Kultowa powieść Larsa Saabye Christensena po dziesięciu latach powraca do polskich księgarń


Każdy nosi w sobie ranę, która mimo upływu lat nie chce się zabliźnić. Barnum to ceniony scenarzysta filmowy, który w głębi duszy jest ciągle chłopcem rozpaczliwie poszukującym swojego miejsca w świecie. Całe jego życie jest definiowane przez traumę — piętno, którym naznaczona jest jego rodzina, ma związek z jego matką i przyrodnim bratem.

Trzy pokolenia kobiet i dwaj chłopcy – rodzina z Oslo, w której życie wdarła się brutalnie w ostatni dzień II wojny światowej wielka historia. Fascynująca książka z pięknymi sylwetkami kobiet oraz mistrzowsko wplecionymi aluzjami filmowymi i literackimi.

Półbrat po latach nadal jest uważany za jedną z najważniejszych książek w dorobku Larsa Saabye Christensena – klasyka współczesnej literatury norweskiej.

Wyróżniona prestiżową Nagrodą Literacką Rady Nordyckiej powieść Saabye Christensena ukazała się po raz pierwszy w Polsce w 2004 roku i szybko zniknęła z rynku, zyskując status książki kultowej.

Lars Saabye Christensen urodził się w Oslo w 1953 roku. Prozaik, poeta, dramaturg i scenarzysta. Studiował filologię norweską, historię sztuki i historię idei. Zadebiutował w 1976 roku tomikiem poezji Historien om Gly uznanym za najlepszy norweski debiut literacki roku. W Polsce dotychczas ukazały się trzy powieści Christensena: Jubel (1999), Herman (2000) i Półbrat (2004).
W 2006 roku powieść Jokeren (1982) została roku uznana przez czytelników gazety “Dagbladet” za najważniejszą książkę minionego ćwierćwiecza. Z kolei Półbrat otrzymał Nagrodę literacką Rady Nordyckiej. Lars Saabye Christensen uważany jest za głównego norweskiego kandydata do Literackiej Nagrody Nobla.
W pierwszym tomie głośnej Mojej walki Karl Ove Knusgard wspomina młodzieńczą lekturę Beatles Christensena.

Lars Saabye Christensen
Półbrat
wyd. 2
Przekład: Iwona Zimnicka
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 23 października 2014

(prolog)

