Jaskółka, kot, róża, śmierć to dziewiąta część wielokrotnie nagradzanej serii Håkana Nessera o policjantach z fikcyjnego miasta Maardam.


Co zrobi komisarz Van Veeteren, gdy zamiast motywów zbrodni będzie musiał tropić motywy literackie?

Wyjątkowa zbrodnia, wyjątkowy morderca, którego ślady zaprowadzą komisarza z bezpiecznego antykwariatu wprost na spotkanie twarzą w twarz z okrutnym dusicielem.

Co połączyło ofiary dusiciela? Zabójstwa mają wyraźne odbicie w literaturze – w dziełach Blake’a, Musila, Rilkego.

Komisarz zaczyna przeczuwać, że morderca, z którym ma do czynienia jest nietuzinkowy. Kolejne śledztwo, które wystawi na ciężką próbę siły Van Veeterena i to nie tylko jego kompetencje literackie. Czy podoła tej piekielnie okrutnej zbrodni?

Kim jest oczytany morderca?

Håkan Nesser
Jaskółka, kot, róża, śmierć
Przekład Maciej Muszalski
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 19 listopada 2014

1

– W przyszłym życiu chciałabym być drzewem oliwnym.
Wykonała nieokreślony gest w kierunku wzgórz, nad którymi śpiesznie zapadał zmrok.
– Słyszałam, że mogą żyć kilkaset lat. To pocieszające, nie sądzisz?
Myśl, że to były jej ostatnie słowa, wracała później do niego co jakiś czas. Drzewa oliwne i pocieszenie. Zastanawiające. Jakby mimo wszystko zabierała ze sobą na drugą stronę coś podniosłego. Jak gdyby nagle wszystko do niej dotarło, choć przecież niczego nie przeczuwała.
Jednocześnie wydało mu się dziwne, że pozwoliła sobie na tak ogólną i właściwie nic niemówiącą re‡fleksję tuż po tych okropnych słowach, które raz na zawsze przypieczętowały jej los. Słowach, które położyły kres jej życiu i ostatecznie zadecydowały o ich związku.
„Kocham innego”.
Oczywiście aż do ostatnich sekund nie przyszło jej do głowy, że tak się to potoczy. Że nie będzie innego wyjścia. Już kiedyś zdał sobie sprawę, że to typowe zarówno dla jej prostoduszności, jak i całego ich związku. Często zdarzało się, że dostrzegała wagę rozmaitych spraw dopiero wtedy, gdy już było za późno. W momencie kiedy wszelkie próby naprawy sytuacji nie miały właściwie sensu, bo wszystkie słowa zostały wypowiedziane i pozostawały tylko nagie czyny.
– Już zdecydowałam. Wiem, że robię ci krzywdę, ale każde z nas musi pójść w swoją stronę.
Chwila ciszy.
Potem zdanie o drzewie oliwnym.
Nie odpowiedział. Czy spodziewała się, że to zrobi?
Nie zadała pytania. Po prostu stwierdziła. Et fait accompli.
Co, do diabła, miałby odpowiedzieć?
Balkon był niewielki. Sześć, może osiem metrów kwadratowych. Mały biały stolik i dwa białe krzesła, wyglądające jak wszystkie inne plastikowe stoliki i krzesła wszędzie na świecie. Cały hotel też był nieduży. W dwupiętrowym budynku nie mieściła się żadna restauracja ani nawet recepcja z prawdziwego zdarzenia. Bilety na tę wycieczkę kupili w ostatniej chwili i nie wybrzydzali.
Olympos. Kilka minut spacerem od plaży. Właścicielka miała wąsik, a liczba pokoi prawdopodobnie nie przekraczała tuzina.
Ich pstrokaty ręcznik suszył się na barierce. Każde z nich miało szklankę ouzo, siedzieli w odległości niespełna pół metra od siebie. Była świeżo wykąpana, brązowa od słońca i świeża po całym dniu na plaży.
Zapach rosnącej na zboczu macierzanki zawarł nieświęte przymierze z dochodzącą od ulicy wonią niskooktanowej benzyny. To w zasadzie wszystko.
I jeszcze te słowa. I nagle w jego głowie rozlega się dźwięk.
Słaby i trudno uchwytny, ale w pewnym sensie uporczywy. Jak strumyk, który szemrze pośród cykad, grających leniwie po upalnym dniu. Brzmiących, jakby było ich kilkaset, choć są tylko dwa–trzy. Mężczyzna wstaje. Wypija swoje ouzo i bierze kilka głębokich wdechów.
Staje za kobietą, odsuwa jej włosy i kładzie ręce na gołych ramionach.
