocknąłem się z bezgłośnym hukiem nad pustą kartką z mojej białej biblioteki i nie miałem pojęcia, co mnie bardziej obudziło — niewidzialne słowa czy matka. Rozsunąłem zasłonki. Stała przy maszcie i trzymała na rękach flagę tak, jakby to było dziecko. Była więc niedziela, i to nie byle jaka niedziela, tylko ta. Dzisiaj Księżyc dostanie za swoje. Dzisiaj Księżyc pożałuje. Matka mi pomachała. Zazwyczaj to ojciec wywieszał flagę. Teraz nie mógł tego zrobić i miał dobre wytłumaczenie, podobno złamał nogę i leżał w łóżku w mieście. Musiałby wywiesić flagę telepatycznie, a architekci nie posługują się telepatią. Zakończyłem przemyślenia w miednicy. Potem spokojnie wyszedłem z domu.
— Flaga nie może dotknąć ziemi — powiedziała matka.
— A co się stanie, jeśli dotknie?
— Nie wiem, czy cokolwiek się stanie, ale tak ma być. Trzymaj.
Trzymałem norweską flagę, podczas gdy matka mocowała ją do linki, i miałem wielką ochotę ją puścić wyłącznie po to, żeby sprawdzić, co się stanie. Oczywiście nic by się nie stało, ale jednak. Możliwe, że istotnie coś by się wtedy stało. Domki kąpielowe zaczęłyby płonąć, samoloty spadać, mój wiersz by się skończył. W końcu nie mogłem się dłużej powstrzymywać. Po prostu musiałem. To było nieuniknione. Rąbkiem flagi musnąłem ziemię, no i stało się. Stało się! Pojawiło się we mnie zdanie. Urodził się jeden wers. „Księżyc nadstawia drugi policzek”. Nigdy wcześniej nie zaznałem uczucia tak bliskiego idealnej uldze. Wszystko się poskładało, cudowny rachunek wyszedł, znalazłem złotą formułę, znaną tylko mnie, logiczną magię należącą wyłącznie do mnie, do nikogo innego. A co mogłoby się stać, gdybym rzucił na ziemię całą flagę i ją podeptał! Może gotowy byłby cały zbiorek wierszy. Dzisiaj szczęście mi sprzyjało. Mogłem pobić nowy życiowy rekord. Wciągnęliśmy flagę na maszt, popuszczając i szarpiąc, wkrótce rozłożyła się jak fala, czerwono-biało-niebieska, dla mnie, tylko dla mnie.
— Zdecydowałeś już? — spytała matka.
— O czym?
— Co będziesz robił dziś wieczorem?
— Nie.
— A na co masz największą ochotę?
— Nie wiem.
Matka się uśmiechnęła.
— Na pewno wiesz, jeśli tylko się zastanowisz.
Poszedłem do siebie i zacząłem się zastanawiać. Zastanawiałem się. Niewiele to pomogło. Zastanawianie się w ogóle rzadko mi pomaga. Wszystko jeszcze tylko pogarsza. Prowadzi okrężną drogą. A zdanie, które zasadziłem, już zwiędło. Słowa się z niego obsypały, jedno po drugim, i została jedynie cienka, twarda łodyga, a tą łodygą byłem ja. Tak jak wysoko się wzniosłem, tak nisko teraz spadłem. Położyłem się na łóżku i zacząłem się boksować z dużym klawiszem korygującym. Po raz pierwszy się do niego zbliżyłem, do wielkiego klawisza korygującego, który wybija, odrywa, wyciera i opróżnia. Z czasem miałem go dobrze poznać. „Księżyc nadstawia drugi policzek”. Co za bzdura! Cieszyłem się, że ten wers umarł. Moja głowa to śmietnik! Poza tym powinienem myśleć o innych rzeczach niż nienapisane wiersze. Dokąd mam iść? Do Ivera Malta? Na imprezę u Lisbeth? Czy po prostu zostać w domu? Na co miałem największą ochotę? Odpowiedź aż dzwoniła oczywistością, jeśli się zadało