Saga rodzinna? Wielka opowieść o Śląsku? A może powieść totalna, która wymyka się wszelkim kategoryzacjom? Autor Morfiny w szczytowej formie.


Drach wie. Wraz z kilkuletnim Josefem przygląda się świniobiciu. Jest październikowy poranek 1906 roku i, choć chłopiec nie ma o tym pojęcia, ryk zarzynanego zwierzęcia oraz smak wusztzupy powrócą do niego kilkanaście lat później, gdy po zakończeniu wojny będzie wracał na Śląsk.

Nikodem nigdy nie był w wojsku. Jest za to wziętym architektem. Z poprzedniego związku ma pięcioletnią córkę, a po samochodowym wypadku bliznę nad lewym uchem. Właśnie rozstaje się z żoną, by ułożyć sobie życie z inną. Drach jest jednak świadomy, że dziewczyna coraz bardziej wymyka się mężczyźnie.

Między Josefem a Nikodemem piękne, podłe, smutne i — ostatecznie — tragiczne losy dwóch rodzin; wiek wojen i powstań, śmierci i narodzin, miłości, zdrad i marzeń, które nigdy się nie spełnią.

Drach o nich wie. Widzi przeszłość i zna przyszłość. Dla niego wszystko jest teraz…

Szczepan Twardoch
Drach
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 4 grudnia 2014