— Bardzo dziękuję!
Stanąłem na palcach i najdalej jak mogłem wyciągnąłem rękę do Esther po resztę, dwadzieścia pięć øre z korony. Esther wychyliła się przez ciasne okienko, położyła pomarszczoną rękę na moich żółtych kędziorach i chwilę ją tak trzymała. Nie bardzo mi się to podobało, ale też i nie zdarzyło się po raz pierwszy, więc zacząłem się już przyzwyczajać. Fred dawno odwrócił się plecami, torebkę z kandyzem wsunął do kieszeni, a ja po sposobie, w jaki szedł, poznałem, że jest wkurzony. Fred był wkurzony, a nic bardziej nie mogło mnie zaniepokoić. Szurał butami po chodniku, jakby torował sobie drogę, głowę trzymał nisko między wysokimi, ostrymi barkami, jak gdyby parł pod silny wiatr wiejący w twarz, i musiał do tego używać całej swojej siły, ale było przecież ciche majowe popołudnie, w dodatku sobota, a niebo nad Marienlyst, czyste i niebieskie, toczyło się powoli ku lasom za miastem niczym olbrzymie koło. — Czy Fred znów zaczął mówić? — szepnęła Esther. Kiwnąłem głową. — A co powiedział? — Nic. Esther się zaśmiała. — Biegnij już za bratem. Żeby sam wszystkiego nie zjadł.
Wysunęła rękę z moich włosów i przez moment ją wąchała, a ja popędziłem dogonić Freda, przecież właśnie to pamiętam, tak działa mięsień pamięci, nie pożółkłe palce starej kobiety w moich kędziorach, lecz to, że biegnę i biegnę za Fredem, moim przyrodnim bratem, a dogonienie go jest prawie niemożliwe. Jestem małym młodszym bratem i zachodzę w głowę, dlaczego on jest taki wkurzony, czuję ostry czubek serca w piersi, a w ustach ciepły nieprzyjemny smak, bo wybiegając na ulicę, pewnie przygryzłem sobie język. Ściskam w garści resztę, rozgrzaną monetę, i biegnę za Fredem, za szczupłą ciemną postacią wśród otaczającego nas światła. Zegar na budynku radia NRK wskazuje osiem po trzeciej, a Fred już usiadł na ławce przy krzakach. Pędzę przez Kirkeveien co sił w nogach, prawie nie ma ruchu, ponieważ jest sobota, przejeżdża tylko karawan, nagle na środku skrzyżowania nawala mu silnik i szofer w jednolicie szarym ubraniu wysiada, wali i wali w maskę, przeklinając, a wewnątrz samochodu, w podłużnym bagażniku za siedzeniami, stoi biała trumna, ale na pewno jest pusta, nikogo raczej nie chowają w sobotę po południu, grabarze z pewnością mają teraz wolne, a jeśli nawet ktoś w niej leży, to na pewno w niczym mu to nie przeszkadza, bo zmarli mają chyba dużo czasu, tak sobie myślę, myślę tak, żeby myśleć o czymś innym, a temu szaremu szoferowi w czarnych rękawiczkach nareszcie udaje się ponownie uruchomić samochód i znika w kierunku Majorstuen. Wdycham głęboko ciężki zapach spalin i benzyny, przebiegam przez trawę, mijam malutkie przejście dla pieszych, sygnalizację świetlną i chodniki ułożone niczym w mieście dla karzełków, raz do roku prowadzono nas tu, żebyśmy się uczyli zasad ruchu drogowego od wysokich konstabli w mundurach z szerokimi, ciasno zapiętymi pasami. Właśnie tam, w tym małym miasteczku, przestałem rosnąć. Fred siedzi na ławce i patrzy całkiem w inną stronę. Siadam obok niego, jesteśmy tu teraz tylko my dwaj, w to sobotnie majowe popołudnie.