pytanie w taki sposób. Miałem ochotę na Heidi. Miałem ochotę leżeć z nią w domku kąpielowym. Miałem ochotę oglądać lądowanie na Księżycu razem z nią. Ale nie miałem ochoty na resztę tego zaproszenia. Na pijacką gadaninę Lisbeth, złe maniery Puttego i ogólną głupotę całej tej debilnej bandy. Wcale nie chciałem mieć ciastka i go zjeść. Chciałem mieć ciastko. Mogłem też popłynąć promem do miasta i odwiedzić ojca. Już sam pomysł mnie zaniepokoił. Coś się tu nie zgadzało. Nie wiedziałem co, dlatego zaniepokoiłem się jeszcze bardziej. Kartka w maszynie do pisania ze mnie drwiła. Po co mi tytuł bez wiersza? Tytuł bez wiersza jest tak samo do niczego jak imię bez człowieka. Zacząłem wpadać w panikę. Wszystko, czego nie zdążyłem zrobić. Wszystko, czego nie skończę. Wszystko, czego nigdy nie zdołam. Wszystko, co wisi na włosku, czyli większość rzeczy, zwłaszcza ja. Mój włosek był najcieńszy. Czułem się jak ołowiany obciążnik przymocowany do szczątków pajęczyny. Myślałem o tym, co powiedział Iver, że Henry, niemiecki bękart, nie istnieje. Tak, to by przyniosło ulgę. Być, ale nie istnieć. Chociaż, szczerze mówiąc, wolałbym nie mieszkać w ziemiance. Potem próbowałem policzyć, ile zegarów jest w domu. Doliczyłem się ośmiu: dwa stojące, jeden na ścianie w kuchni, mój zegarek na rękę, zegarek na rękę matki, stary zegarek, którego ojciec używał podczas wakacji, i dwa budziki. Nie wliczyłem zegara słonecznego, który jakiś pradziadek zbudował przy pustej sadzawce dla karpi przed pierwszą wojną światową, ale nie pomyślał o tym, że rododendron i brzozy z czasem urosną, więc teraz zegar słoneczny się zatrzymał. Znalazł się w cieniu, a jedynym sposobem na to, żeby znów zaczął chodzić, było wykarczowanie całego ogrodu do gołej ziemi, bezchmurne niebo i cierpliwość. A więc dziewięć zegarów i wszystkie chodziły za szybko albo za wolno, albo stały. Czas to spisek. Rozchodził się na wszystkie strony. A wkrótce astronauci mieli się zacząć szykować w wielkiej sali balowej, czyścić buty, poprawiać spinki przy mankietach, zaciskać krawaty, czesać włosy i prosić aniołów stróżów do tańca, przypuszczam, że do fokstrota.
Zdecydowałem się na to, na co byłem zdecydowany od początku. Poszedłem na imprezę u Lisbeth. Ona przecież miała telewizor. Matka odprowadziła mnie do furtki. Mogła sobie tego oszczędzić. Nie wyjeżdżałem na zawsze. Być może chciała się upewnić, że nie schowałem gdzieś w mchu skrzynki z piwem. Nie schowałem. Nie lubiłem pić. W głowie kręciło mi się dostatecznie i bez tego.
— Dużo osób przyjdzie? — spytała.
— Nie mam pojęcia.
— Chyba nie będziesz jedyny?
— Mam szczerą nadzieję, że nie. Bo jeśli tak, to wcześnie wrócę.
Otworzyła furtkę.
— A ja mam nadzieję, że będziesz umiał o siebie zadbać.
Te słowa podziałały na mnie prawie paraliżująco. Nie wierzyłem, że je wymówiła. Zatrzymałem się.
— Dlaczego miałbym nie umieć?
— Tylko tak powiedziałam, Christian. Nie…
— Dlaczego miałbym nie umieć o siebie zadbać?
— Tak się po prostu mówi, nie bierz sobie tego do serca.
— No to po co tak powiedziałaś?
— Mówię dużo głupich rzeczy, nie…
— Nie wierzysz, że potrafię o siebie zadbać?