CZĘŚĆ I

1.
1906, 1918, 1921, 1934, 1939, 1942, 1945

Spał, ale budzi się bardzo wcześnie rano i jest jeszcze ciemno, i jest październik, wciąż jest ciepło, przed pierwszymi przymrozkami. Josef śpi w jednym łóżku z młodszym bratem i wie, że mamulka byłaby zła, gdyby obudził brata, więc spod pierzyny wymyka się jak najciszej. Wygląda przez okno, na plac.
Plac jest błotnisty, okolony gospodarczymi zabudowaniami z wiśniowej, twardej cegły. Z takiej cegły zbudowane są dom, szopy, chlewiki i hinterhausy. Niedaleko, na wzgórzu, które kiedyś było grodem, wznosi się drewniany kościół.
— Zaś tela marasu… — piętro niżej martwi się mamulka, wyglądając przez okno waszkuchni, bo deszcz wypełnia plac błotem.
— Mamulka już sōm we waszkuchnie — mówi zza pleców Josefa młodszy brat, który jednak się obudził.
Mamulka była tam już wczoraj, razem z ciotką ucierały pieprz i ziele angielskie, i owoce jałowca, i kolendrę, i imbir, ucierały i usypywały na zgrabne kopczyki, obok drobnych rodzynek, woreczków z majerankiem, obok suchych bułek, żymeł, pokrojonych w kostkę — a jak pięknie kroi się sucha bułka, z jakim trzaskiem, i ile zostaje po tym krojeniu okruszków — i wszystko to bardzo pachniało, podniecająco i drażniąco jednocześnie.
Josef Magnor ma osiem lat i wygląda na plac, i w końcu są, doczekał się: na plac wchodzą masŏrz z czelŏdniykiym, obaj w fartuchach, niosą noże i topory.
W chlewiku stoi świnia.
Świnia się rodzi. Świnia żyje. Świnię kupuje ojciec Josefa, Wilhelm, kupuje ją za marki, a są to czasy, kiedy marka wymienia się na złoto, bo później już się nie wymienia, bo wojna jest kosztowna. Wcześniej kupował świnię ojciec Wilhelma, Otto, za talary związkowe, a jeszcze wcześniej ojciec Ottona, Friedmar, za talary pruskie, i wszyscy chowają te kolejne świnki w chlewie, żywiąc je odpadkami z ludzkiego stołu, i świnki, jedząc, rosną i zamieniają się w świnie, i tak świnia żyje. Świnia rośnie. Świnia tyje.
A potem przychodzi jesień, a z jesienią przychodzą masŏrz z czelŏdniykiym, a świnia nie wie, póki jej nie wyciągną na plac, i wtedy już wie, i rozumie swoją świńską mądrością, co się dzieje, i godzi się z tym, chociaż cały jej instynkt się na to nie godzi, nie godzi się na to, że ją będą walić obuchem w łeb, że będą jej podrzynać gardło, opalać szczecinę, podwieszać ją na haku za pęciny i dzielić jej ciało na części, temu instynkt się sprzeciwia, świnia chce walczyć o życie. Ale jest też mądrość świni, utajona mądrość świni, która na to przystaje. W swej głębszej, ukrytej pod instynktem mądrości świnia wie, że musi powrócić do ziemi, z której się narodziła.
Josef wygląda na plac. Na plac wchodzą masŏrz z czelŏdniykiym, niosą noże i topory, witają się z matką i ciotką Trudą, rozkładają warsztat swojego krwawego fachu.
— Strŏć mi sie, ty drachu! — krzyczy matka do Josefa. — Raus, do dōm, aber sofort!
Masŏrz Erwin Golla trochę się chwieje na nogach, a matka wynosi jeszcze sznapsa i nalewa go masŏrzowi, i za jego łaskawym pozwoleniem nalewa czelŏdniykowi, który nazywa się Hanys Grychtoll i nienawidzi swojego mistrza pijaka, nienawidzi go za wszystkie ciosy w twarz, które zniósł z pokorą, bo musiał, a jeszcze bardziej za te ciosy w twarz, które trzeba będzie znieść w przyszłości, ale pewnego dnia, w maju roku 1921, Hanys Grychtoll przyjdzie do domu Erwina Golli z paroma kamratami i zemści się za te wszystkie ciosy w twarz, i potem będzie patrzeć na skrwawione, chociaż żywe jeszcze ciało masŏrza Golli — z wielkim rozczarowaniem będzie na nie patrzeć, bo zrozumie wtedy, że ciosy kijami i kolbą starego karabinu nie starły ani jednego z ciosów w twarz wcześniej otrzymanych, wszystkie ciosy w twarz, jakie Hanys Grychtoll otrzymał od Erwina Golli, są jak w kamieniu wyryte na wieczne pamiętanie, w twarzy Hanysa wypisane, niezacieralne.
Kamraci chcą zabić Gollę, ale Hanys Grychtoll ich powstrzymuje, zniechęca, a im, powstrzymanym, od razu brakuje odwagi i nie zabijają Erwina Golli, z pewną stratą dla siebie, bo Golla ich zapamięta i osiemnaście lat później wskaże dwóch z nich komu trzeba, i przyjadą po nich zdeterminowani mężczyźni czarnym citroënem, i zabiorą ich pociągiem do Mauthausen, i tam obaj umrą, na tyfus i na śmierć. Citroën będzie modelu Traction Avant, z przednim napędem i samonośną karoserią, co jest ważne, ale nie ma żadnego znaczenia.