Ona sztywnieje. To prawie niewidoczne napięcie zaledwie kilku mięśni, ale mężczyzna zauważa je od razu. Koniuszki palców, którymi dotyka jej ciepłej skóry, są teraz czułe niczym małe sejsmografy. Przesuwa nimi po ostrych wypukłościach obojczyka. Czuje bijący puls. Ona się nie odzywa.
Puszcza tylko stojącą na stole szklankę, którą trzymała lewą ręką. Siedzi nieruchomo. Jakby na coś czekała.
Mężczyzna przenosi ręce na jej szyję. Czuje, że ma erekcję. Ulicą hałaśliwie przejeżdża motocykl z wyraźnie zepsutym tłumikiem. W dłoniach i poniżej pasa buzuje krew. Teraz, myśli mężczyzna. Teraz.
Z początku jej obrona przypomina orgazm. To porównanie przychodzi mu do głowy, kiedy walka jeszcze trwa. Orgazm? – zastanawia się. A to paradoks. Jej ciało wygina się w łuk, a bose stopy dotykają podłogi. Plastikowe krzesło przewraca się, lewa dłoń potrąca kieliszek ouzo, który upada do tyłu i ląduje na jednym z jego butów do pływania. Robi kilka obrotów, ale się nie tłucze. Kobieta szczupłymi palcami chwyta go za nadgarstki, tak mocno, że bieleją kostki, ale to on jest silniejszy. Znacznie silniejszy. Motocykl jedzie dalej wąską asfaltową ścieżką między gajami oliwnymi. Prawdopodobnie skręcił tu z głównej drogi. Mężczyzna jeszcze mocniej ściska jej szyję, w głowie rozbrzmiewa mu dźwięk, erekcja nie ustępuje.
Wszystko trwa najwyżej czterdzieści–pięćdziesiąt sekund, ale ta chwila mu się dłuży. Nie myśli o niczym szczególnym, a kiedy jej ciało nagle wiotczeje, zmienia chwyt, choć nie zwalnia uścisku. Klęka i pochyla się nad nią. Kobieta ma szeroko otwarte oczy, wyraźnie widać krawędzie szkieł kontaktowych, język wystaje lekko spomiędzy równych, białych zębów. Przez głowę przebiega mu myśl o prezencie, który kupił jej na urodziny – drewnianej figurce, którą przed południem wypatrzył na targu z Argostoli. Antylopie w biegu. Może ją zachowa. A może wyrzuci.
Powoli zwalniając uścisk i prostując plecy, zastanawia się, jak spędzi resztę dni. Krótka sukienka podjechała jej do góry, obnażając skąpe białe majtki. Mężczyzna patrzy na ciemny trójkąt, prześwitujący przez cienką bawełnę, kilkakrotnie gładzi go dłonią i dotyka członka, twardego jak kamień. Wstaje. Wychodzi do łazienki i się onanizuje. Jeżeli po wszystkim w ogóle czuje cokolwiek, to jest to dziwne uczucie.
I pustka.
W oczekiwaniu na odpowiedni moment leży w ciemności na hotelowym łóżku i pali papierosy.
Myśli o matce. O jej łagodnym usposobieniu i o szczególnej wolności, jaką po sobie zostawiła. Jego wolności. Po tym jak ostatniej zimy umarła, nie było już nikogo, kto wiedziałby, jaki naprawdę jest. Kto dzwoniłby do niego raz w tygodniu. Nagle nie czuł już na sobie jej spojrzenia. Nie miał do kogo pisać kartek z wakacji i opowiadać, co się wydarzyło.
Gdyby żyła, nie zrobiłby tego, z całą pewnością. W każdym razie nie w taki sposób. Kiedy więzy krwi zostały zerwane, niejedno stało się łatwiejsze. Na dobre i na złe. Łatwiejsze, ale też pozbawione większego znaczenia. Nie było w nim już treści, nie było kręgosłupa. Przez te pół roku często wracał do tego myślami. Nagle życie straciło rację bytu. Teraz zaś leży na hotelowym łóżku na greckiej wyspie bliźniaczo podobnej do wielu innych i wyobraża sobie jej łagodną i zarazem surową twarz, a zwłoki jego żony stygną na balkonie. Przysunięte do ściany i nakryte kocem. Zastanawia się, czy matka – w jakiś tajemniczy, całkowicie niewytłumaczalny sposób, wie, co się przed chwilą wydarzyło.
Mimo wszystko.