— Oczywiście, że potrafisz. Po prostu proszę cię, żebyś był ostrożny. I nie…
Trzasnąłem furtką i zbiegłem w dół zbocza. Słowa nie przestawały walić we mnie jak młotem. „Mam nadzieję, że będziesz umiał o siebie zadbać”. Te słowa, a raczej zwątpienie, jakie wyrażały, zwątpienie we mnie, wryły się we mnie na stałe. Nie dało się ich złagodzić. Cały czas popychały mnie w zwątpienie. Biegłem całą drogę, z wyjątkiem ostatniego odcinka. Impreza trwała już od jakiegoś czasu. Lisbeth biła się z chłopakiem, który miał na imię Gregers. Wyglądało to dziwacznie. Stali przyciśnięci do siebie, ona wymachiwała rękami i waliła go w czaszkę, ciągnęła za włosy obiema rękami i kopała, a cała reszta żałosnej bandy stała wokół nich, pokrzykiwała i zaśmiewała się do rozpuku. Heidi nie widziałem. Podszedłem do nich. Okazało się, że Lisbeth i Gregers wcale nie walczą, po prostu wczepili się w siebie i próbowali się rozerwać. Nie mogli. Wyglądali jak zrośnięte ustami bliźnięta syjamskie, które mają już siebie serdecznie dość. Okazało się, że Gregers dopraszał się pocałunku, ale nie wziął pod uwagę tego, że on też ma aparat na zębach, co prawda nieduży, trochę drutu kolczastego na trzonowcach. Ale to wystarczyło. Aparaty się zasupłały. Gregers musiał być bardzo pazerny. Teraz nie był już taki buńczuczny. Lisbeth próbowała go zamordować.
— Ja to nazywam prawdziwą miłością! — zawołał Putte. — A co ty o tym sądzisz, Blackie? Ty się znasz na takich rzeczach.
— Nie jestem dentystą, ale wydaje mi się, że im potrzeba pilnika.
Lisbeth wściekła się jeszcze bardziej, pociągnęła Gregersa za sobą. Ciągnęła go za usta. On się już dawno poddał. Śmialiśmy się. Ja się śmiałem. Klaskaliśmy. Klaskałem. Wtedy na taras wyszła Heidi z nożyczkami. Nie widziała mnie. Uspokoiła Lisbeth na tyle, że udało jej się ostrożnie wsunąć nożyczki między zakleszczonych, a my w tym czasie przytrzymywaliśmy Gregersa. Metoda usta usta z nożyczkami, które jednak okazały się nie dość ostre. Putte przyniósł obcęgi. Nie zmieściły się. Otworzył więc jeszcze piwo i wzniósł toast.
— Obyście się kochali na dobre i na złe, dopóki śmierć was nie rozłączy!
Gregers zaczął mieć poważne kłopoty z oddychaniem. Jego twarz powoli nabierała barwy przechodzącej z niebieskiego w fiolet. Lisbeth miała w kącikach ust czerwoną pianę. Klęczeli jak dwoje skazanych na śmierć, którzy mają wykonać egzekucję na sobie nawzajem. W końcu Heidi znalazła szpilkę do włosów, rozgięła ją i zdołała ich rozdzielić, jak wytrychem. Dokładnie tak jak Iver Malt otworzył zamek szyfrowy przy moim rowerze, ale nie chciałem teraz myśleć o Iverze Malcie. Nie myślałem o nim. Skazańców ułaskawiono. Gregers zwalił się na trawę i leżał bez ruchu. Lisbeth wstała, wyjąc, krzycząc i płacząc.
— Niech was diabli porwą! Niech was wszystkich szlag trafi!
Wyrwała cały aparat. Z ust popłynęła jej krew. Wcale się tym nie przejęła. Pluła i parskała, dopóki Heidi nie zaprowadziła jej do domu, gdzie zostały przez dłuższy czas. Ułożyliśmy Gregersa w hamaku, posililiśmy go zimnymi kiełbaskami i ciepłym piwem. Wtedy sytuacja trochę się uspokoiła. Mówię „my”, lecz mnie to „my” nie obejmowało, nie brałem w tym udziału, byłem tylko widzem. Nie angażowałem się. Tego wieczoru okazywałem wyłącznie bierność. Mimo to piszę „my”. Putte podał mi butelkę.
— Cholera, Blackie, wydaje mi się, że troszeczkę zbrązowiałeś, odkąd się ostatnio widzieliśmy. Cholernie głupio z twojej strony, bo teraz musimy ci wymyślić jakieś nowe przezwisko.
— Witlinek. One mają takie białe brzuchy — podsunął ten, który miał na imię Patrick i fantazji nie więcej niż spinacz.
Putte polał mnie resztką piwa.
— Zostajesz ochrzczony Witlinkiem! Wypij za Witlinka, Witlinku!