Bijąc masŏrza Gollę kijami i spluwając nań, jeszcze tego nie wiedzą: ani tego, jaki będzie model citroëna, ani jakiej marki będą śmierć, tyfus i kamieniołom. Uspokoiliby się być może, wiedząc, że marka Mauthausen w tej branży zalicza się do najlepszych. Mauthausen-Gusen to bentley wśród obozów koncentracyjnych.
Hanysa Grychtoła nikt nie zabierze do Mauthausen w 1939 roku, bo Hanys Grychtoł — zmieniwszy podwójne „l” w nazwisku na polskie „ł” — zapija się na śmierć kilka lat wcześniej. Zapić się na śmierć nie jest łatwo, jest to nawet bardzo trudne i częściej zdarza się umrzeć od komplikacji, a nie od samego picia, i tak właśnie jest z Hanysem, który upija się do nieprzytomności i zamarza na śmierć na progu swojego skromnego domku w Knurowie; jego zamarznięte ciało znajduje po paru godzinach Klara Grychtoł z domu Lanuszny, żona jego, i wcale nie jest tym znaleziskiem zaskoczona ani zrozpaczona, bo niczego dobrego w życiu od Hanysa Grychtoła nie zaznała, trochę zwięzłej rozkoszy, dużo biedy; ma dzięki staraniom Grychtoła piątkę dzieci, często rozbite wargi i wielkie sińce na plecach, bo Hanys chętnie bije Klarę po pijanemu, co również nie ściera starych ciosów Erwina Golli — mimo to Hanys ciągle próbuje, w nadziei, że sine plecy i pośladki żony coś na jego dawno temu obijaną twarz pomogą.
— Nō, toć i sie to skōńczyło, giździe zatracōny, żeś sam umar i leżysz w marasie, ôżyrŏku — mówi ze spokojem i filozoficzną zadumą Klara Grychtoł styczniowego poranka roku 1934 na progu knurowskiego familoka, nad ciałem swojego męża.
Ale tego nie wie Hanys Grychtoll, kiedy pije siwego sznapsa październikowym porankiem roku 1906, i Golla też nic nie wie — ani o pobiciu, ani o tym, jak w 1921 roku życie zachowa, aby je stracić w roku 1942 w wyniku zatkania tłuszczem żyły blisko serca, szybko, boleśnie, ale szybko, ze strachem i z ulgą jednocześnie odchodząc z tego świata, z iskrą wiary, że odchodzi ku lepszemu, a nie w ciemność.
Jedynym stworzeniem, które już coś wie, jest świnia, bo kiedy wyprowadzają ją z chlewika, to instynkt i mądrość przepowiadają jej, co się będzie działo. Zefliczek w rosnącym podnieceniu przygląda się, jak wiążą świnię do klapy zbiornika na nieczystości, jak Hanys trzyma ją za uszy, Golla wybiera topór, staje nad zwierzęciem i przymierza się kilkakrotnie, aby zdzielić je w łeb obuchem, podczas gdy matka Zefliczka i ciotka Truda stoją już z wiadrami, gotowe zbierać ciepłą krew i mieszać ją, mieszać cały czas, by nie zastygła.
Golla się przymierza, Grychtoll trzyma za uszy, rok jest 1906, co ma pewne znaczenie, lecz nieduże, i świat wydaje się wiecznotrwały, niezmienny: Golli, Grychtollowi, Josefowi, matce i ojcu Josefa, i świni, przy czym to, jak świnia sobie świat przedstawia (forszteluje, mawiają Golla, Grychtoll, Zeflik, matka i ojciec jego), najmniej jest skomplikowane i z tego powodu najbliższe prawdy, bo Golla, Grychtoll, Zeflik — mały Josef — ojciec i matka jego widzą świat w wymiarze ludzkim. Jest więc w wymiarze ludzkim wieś Deutsch Zernitz, w niej jest drewniany stary kościół i jeszcze niezbyt stary farŏrz Stawinoga (kery je wielgi Niymiec, ale porzōndny, mówią o nim we wsi), jest Gleiwitz, gdzie mieszczą się sąd, landrat, koszary ułanów i koszary piechoty, jest kopalnia, gdzie się pracuje, i Berlin, gdzie mieszka kajzer.
Za dużo wiedzą, aby dobrze rozumieć. Świnia wie mniej, dlatego lepiej rozumie, rozumie prawdę bijącego serca i prawdę topora.
Prawda świni zaś niedługo się dopełni, bo Golla przymierza się po raz siódmy, aż wreszcie bierze wielki zamach i z całą mocą wali, i nie trafia, obuch topora prześlizguje się po boku świńskiej czaszki, raniąc poważnie zwierzę i prawą dłoń czelŏdniyka Grychtolla. Grychtoll pada na ziemię, krzycząc z bólu i ze strachu, przekonany, że Golla odrąbał mu rękę, i świnia też wrzeszczy z bólu i ze strachu, wyrywa się, a ponieważ jest do uchwytu klapy solidnie przywiązana, to wyrywa klapę i ciągnąc ją za sobą, gna po placu, szukając ratunku, jednak ratunku znikąd.
Golla, nieco zamroczony alkoholem, stoi z toporem w ręku.
— Coście narobiyli, masŏrzu! — krzyczy matka Josefa, a Josef w oknie na piętrze domu drży z niezwykłego podniecenia i wszystko, co widzi, zapisuje się w chłopięcej pamięci już na zawsze, i dlatego myśli o tym, wracając wojskowym pociągiem spod Lys na Górny Śląsk, z błota okopów pod ziemię, z ziemi w ziemię.