Fred wsuwa do ust ostry kawałek cukru i długo go ssie, twarz mu bulgocze, widzę brunatną ślinę, która zaczyna lecieć mu z warg. Oczy ma ciemne, prawie czarne, drżą, jego oczy drżą. Widziałem to już wcześniej. Fred milczy. Gołębie kołyszącym krokiem bezszelestnie przechadzają się po nędznej trawie. Czekam. I nie wytrzymuję dłużej. — Co się stało? — pytam. Fred przełyka, chuda szyja mu drga. — Nie mówię z pełnymi ustami. Fred wsuwa więcej cukru między zęby i powoli go miażdży. — Ale dlaczego jesteś taki wkurzony? — szepczę. Fred zjada cały kandyz, zgniata brązową torebkę i ciska ją na chodnik. Z góry nadlatuje mewa, płoszy gołębie, z krzykiem opada na asfalt i wzbija się na latarnię. Fred odgarnia grzywkę do tyłu, ale zaraz spada mu z powrotem na czoło, zostawia ją tak. Wreszcie się odzywa. — Co ty powiedziałeś tej babie? — Esther? — A komu? Mówicie sobie po imieniu? Jestem głodny i czuję mdłości. Mam ochotę położyć się na trawie i zasnąć tam, wśród gołębi. — Chyba nie pamiętam, co powiedziałem. — Na pewno sobie przypomnisz. Jak się trochę zastanowisz. — Słowo honoru, Fred. Nie pamiętam. — To dlaczego ja pamiętam? Skoro ty nie pamiętasz? — Nie wiem, Fred. To dlatego jesteś wkurzony? Nagle kładzie mi rękę na głowie. Kulę się. Jego dłoń jest zaciśnięta. — Głupi jesteś? — pyta. — Nie. Nie wiem, Fred. Nie bądź taki, dobra? Proszę cię. Zostawia rękę w moich kędziorach. — Proszę? Ciepło, coraz cieplej, gorąco, mały! — Nie mów tak, dobra? Proszę cię. Fred przesuwa palcami w dół po mojej twarzy, czuję słodki zapach, jak gdyby smarował mnie klejem. — Powiedzieć ci dokładnie, co powiedziałeś? — Tak. Powiedz. Fred pochyla się nade mną. Nie mogę mu spojrzeć w oczy. — Powiedziałeś: bardzo dziękuję.
Właściwie poczułem ulgę. Sądziłem, że być może powiedziałem coś o wiele gorszego, coś, czego nigdy nie powinienem był wymówić, coś, co po prostu mi się wyrwało, słowa, o których istnieniu nie wiedziałem, na przykład pizda. Odkaszlnąłem. — Bardzo dziękuję? Tak powiedziałem? — Tak. Powiedziałeś, do cholery, bardzo dziękuję! Fred wykrzyczał to, chociaż siedzieliśmy na tej samej ławce, blisko siebie. — Bardzo dziękuję! — krzyknął. Nie całkiem zrozumiałem, o co mu chodzi. A teraz wystraszyłem się jeszcze bardziej. Czułem, że zaraz będę musiał iść do ubikacji. Wstrzymałem oddech. Bardzo chciałem odezwać się właściwie, ale nie wiedziałem, co odpowiedzieć, bo nie rozumiałem, o co mu chodzi. Bardzo dziękuję. Nie mogłem też zacząć teraz płakać. Fred jeszcze bardziej by się wkurzył albo by się ze mnie śmiał, a to chyba najgorsze ze wszystkiego. Zgiąłem się wpół. — I co? — szepnąłem. Fred jęknął. — I co? Chyba jednak jesteś głupi. — Nie jestem głupi, Fred. — A skąd to wiesz, co? Musiałem się zastanowić. — Mama tak mówi. Że nie jestem głupi. Fred przez chwilę siedział w milczeniu. Nie miałem śmiałości na niego spojrzeć. — No a co mama mówi o mnie? — To samo — odparłem prędko. Poczułem jego rękę na ramieniu. — Chyba nie okłamujesz brata? — powiedział Fred cicho. Chociaż jestem twoim bratem tylko w połowie? Podniosłem głowę. Oślepiło mnie otaczające nas światło. Słońce jakby wypełniło się dźwiękiem, wysokim przenikliwym dźwiękiem dochodzącym ze wszystkich stron. — To dlatego jesteś na mnie taki zły, Fred? — Dlaczego? — Dlatego że jestem tylko twoim półbratem? Fred wskazał na moją rękę, w której wciąż trzymałem monetę, dwudziestopięcioørówkę, rozgrzaną i lepką, jak płaski cukierek, który ktoś długo ssał, a potem wypluł. — Czyja ona jest? — spytał Fred. — Chyba nasza. Fred kilkakrotnie kiwnął głową, a mnie z radości aż się zrobiło gorąco. — Ale mogę ci ją dać — powiedziałem