Putte ugryzł mnie w ramię, żeby sprawdzić, czy mam dużo ości. Wygulgotaliśmy jeszcze więcej piwa, śmialiśmy się, a ja się śmiałem razem z nimi. Dlaczego stamtąd nie poszedłem? Dlaczego się śmiałem? Dlaczego się na to godziłem? Uważałem, że odpowiedź jest prosta: Heidi. Ale to nie była wystarczająca odpowiedź. Zgadzałem się na to, żeby mną pomiatano, żeby mnie upokarzano i obśmiewano nie tylko ze względu na nią. Nie mogłem winić o to nikogo innego oprócz siebie. Nie miałem żadnej woli, oprócz woli pisania. A tej też już prawie nie miałem. No bo co stworzyłem? Jeden jedyny wiersz na pięć linijek. Nie miałem woli, miałem tylko ochotę. Poza tym byłem bezwolny. Pozwalałem się prowadzić. Znalazłem się we władzy innych. Przy życiu wciąż trzymało mnie tylko przekonanie, że wkrótce o tym napiszę. Zamierzałem to zrobić niedługo, wtedy tym bałwanom się dostanie. W zeszłym miesiącu skończyłem zresztą sześćdziesiąt lat. Czy już o tym wspominałem? Do tego trzeba dodać wszystkie te lata, w których żyło mi się tak ciężko, że mojemu sercu należało zaliczyć dwa lata za każdy mijający rok. Uczciłem to wydarzenie — wydarzeniem był już sam fakt, że w ogóle żyję — w pojedynkę w hotelu w mieście, w którego istnienie coraz mniej już wierzę. Wykorzystałem tę okazję na wsłuchanie się w głosy w swoim wnętrzu, nie takie, które, jak twierdzą żałośni mordercy z niewielką pomocą swoich adwokatów, zmusiły ich do popełnienia zbrodni. Ja słuchałem głosów z różnych okresów życia, a jakiś czas już minął, odkąd ostatnio z nimi rozmawiałem; głosu dziecka, głosu chłopca, głosu mężczyzny, ale nie potrafiłem już ich rozróżnić. To był mój chór mieszany. Głosy śpiewały we mnie jednocześnie. Z pewnym zmęczeniem, jak po długim, długim dniu pracy, kiedy człowiek z radością wita noc i sen, odnotowuję: piosenka nosiła tytuł W późniejszym czasie.
Wreszcie dziewczyny wróciły. Lisbeth sprawiała wrażenie znów w miarę umeblowanej, przynajmniej rusztowanie było na swoim miejscu, ale dalej się złościła.
— Jesteście tacy cholernie dziecinni! — krzyknęła. — Nie rozumiem, do cholery, dlaczego was zaprosiłam!
— Bo nie miałaś nikogo innego, kogo mogłabyś zaprosić, Appie — odparował Putte.
Lisbeth jakby zapadła się w sobie, a ja się przestraszyłem, że zacznie płakać. Putte otworzył kolejne piwo, rzucił jej; złapała je w chmurze piany.
— Spokojnie, Appie. Przecież jest fajnie, prawda? Prawda, że jest fajnie?
Roześmiałem się, słysząc to nowe przezwisko. Aparat na zęby. Appie. Co za pomysłowy drań!
— Nie mów do mnie Appie!
Lisbeth doszła do siebie i niewiele się namyślając, wymierzyła kolejny policzek Gregersowi, którego uznano za zaginionego już jakiś czas temu. Spadł z hamaka, więc impreza mogła się przenieść do środka, do salonu, w którym był włączony telewizor. Ale mnie bardziej interesował program Heidi, która wycofała się w stronę domku kąpielowego; poszedłem za nią. Też się wycofałem. Nic nie mogło bardziej mi odpowiadać. Heidi się nie zatrzymywała, odwróciła się dopiero na wąskim pomoście.
— To wcale nie było zabawne — oświadczyła.
— Co?
— Lisbeth. Gregers. Aparat na zęby. To wcale nie było zabawne.
— Trochę było — powiedziałem.