— Jŏ cie zabiyja! — ryczy masŏrz Golla dwanaście lat przed chwilą, w której Josef Magnor wraca wojskowym pociągiem spod Lys na Górny Śląsk, krótkie nogi masŏrza Golli wprawiają potężne cielsko w ruch i masŏrz Golla biegnie w pościgu za świnią, w którym ze względu na tuszę byłby bez szans, gdyby nie potworny balast klapy od dołu z nieczystościami, którą ranna świnia ciągnie za sobą. Czelŏdniyk Grychtoll w wielkiej samotności bólu płacze i ogląda starannie siniejącą prawą dłoń, i już wie, że Golla mu ręki nie odrąbał, tylko stłukł i zranił, i bardzo boli Grychtolla, i świnia również jest bardzo samotna i przerażona w swoim bólu, bo ją również bardzo boli.
— Pōdź sam yno, pierōnowo, zatracōno…! — ryczy Golla, wznosząc topór nad głowę, i dopada w końcu uciekającą i kwiczącą, i wali toporem, i nie trafia, i przewraca się, a świnia biegnie dalej, aż za powróz, którym przywiązana jest do klapy, chwyta matka i wtedy Golla dopada świni po raz trzeci, i tym razem już trafia, matka Zeflika w ostatnim momencie uskakuje, obuch topora uderza w świńską czaszkę i ogłuszone zwierzę zastyga w marasie, podobnie jak w marasie zastygnie ćwierć wieku później ciało czelŏdniyka Grychtolla, który nigdy nie wyzwolił się na mistrza masarskiego, ale za to w nazwisku zmienił podwójne „l” na „ł”.
— Niy rycz jak baba, yno pōdź sam drapko, giździe jedyn! — krzyczy Golla do Grychtolla i Grychtoll idzie, i świniobicie wraca na swoje tory. Na plac schodzi ciotka Josefa, Truda. Josef widzi, jak Golla, jakby trochę trzeźwiejszy, wielkim nożem przecina świńską szyję, z której pienistą strugą chlusta ciemnoczerwona krew, chlusta do miski, którą trzyma matka, a kiedy się wypełni, podaje ją ciotce, która miesza w niej drewnianą łyżką, aby krew nie zastygła, matka zaś pod strugę podkłada miskę drugą.
Pijany Golla z obolałym Grychtollem pakują świńskie ciało do wielkiego drewnianego koryta, w którym matka Josefa zwykle pierze bieliznę, a teraz razem z ciotką Trudą przynoszą wielki gar wrzątku, którym Golla i Grychtoll świnię parzą i zdzierają z niej szczecinę, po parzeniu podwieszają ją na krzywulcu w drzwiach waszkuchni, Zeflik zaś wybiega już na dwór, już wie, że może, matka go nawet woła, i teraz Zeflik patrzy, jak od krocza zaczynając, pijany, lecz nieco przetrzeźwiały masŏrz Golla ruchami już pewnymi rozcina świnię i z rozciętego brzucha wylewają się niebieskosine wnętrzności, które matka Zeflika pieczołowicie zbiera i rozdziela.
— Jerzina, widziŏł żeś te szczewia? — szepcze zafascynowany Josef do brata.
Golla i Grychtoll przystępują do rozdzielania świńskiego ciała na części. Matka Zeflika i ciotka Truda stawiają na waszkuchni żeliwny gar, do którego trafią świńskie płuca, nerki, łeb, podgardle i kolejne części niezdatne do niczego innego: tak gotuje się welflajsz, i koło dziesiątej zachodzą już pierwsi goście, akurat kiedy welflajsz jest gotowy. Masŏrz Golla już nie pije, pilnie pracują z czelŏdniykiym Grychtollem: porąbawszy świnię, czyszczą jej jelita, z których na początek sporządzą krupnioki i żymlŏki, krwią zalewając krupy pogańskie, czyli kaszę gryczaną z kawałkami sadła i kostki suchych bułek. Z żołądka będzie wielki preswuszt. Matka Zeflika i ciotka Truda pracują równie pilnie, gotując, częstując gości sznapsem i piwem z browaru Scobela, gotując kartofle i kwaśną ciaperkapustę do świeżej kiełbasy, na którą znowu przyjdą goście inni i ci sami, co byli rano, przyjdą na wuszt tak ćwierć na drugą, zjedzą z kartoflami, popiją, a potem na drogę dostaną gościniec, kawałki świeżego mięsa, kiełbasy, preswuszty i leberwuszty na talerzach do zwrotu, zawiniętych w płócienne serwety.
Zeflik zaś, jedząc wuszty i żymlŏki i popijając wusztzupą, myśli o świni, która umarła i zniknęła zupełnie jej świńska postać, zamieniając się w jedzenie. Myśli o jej sinych wnętrznościach.
Wrócą do niego te smaki: wusztu i żymlŏków, i wusztzupy, i świeżego chleba ze świeżym preswusztem, i gorzki smak piwa, którego daje mu skosztować ojciec i które Josefowi Magnorowi nie smakuje, powracają do niego te smaki, kiedy spoczywa głęboko we mnie, pod ziemią i w ciemności, żywy, z nogami przykrytymi kocem, zagryzając ostatni kawałek zleżałej kiełbasy zeschłym chlebem i popijając wódką, odurzony, osłabiony i chory, i kiedy pogrążony jest we śnie trwałym, i kiedy leży w śniegu na placu domu w Przyszowicach.

 
Wesprzyj nas