prędko. Chciałem mu oddać monetę. Fred siedział i tylko na mnie patrzył. Znów się zaniepokoiłem. — No to dlaczego mówisz „bardzo dziękuję”? Skoro dostajesz z powrotem pieniądze, które są nasze? Nabrałem powietrza. — Tak tylko powiedziałem. — Następnym razem lepiej się zastanów, dobra? — Dobra — szepnąłem. — Bo nie chcę mieć brata, który robi z siebie durnia. Chociaż jesteś tylko moim przyrodnim bratem. — Dobra. Będę się zastanawiać. — „Bardzo dziękuję” to zasrane wyrażenie. Nigdy nie mów „bardzo dziękuję”. Rozumiesz? Fred wstał, splunął gęstą brązową śliną, poszybowała wysokim łukiem i głośno upadła na trawę na wprost przed nami. Zobaczyłem, że pełznie do niej gromadka mrówek. — Pić mi się chce — oznajmił Fred. Od kandyzu zawsze cholernie chce mi się pić.
Znów poszliśmy do Esther, do kiosku w bramie dokładnie naprzeciwko kościoła na Majorstuen, białego kościoła, w którym pastor nie chciał ochrzcić Freda, a potem odmówił ochrzczenia mnie, ale tylko ze względu na imię. Stanąłem przed okienkiem, na palcach, Fred oparł się o rynnę, podniósł rękę i skinął głową, jakbyśmy uzgadniali coś wielkiego. Pokazała się Esther, uśmiechnęła się na mój widok i musiała jeszcze raz dotknąć moich kędziorów. Fred wysunął język z ust najdalej jak mógł, udając, że rzyga. — Co tym razem, proszę małego pana? — spytała Esther. Strząsnąłem jej palce z głowy. — Napój w torebce. Czerwony. Spojrzała na mnie trochę zdziwiona. — Tak, tak. Zaraz będzie czerwony napój w torebce. Oczywiście. Wyjęła odpowiednią torebkę. Fred stał obok, w cieniu, lecz również jego niemal oślepiał blask bijący od pobielonej ściany kościoła po przeciwnej stronie. Wpatrywał się we mnie. Nie spuszczał ze mnie wzroku. Widział wszystko. Słyszał wszystko. Prędko włożyłem monetę w dłoń Esther, a ona zaraz wydała mi pięć øre. — Proszę — powiedziała. Popatrzyłem jej w oczy. Stałem na palcach, patrząc jej w oczy, kilkakrotnie przełknąłem ślinę, a nad nami wciąż powoli przetaczało się ku lasom niebo, niczym olbrzymie błękitne koło. Pokazałem na pięcioørówkę. — Ona jest nasza — oznajmiłem głośno. Niech pani to sobie zapamięta! Esther mało nie wypadła z wąskiego okienka. — Rany boskie! Co w ciebie wstąpiło? — Nie ma za co dziękować — dodałem. A Fred wziął mnie za ramię i pociągnął w górę Kirkeveien. Dałem mu torebkę z napojem. Nie miałem ochoty na napój. Fred zębami zrobił dziurę w rogu i wycisnął napój z torebki, czerwona smuga snuła się za nami. — Nieźle — stwierdził. Poprawiasz się. Bardzo się ucieszyłem. Chciałem mu też oddać pięcioørówkę. — Możesz ją zatrzymać — oświadczył. Zacisnąłem palce na miedziaku. Mógłbym nim grać w monety, gdyby ktoś chciał ze mną w to grać.
— Bardzo dziękuję — powiedziałem.
Fred westchnął głęboko, a ja się wystraszyłem, że znów się wkurzy. Byłem gotów odgryźć sobie język i go połknąć. On jednak objął mnie ramieniem i wycisnął ostatnią kroplę soku z torebki do rynsztoka. — Pamiętasz, o co cię wczoraj pytałem? — pyta. Pospiesznie kiwam głową i ledwie śmiem oddychać. — Nie — szepczę. — Nie? Nie pamiętasz? Pamiętam. Ale nie chcę pamiętać. I nie potrafię tego zapomnieć. Wolałbym mimo wszystko, żeby Fred nie zaczął znów mówić. — Nie, Fred. — Mam cię zapytać jeszcze raz? — Tak — szepczę. A Fred się uśmiecha. To znaczy, że nie jest wkurzony, skoro się tak uśmiecha.
— Chcesz, żebym zabił ci ojca, Barnum? — pyta.
Mam na imię Barnum.