Spojrzałem na nią i oboje równocześnie wybuchnęliśmy śmiechem. Nie mogliśmy przestać się śmiać. Kraby uciekły. Mewy odleciały. Nieczynna latarnia na moment zaświeciła, zamrugała, barwiąc szary wieczór na czerwono, i żaden statek kosmiczny nie poszedł na dno. W zamieszaniu udało mi się otworzyć wąskie drzwi, wtoczyliśmy się do domku kąpielowego i usiedliśmy na różnych ławkach, jakbyśmy już mieli w nim stałe miejsca. Przestaliśmy się śmiać.
— Co właściwie dolega Lisbeth? — spytałem.
— Dolega? Może już taka jest.
— Dawniej nie była.
— Jej rodzice się rozwodzą.
— Asesorzy sądowi mają zwyczaj się rozwodzić?
— W każdym razie dlatego ich tu nie ma. Poprosili, żebym przyjechała i pilnowała Lisbeth. Jestem tą niby grzeczną dziewczynką.
— Świetnie sobie radzisz.
— Z czym? Z byciem grzeczną dziewczynką?
— Z pilnowaniem jej. Z pilnowaniem Lisbeth.
Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Szukałem jeszcze czegoś do powiedzenia, słuchając fal pod nami, które powoli, ale zdecydowanie zlizywały skały. Któregoś dnia cała ziemia zniknie. Cieszyłem się, że nie będzie mnie przy tym, kiedy się to stanie. Wsunąłem rękę do kieszeni, upewniłem się, czy błystka, to znaczy błyskotka, ciągle tam jest. Na ścianie domku wisiał sflaczały materac do pływania.
— Jak myślisz, która godzina jest na Księżycu? — spytałem.
— Może ta sama co tutaj?
— Ale tutaj nie jest ta sama co w Ameryce. U nas jest mniej więcej o siedem godzin wcześniej. A wiesz, co to znaczy?
— Że u nich jest siedem godzin później.
— No właśnie. A jeśli na Księżycu jest ta sama godzina co w Ameryce, to u nas Apollo wyląduje o siedem godzin wcześniej niż w Ameryce. Mam rację?
Heidi tylko na mnie patrzyła. Oparła brodę na rękach i patrzyła. Nie mogłem teraz przerwać.
— Ale najszybciej wylądują w Australii, bo tam jest dwadzieścia godzin wcześniej niż u nas. W Australii już jest poniedziałek. Napompować ten materac?
— Masz ochotę się kąpać?
— Nie.
Heidi dalej na mnie patrzyła, więc teraz już z całą pewnością nie mogłem przestać. Musiałem kontynuować nieprzestawanie. Szukałem pompki, ale jej nie znalazłem. Nie pozostawało mi nic innego, jak samemu go napompować. Otworzyłem wentyl i zacząłem dmuchać. To był nadzwyczaj wymagający materac. Osiem razy musiałem nabierać powietrza i słuchać, jak się wydostaje, chociaż z całych sił zaciskałem palce na tym przeklętym wentylu, który miał smak słonej wody, wodorostów i zjełczałego kremu do opalania. Przez chwilę wydawało mi się, że to się nigdy nie uda, ponieważ bokiem uchodzi tyle samo powietrza, ile wdmuchuję, albo odwrotnie. Tak już było tego lata, że wszystko, czego chciałem się pozbyć, nie odpuszczało. W końcu „dość” musiało oznaczać „dość”. Zakręciłem korek i osunąłem się na ławkę z uczuciem, że to materac wypompował mnie. Idealnie mieścił się na podłodze między nami.
— Do jakiej szkoły idziesz jesienią? — spytała Heidi.
— Jeszcze nie wiem. A ty?
— Ojciec chce, żebym poszła do handlówki.
— Masz ochotę?
— Nie. Szczególnie że tam chodzi Putte i ci jego głupi kumple.
Nachyliliśmy się do siebie, to znaczy ja zaryzykowałem pierwszy, a ponieważ ona również to zrobiła, nabrałem odwagi na tyle, by położyć jej rękę na kolanie; tam mogła leżeć w spokoju na tyle długo, że w końcu nie widziałem już innego wyjścia, niż przesunąć ją na udo, a wtedy już było niedaleko.
— W każdym razie idę do klasy z francuskim.
— Z francuskim? Znasz francuski?
— Non. Dlatego chcę się go nauczyć. Najlepsze wiersze na świecie napisano po francusku. Baudelaire. Rimbaud. De Gaulle. To znaczy Baudelaire.
Heidi się uśmiechnęła.
— Jego już wymieniłeś. Baudelaire’a.
— No tak, Baudelaire. Chcę ich czytać w oryginale, prawda? Bo inaczej nie mogę mieć pewności, że to, co czytam, jest prawdą, prawda?
— Owszem. Prawda.
— No właśnie to mówię, prawda?
— Dlaczego cały czas powtarzasz „prawda”?
Plotłem trzy po trzy. To był mój sposób na okazanie buńczuczności. Kiedy przyszło co do czego, okazało się, że dobrze mieć w zanadrzu Ciotkę Soffen, podobnie jak Ciotkę Emilie i resztę tej hałastry.
— Wiesz, że spośród ryb to karp może przeżyć najdłużej na lądzie?
— Nie.
— No to teraz już wiesz. Karp ma cholernie duże skrzela, które działają mniej więcej jak aparat tlenowy.
— Ale co karp ma robić na lądzie?
— Też mnie to dziwi. Co karp ma robić na lądzie, skoro może być w wodzie? To chyba jakieś nieporozumienie. Karpie nie trafiają na ląd z własnej woli.
— A jeśli któryś trafi?
— To znaczy, że to głupi karp.
— No właśnie, prawda? Głupi karp.
— A wiesz o tym, że poczta musi co roku spalać czterdzieści tysięcy listów, dlatego że nie dochodzą?
— Dlaczego?
— Bo nie dochodzą.
— Ale dlaczego nie dochodzą?
— Bo adres jest niewyraźnie napisany. Pomyśl tylko, co może być w tych listach. Może ktoś ciągle czeka na list, który został wysłany trzydzieści lat temu. Albo na odpowiedź na ten sam wysłany trzydzieści lat temu list, który nie doszedł, bo adres był napisany niewyraźnie, ponieważ autor tego listu był taki zdenerwowany, że trzęsła mu się ręka i nie mógł utrzymać pióra. Prawda?
— Jak myślisz, co było w tym liście, który nie doszedł?
— Kocham cię. Mniej więcej coś takiego. Albo: Czy mnie kochasz? Może i dobrze, że nie doszedł. A wiedziałaś, że od dziurawca robią się piegi?
Potem siedzieliśmy w milczeniu równie długo, jak wcześniej plotłem. Byłem idiotą w czasie teraźniejszym. Kopałem sobie grób łyżeczką do herbaty. Dlaczego nie pozostawiłem gadania innym, by samemu zająć się ciszą?
— Skończyłeś już ten wiersz o Księżycu? — spytała w końcu Heidi.
— Nie całkiem. Ale napisałem inny wiersz, który mogę ci przeczytać. To znaczy jeśli chcesz. Mogę ci go przeczytać, i to na głos.
— Tak, proszę, przeczytaj.
— Niestety nie mam go przy sobie, ale przyjęli go do druku w „Vinduet”. To literackie czasopismo wydawnictwa Gyldendal. Ale umiem go na pamięć.
— No to mów.
— Potem.
— Potem? Po czym?
Nachyliłem się jeszcze bardziej i w końcu udało mi się przenieść na jej ławkę, natomiast ręka zbliżała się do zamka spodni, to znaczy do suwaka, który można było rozpiąć, już słyszałem ten dźwięk, szybki szmer. To był bez wątpienia przełom. Zachowałem zimną krew, ale poza tym było mi gorąco. Miałem kontrolę. Umościłem się w zagłębieniu jej szyi i przygotowałem na długi pocałunek. Liczyłem, że kiedy się skończy, reszta, że tak powiem, przyjdzie sama. Później zamierzałem przeczytać jej wiersz. To znaczy wyrecytować go z pamięci. Planowałem wygłosić go mewom i krabom, rozgwiazdom i astronautom, ale przede wszystkim jej. Potem wszystko miało już wyglądać inaczej. Nagle ktoś szarpnięciem otworzył drzwi. Puściliśmy się natychmiast i usiedliśmy na osobnych ławkach. Tym kimś była Lisbeth. Zerknęła na materac i rzuciła mi prosto w twarz:
— Heidi też napompowałeś?
— Daj spokój! — żachnęła się Heidi.
Przesunęła się do kąta, tam było więcej cienia. Lisbeth dalej patrzyła na mnie, a ja jej nienawidziłem.