(suszarnia na strychu)

Jest wtorek, 8 maja, 1945 rok, a Vera, nasza matka, stoi w głębi suszarni na strychu przy Kirkeveien i zdejmuje pranie, które przez noc tu, na górze, wyschło i zmiękło. Są to trzy pary wełnianych skarpet, które można już schować na dobre, dwa zielone kostiumy kąpielowe zapinane na guziki, z paskiem na szyję, jeszcze nieużywane, trzy biustonosze, biała chusteczka do nosa, a przede wszystkim trzy cienkie sukienki i jasne halki ze sztucznego jedwabiu, które tak długo leżały w szafie w sypialni, że niemal wyblakły od ciemności. Vera bała się wywiesić pranie na podwórzu, tyle się wydarzyło przez te dni, przez te lata, żeby jeszcze ktoś nie ukradł ich ubrań, teraz, w ostatniej chwili. Vera się spieszy, niecierpliwi, nie jest dość szybka, bo chce wyjść świętować pokój, zwycięstwo, wszystko chce świętować, życie, wiosnę, razem z Bolettą i ze Starą, no i może Rakel też wróciła do domu, teraz, gdy nastał pokój, kiedy to się już skończyło. Śmieje się cicho, wyciągając się do luźno zwisających sznurów, które są szorstkie pod palcami i które mogą ukłuć, jeśli się nie zachowa ostrożności. To Vera, nasza matka, stoi tak, sama w suszarni na strychu, i ze śmiechem wrzuca drewniane klamerki od bielizny do szerokiej kieszeni fartucha, a rzeczy po kolei starannie składa w stojącym przy niej plecionym koszyku. Jest rozgrzana, o niczym nie myśli, po brzegi wypełnia ją tylko ogromna, zdumiewająca radość, niepodobna do żadnego wcześniejszego uczucia. Vera jest teraz nową osobą. Przez pięć lat trwała wojna, a ona latem skończy dwadzieścia, i to teraz, właśnie teraz, zaczyna się jej życie, niech tylko zdejmie to pranie, zastanawia się, czy nie zostawić tych wełnianych skarpet, ale natychmiast zmienia decyzję, w taki dzień pranie nie może wisieć, nawet na samej górze, w suszarni. Vera musi przez moment odpocząć, wygina plecy w łuk, głowę odchyla do tyłu i wdycha zapach czystej bielizny, trzech sukienek. Znów się śmieje. Zdmuchuje włosy z czoła. W rogu, pod szybem na koks, siedzi szary gołąb i grucha. Z ulic dochodzą okrzyki, śpiewy i muzyka. Vera sięga do sznura, żeby zdjąć ostatnią sukienkę, swoją niebieską sukienkę, której też nie zdążyła jeszcze założyć, i właśnie w tej chwili, w momencie kiedy ściska klamerkę, żeby ją zdjąć, a drugą ręką przytrzymuje sukienkę, żeby nie omiotła zakurzonej podłogi, słyszy za plecami kroki, zbliżają się powoli, a Vera przez moment myśli, że to Rakel wróciła, przybiegła korytarzami, żeby się z nią zobaczyć, ale to z pewnością tylko Boletta, która straciła cierpliwość i przyszła jej pomóc się z tym uporać, bo nie mają czasu do stracenia, jest pokój, wojna się skończyła, Vera zaraz coś powie do matki, tak, tak, jeszcze tylko ta sukienka, widzisz, jaka ładna, albo może tylko się roześmieje z samej radości, a potem razem zniosą kosz z praniem z tych wszystkich schodów. Zaraz jednak uświadamia sobie, że to nie może być ani matka, ani Rakel, bo te kroki mają inny rytm, inny ciężar, deski w podłodze ledwie się uginają, gołąb w kącie nagle przestaje gruchać, to są kroki wojny, które wciąż idą naprzód, i nim Vera zdąży się obrócić, ktoś ją łapie i przytrzymuje, sucha dłoń przyciska się do jej twarzy i Vera nie ma też czasu krzyknąć. Czuje wstrętny odór niemytej skóry, ostry smród z ust obcego, język drapiący w kark. Próbuje ugryźć tego człowieka, zęby zatapiają się w grubej skórze, ale on nie puszcza. Vera nie może oddychać. On ją podnosi, ona kopie ile sił, jeden but jej spada, a on zmusza ją, by uklękła i się pochyliła. Vera widzi, że sukienka krzywo zwisa ze sznura, tylko na jednej klamerce, i w momencie upadku pociąga ją za sobą. On odsuwa rękę od jej ust i Vera łapie oddech, ale teraz, kiedy może już krzyczeć, jednak nie krzyczy. Widzi jego ręce rozdzierające jej spódnicę i tylko to z niego widzi, ręce, w jednej dłoni brakuje palca, Vera wbija paznokcie w tę dłoń, ale mężczyzna nie wydaje z siebie żadnego dźwięku, dziewięć palców, to wszystko, czym jest. Przyciska jej twarz do podłogi, policzek ociera się o szorstkie deski, światło z tej pozycji wydaje się krzywe, gołąb stroszy pióra. Vera czuje jego ręce na biodrach, dziewięć palców szorujących skórę, on ją rozrywa, rozdziera, ona go nie słyszy, wciska sobie sukienkę do ust, gryzie, żuje cienki materiał, słońce w otworze w dachu przesuwa się nagłym skokiem, on się w nią wciska i w tej samej chwili zaczynają bić kościelne dzwony, wszystkie dzwony w mieście dzwonią równocześnie, gołąb podrywa się gwałtownie z kąta pod szybem na koks i krąży wokół nich jak oszalały, Vera czuje na sobie uderzenia skrzydeł, teraz na wszystko jest już za późno, nie ma jeszcze dwudziestu lat, to on w końcu krzyczy.
Potem jest cicho. On ją puszcza. Vera może wstać, ale się nie podnosi. On kładzie jej rękę na karku. Czuć moczem i wymiocinami. On biegnie. Vera to czuje, ten bezszelestny huk na twarzy, na policzku. Podkradł się do niej, a teraz biegnie długimi korytarzami strychu na Kirkeveien, 8 maja 1945 roku. Gołąb siedzi na parapecie otworu w dachu. Vera, nasza matka, leży tak, policzkiem dotykając podłogi, z sukienką w ustach i ręką pełną krwi, a po niej wolno przesuwa się smuga słońca.