— O co chodzi? — spytałem.
— O co chodzi? Musisz przyjść.
— Już wylądowali?
— Ten twój dzieciak z baraków wylądował, Witlinku. Zapraszałeś go?
— Nie. Jasne, że nie.
— Nieźle się wystroił. I za cholerę nie chce iść. Pieprzony uparty niedorozwój.
Szybko odwróciłem się do Heidi, która tylko kiwnęła głową, jakby udzielała mi zezwolenia na to, żebym poszedł i uwolnił Ivera Malta. Ale wolałbym, żeby powiedziała coś przeciwnego, albo przynajmniej dała mi znak, że mam zostać i olać wszystko, co się działo tego wieczoru poza domkiem kąpielowym. Olać Księżyc, Ivera Malta, Lisbeth i wszystkie aparaty na zęby świata. Olać i zostać z nią. Z Heidi. Z ręką na jej udzie i ze wszystkim, z czym to się wiązało; ale jednak poszedłem z Lisbeth.
— To chyba nie ma żadnego znaczenia — powiedziałem.
— Co nie ma żadnego znaczenia?
— Że Iver jest tutaj.
— Jeśli wolisz bawić się z nim, to wystarczy powiedzieć „cześć i do niezobaczenia”.
Czego ona tak się bała? Naprawdę miało jakiekolwiek znaczenie, czy Iver tu jest, czy go nie ma? Wydaje mi się, że bała się jeszcze głębszego wciągnięcia w bagno poprzez bratanie się z dzieciakiem z baraku. Nie protestowałem więcej, zresztą moje protesty i tak nie były całkiem szczere. Ja też chciałem, żeby go tu nie było. Od tej myśli nie dało się uciec. Chciałem się pozbyć Ivera Malta. Przeszkadzał mi. Zawadzał. Już wkrótce dotarły do nas niewyraźne dźwięki telewizora w salonie, brzmiące tak, jakby wszystko odbywało się pod wodą. Jeszcze raz znalazłem się pomiędzy. Byłem tak pomiędzy, jak jeszcze nigdy w życiu. Mimo to wiedziałem, co mam wybrać. Tym razem wiedziałem. To było proste. Chciałem tego samego co Lisbeth. Dziś wieczorem chciałem pozbyć się Ivera Malta. Pragnąłem mieć to już za sobą i wrócić do domku kąpielowego, gdzie Heidi czekała na mnie przez resztę życia.
Iver Malt stał za płotem. Podszedłem tam. Sprawiał wrażenie chudszego, twardszego, a jednocześnie wystraszonego. Czoło też miał bielsze. Nie mógł ustać spokojnie i stale przestępował z nogi na nogę. Był w garniturze, a w każdym razie miał na sobie ciemną marynarkę i ciemne spodnie w kant, a nawet wąski krawat, który wisiał na białej koszuli jak krzyż.
— Myślałem, że jesteśmy umówieni — powiedział.
Zarobił gdzieś podbite oko. Siniak nie był świeży. Napuchnięty, prawie czarny cień kładł się na kości policzkowej i nasadzie nosa, prawdopodobnie dlatego jego czoło jaśniało jeszcze ostrzejszą bielą.
— Uderzyłeś się? — spytałem.
— Myślałem, że jesteśmy umówieni — powtórzył Iver. — Że razem posłuchamy radia.
— Coś mi przeszkodziło. Ja…
— Nie dotrzymujesz umów?
— Dotrzymuję, oczywiście, ale coś się wydarzyło, cholera.
— Mama upiekła chleb. I ciasto. Powiedziałeś, że przyjdziesz. Ojciec też słyszał, jak to mówiłeś. Że przyjdziesz.
— Wiem.
— Dlaczego nie przyszedłeś?
— Cholera, Iver. Po prostu zmieniłem plany. Sorry.
— Oni tu mają telewizję, prawda?
— Tak. Putte i reszta oglądają.
— A ty nie?
Nachyliłem się przez płot, postanawiając, że spróbuję poufałości.
— Ja mam inne zajęcie — szepnąłem.
Iver Malt się cofnął.
— Nie wpuścisz mnie?
— Ja tu nie mieszkam.
— A oni mnie nie wpuszczą?
— Nie ja decyduję.