(mieszkanie)

Boletta, matka Very, nie była kobietą ani trochę religijną, raczej wprost przeciwnie, cudów miała dosyć, ale teraz otworzyła drzwi na wąski balkon wychodzący na Gørbitzgate, stanęła w nich i całym sercem napawała się tą chwilą: kościelnymi dzwonami, które dzwoniły równocześnie w całym mieście, na Majorstuen, na Aker i Fagerborg, słyszała nawet te z Sagene i Uranienborg, miękkie, szalone dzwonienie, unoszone jakby przez światło i wiatr, zlewające się w jeden potężny ton, który raz na zawsze miał zagłuszyć białe ostre echo alarmów przeciwlotniczych. — Mogłabyś zamknąć te drzwi! Przeciąg! Boletta odwróciła się w stronę pokoju, niemal oślepiona. Mrok w środku jeszcze się pogłębił. Brązowe meble wyglądały jak gęste cienie, niedające się przesunąć, przyśrubowane dobitnym tykaniem zegara w przedpokoju. Na kilka sekund musiała zasłonić oczy. — Chcesz, żebyśmy się poprzeziębiały, i to akurat dzisiaj? Przecież nie chorowałyśmy przez całą wojnę! — Nie musisz krzyczeć, mamo.
Boletta zamknęła drzwi na balkon i dopiero teraz zobaczyła Starą przy półkach z książkami. Stara stała w halce do kostek, w czerwonych kapciach z pluszu i wyciągała książki, które rzucała do kominka, mówiąc coś do siebie, szybko i z uporem. Boletta ostrożnie podeszła bliżej. — Co ty wyprawiasz, mamo?
Ale Stara nie odpowiedziała, albo nie usłyszała i dlatego nie odpowiedziała. Stara była bowiem głucha na jedno ucho, a i to drugie nie działało tak, jak powinno. Doznała urazu podczas eksplozji w Filipstad w grudniu 1943 roku. Stara siedziała wtedy w jadalni i kręciła w jedną i drugą stronę gałką radia, którego oddania odmówiła, uzasadniając to stwierdzeniem, że jest obywatelką duńską i zamierza słuchać wyłącznie programów z Kopenhagi. Twierdziła, że wybuchy wydobyły się z głośnika ze zwielokrotnioną mocą, przy akompaniamencie hałaśliwego jazzbandu z Ameryki, i przez to pękło jej kowadełko w lewym uchu, w drugim natomiast przesunęło się strzemiączko. Boletta w głębi ducha żywiła przekonanie, że uszy matki są w doskonałym stanie, a Stara pragnie zastrzec sobie prawo do słyszenia tylko tego, co chce usłyszeć. Zorientowała się teraz, że książkami, które Stara wyciąga z półki i rzuca do zielonego kominka, są powieści Knuta Hamsuna. — Co ty wyprawiasz?! — zawołała Boletta jeszcze raz, łapiąc matkę za ramię. — Koniec z Hamsunem! — Z Hamsunem? Przecież ty kochasz Hamsuna! — Nie czytałam go od pięciu lat! Już dawno trzeba było się go pozbyć z domu! Stara odwróciła się do córki. Machała Błogosławieństwem ziemi przed nosem. — Zwłaszcza po tym, co wypisywał w gazetach! — A co wypisywał?
Stara włożyła do kominka również Błogosławieństwo ziemi i przyniosła wieczorne wydanie „Aftenposten” z poprzedniego dnia. Palcem wskazującym stuknęła w pierwszą stronę, mało nie robiąc dziury w papierze. — Powtórzę ci słowo w słowo, co ten gad napisał! My, jego bliscy zwolennicy, chylimy teraz głowy w chwili jego śmierci. Stara podniosła oczy. — Potrafisz sobie wyobrazić gorszy moment na napisanie nekrologu Hitlera? Poza tym on w ogóle nie powinien mieć żadnego nekrologu! Powinniśmy raczej tańczyć na jego grobie!