Ktoś zawołał z domu. Nie odwróciłem się. To był Putte. Chwiał się na nogach, miał goły tors i butelkę wódki w ręku.
— Pozbądź się tego nazisty, Witlinek. Bo inaczej przyjdziemy i na niego naszczamy.
— Zamknij się! — mruknąłem.
Iver Malt podszedł bliżej. Przez chwilę myślałem, że przelezie przez płot, i właściwie chciałem, żeby to zrobił, bo wtedy nie miałbym już z tym nic wspólnego.
Zatrzymał się.
— Witlinek? To twoje nowe przezwisko?
— Na to wygląda. I co z tego?
— Ty się na wszystko godzisz.
W tym momencie znienawidziłem Ivera Malta. Nienawidziłem go. To uczucie było wyraźne i niezaprzeczalne. Nie było to jednak tylko uczucie, lecz również myśl, myśl, która się za nim kryła, bo właśnie tak to przebiega, prawda? Od uczucia do myśli, nie odwrotnie. Nienawidziłem go na tyle, na ile się do tego nadawałem. Chciałem mu to powiedzieć dostatecznie dużymi literami, żeby ten dyslektyk z baraku zrozumiał przekaz.
Ale Putte jeszcze nie skończył.
— On zakłóca odbiór, do cholery! Gówno widać!
Cofnął się w głąb domu. Iver Malt wciąż nie ruszał się z miejsca. Zdziwiło mnie, że po prostu nie przeskoczył przez płot, skoro miał taką ochotę być na imprezie. Może nie pozwoliło mu na to coś w rodzaju dumy. Powinien przynajmniej być mile widziany, zanim się wedrze. Niech szlag trafi wszelką dumę!
— Sądziłem, że to Putte mnie wyrzuci — powiedział — a nie ty.
— Ja cię nie wyrzucam.
— Ale mnie nie wpuszczasz. Właśnie tak. Wychodzi na to samo.
— Możemy iść jutro na ryby. Albo innym razem. Albo mogę nauczyć cię czytać.
Iver Malt spuścił wzrok i splunął na ziemię wielką porcją śliny, którą roztarł na żwirze wyczyszczonym butem. Tego wieczoru nie był bosy. Może dlatego wydawał się taki rozchwiany.
— Nie jestem pewien, czy będzie jakiś inny raz.
Słyszałem coś podobnego już wcześniej, prawda? Zakotłowało mi się w głowie, plecy miałem lepkie.
— Co masz na myśli?
Iver spojrzał mi w oczy. Nagle go nie poznałem. Jego twarz przestała być twarda i wystraszona. Teraz wyrażała jakiś spokój, wielki spokój. Jakby wreszcie go odnalazł. Jakby wreszcie miał spokój z czymś, może ze sobą, a to było gorsze od wszystkiego innego.
— Co mam na myśli? Że nigdy nie widziałeś mnie rozzłoszczonego.
Wsunął ręce do kieszeni i niedbałym krokiem ruszył w stronę przystani, gwiżdżąc jakąś melodię, którą znałem, ale tak naprędce nie mogłem sobie przypomnieć jej tytułu. Piekielnie mnie irytowało, że go nie pamiętam. Stałem jak słup, aż zniknął mi z oczu i przestałem słyszeć jego gwizd, którego mimo wszystko nie zdołałem wyrzucić z głowy. Dźwięczał mi głęboko w uchu. W końcu sobie przypomniałem. Rzeczywiście, niezły ze mnie głupek. To było oczywiście Blue Skies, piosenka matki, a Iver Malt właśnie ją niszczył, kradł, właśnie to było jego zamiarem, niech go trafi szlag. Kiedy słyszał matkę śpiewającą Blue Skies? Czyżby węszył po kryjomu? Niech szlag trafi Ivera Malta jeszcze raz. Ale przynajmniej udało mi się go pozbyć. Kiedy się odwróciłem, Heidi stała przy hamaku. Nie czekała na mnie w domku kąpielowym. Włożyła sweter, sięgający jej prawie do kolan, a w objęciach trzymała kota. Z rękami w kieszeniach ruszyłem w jej stronę, ale stopa nie chciała iść ze mną, kierowała się gdzie indziej, skręcałem w prawo i musiałem na siłę zmuszać się do powrotu na właściwe miejsce, żeby nie spudłować o parę kilometrów.

 
Wesprzyj nas