Wsunęła gazetę do kominka i z gwałtowną złością znów rzuciła się na półkę z książkami. Długie siwe włosy układały się wokół niej jak cienki wachlarz, przy każdym ciskanym tomie dzieł zebranych Hamsuna przeklinała soczyście, a ja chętnie bym zobaczył, jak Stara, nasza prababka, 8 maja 1945 roku usuwa ślady głuchego noblisty z salonu na Kirkeveien. Nagle jednak się zatrzymała, w chwili gdy miała wyrzucić ostatni tom trylogii o Auguście, A życie toczy się dalej, i znieruchomiała z tym pierwszym wydaniem w ręku, a potem w milczeniu nachyliła się nad półką z książkami i wyciągnęła z niej coś innego, coś, co stało schowane za powieściami zdrajcy, nietkniętą malagę z 1936 roku. Ostrożnie podniosła butelkę, na chwilę zapominając o Hamsunie i wszystkim, co zrobił. Boletta okrążyła ją, żeby zobaczyć, co to jest. — A ja wszędzie tak jej szukałam. — Stara westchnęła. W koszu z brudną bielizną. W szafce z bezpiecznikami. W rezerwuarze. A tymczasem ona, niech Bóg ma nade mną litość, stała tutaj, zaraz za krzywym grzbietem Augusta! Leciutko ucałowała butelkę i odwróciła się z powrotem do półek z książkami. — Dziękuję za dotrzymanie mi towarzystwa, Knut. Teraz nasze drogi się rozchodzą!
Na wszelki wypadek zajrzała jeszcze za Hermana Banga i Johannesa V. Jensena, ale żadnej butelki już więcej nie było, nawet za dziełami zebranymi Ibsena. Stara już szła do kuchni. Boletta ją zatrzymała. — To ty ją schowałaś na półce z książkami? — spytała. Stara popatrzyła na nią wielkimi oczami. — Ja? Gdybym to ja ją tam schowała, to już dawno bym ją znalazła i wypiła, jeszcze zanim Hitler napadł na Polskę! To ty musiałaś ją tam postawić. Boletta nachyliła się nad jej zdrowym uchem. — Pochowałaś jeszcze jakieś inne rzeczy, co?
Ale tego Stara nie usłyszała i zamiast odpowiedzieć, zaczęła krzywymi pomarszczonymi palcami wykręcać korek, Boletta musiała jej przytrzymywać butelkę, a Stara kręciła i ciągnęła, stały tak długo, szarpiąc i ciężko dysząc. Nagle jednak Stara puściła i ze zdumieniem popatrzyła na siebie, jak gdyby dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, że jest nieubrana. — Nie pije się malagi z 1936 roku w bieliźnie! Gdzie się podziewa Vera? Chcę natychmiast dostać swoją suknię!
Boletta odwróciła się gwałtownie w stronę owalnego zegara stojącego na sekretarzyku w przedpokoju, do magicznego zegara od Towarzystwa Ubezpieczeń na Życie Bien, do którego co miesiąc, zawsze w pierwszą sobotę, wkładaliśmy składkę ubezpieczeniową, a ja przez to długo sądziłem, że czas płynie dzięki pieniądzom. Boletta podeszła bliżej. Nie mogło być aż tak późno. Coś się nie zgadzało. Vera już dawno powinna wrócić ze strychu z praniem. Zegar się spieszył, może najzwyczajniej w świecie nie wytrzymał przeżyć ostatnich dni i kiedy wypuszczono więźniów z Grini, a generał Rediess, szef gestapo, zamknął za sobą drzwi na piętrze wiejskiej rezydencji królewskiej w Skaugum, wsunął pistolet do ust najgłębiej jak się da i nacisnął spust, wskazówki przeskoczyły kilka godzin. Boletta jeszcze słyszała terkot zębatych kółeczek sekund i brzęczenie monet w szufladce pod tarczą.
Prędko popatrzyła na własny zegarek. Godzina się zgadzała. — Pójdę zobaczyć, co ona robi. — Dobrze. Ja w tym czasie naszykuję kieliszki, żeby miały odpowiednią temperaturę. Boletta stanęła i uważnie przyjrzała się matce. — Tylko nie ruszaj tej butelki, dopóki nie przyjdziemy! Stara się uśmiechnęła. — Cieszę się, że znów zobaczę króla Haakona. Jak myślisz, kiedy przyjedzie? Boletta pochyliła się nad jej drugim uchem. — Nie waż się jej tknąć! Dopóki ja i Vera nie zejdziemy z góry! Stara pocałowała córkę w policzek i zadrżała. — Wydaje mi się, że naprawdę napalę w kominku. Ta wojna wychłodziła ściany.
Boletta westchnęła, narzuciła szal na ramiona, pospiesznym krokiem przeszła przez mieszkanie i po stromych schodach ruszyła na górę.

 
Wesprzyj nas