Denerwuje go, że nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie ani rozstrzygnąć, jak zareagowałaby na to, co zrobił tego ciepłego wieczoru nad Morzem Śródziemnym. Po dziesiątym albo jedenastym papierosie wstaje. Jest dopiero wpół do pierwszej, nocne życie w barach i dyskotekach kwitnie w najlepsze, na razie nie ma więc mowy o pozbyciu się ciała. Do tego jeszcze daleko. Wychodzi na balkon i stoi tam przez chwilę, trzymając się poręczy. Zastanawia się, co zrobić. Trudno niepostrzeżenie wynieść ciało z hotelu, nawet małego, leżącego na uboczu i skrytego w mroku, ale on przywykł do trudnych zadań. Często nawet go pobudzają, potrafią tchnąć w jego życie trochę utraconego sensu. Prawdopodobnie właśnie dlatego udało mu się zajść tak wysoko – również i ta re‡eksja powraca raz na jakiś czas. Wyzwanie. Gra. Sens życia.
Wciąga przez nos woń gajów oliwnych, próbując doświadczyć jej tak, jakby to były pierwsze – albo najstarsze – drzewa oliwne na świecie, ale mu się to nie udaje. Na drodze stają mu jej ostatnie słowa i zapach papierosów, który mocno przytępił jego węch.
Wraca do pokoju po paczkę, która leży na nocnym stoliku, i zapala jeszcze jednego. Siada na białym plastikowym krześle i myśli, że mimo wszystko udało im się być małżeństwem prawie osiem lat – jedną piątą jego życia. Dłużej niż przewidywała jego matka, kiedy powiedział jej, że znalazł kobietę, z którą chciałby się związać na poważnie. O wiele dłużej.
Nawet mimo tego, że nigdy nie wyraziła swojego zdania wprost.
Po wypaleniu papierosa wstaje i przenosi martwą żonę do pokoju. Kładzie ją ukośnie na podwójnym łóżku, zdziera jej koszulkę i majtki. Natychmiast doznaje erekcji, ale nie zwraca na to uwagi. Całe szczęście, że jest taka lekka, myśli. Prawie nic nie waży.
Podnosi ją raz jeszcze i przewiesza sobie przez ramię, jakby miał ją gdzieś przenieść. Ma jedynie mgliste pojęcie o stężeniu pośmiertnym. Kiedy rzuca ją z powrotem na łóżko, pozwala jej leżeć w wygiętej pozycji, jaką przyjęła, wisząc na jego szyi i silnych ramionach.
Na wypadek gdyby teraz właśnie zaczęła sztywnieć.
Wyjmuje z szafy lekki nylonowy namiot, który koniecznie chciał zabrać ze sobą, i owija nim ciało. Związuje wszystkie luźne linki i dochodzi do wniosku, że całość wygląda naprawdę elegancko.
Mógłby to być na przykład dywan. Albo wielki grecki gołąbek z liści winogron.
Ale to jest jego żona. Naga, martwa i elegancko zapakowana w dwuosobowy namiot marki Exploor.
O wpół do trzeciej budzi się po krótkiej drzemce. Hotel wydaje się pogrążony w głębokim śnie, ale od ulicy i deptaka przy plaży wciąż dobiegają odgłosy nocnego życia. Postanawia poczekać jeszcze godzinę.
Dokładnie sześćdziesiąt minut. Pije kawę, żeby nie zasnąć. Czuje, że noc jest po jego stronie. Wypożyczony samochód, ford fiesta, nie należy do najmniejszych. Kobieta zgięta wpół bez trudu mieści się w bagażniku. Mężczyzna prawą ręką otwiera bagażnik i spuszcza ją z lewego barku, pochylając się lekko do przodu i w bok. Zamyka bagażnik, rozgląda się i siada za kierownicą. Żadnych problemów, myśli. Ani żywej duszy w zasięgu wzroku. Nie widać nikogo w hotelu ani na ulicy. Uruchamia silnik i rusza. Po drodze mija trzy żywe istoty: wychudzonego kota ocierającego się o ścianę domu i zamiatacza ulic z osłem. Żadna z nich nie zwraca na niego uwagi. Łatwizna, myśli. Łatwo jest zabić człowieka.
Wiedział to od zawsze, ale teraz przekuł teorię w praktykę.
Przychodzi mu na myśl, że taki właśnie jest sens życia.
Albowiem czyny człowieka są myślami Boga.
Wąwóz także przyszedł mu na myśl, ale to wspomnienie jest niewyraźne. Musi więc poczekać na pierwsze różowe światło świtu, żeby znaleźć drogę. Ten wąwóz mijali dwa dni temu, jadąc przez góry z Sami, które leżało na wschodnim krańcu wyspy. Pamiętał, że chciała się tu zatrzymać i porobić zdjęcia. Spełnił jej życzenie, ale nie mogła ustawić aparatu pod odpowiednim kątem.
Teraz tu stoi. Tak naprawdę to tylko rozpadlina, a nie wąwóz. Głęboki klin wewnątrz ostrego zakrętu, trzydzieści–czterdzieści metrów niemal pionowego spadku. Dno niknie w plątaninie kolczastych krzewów i śmieci, które lekkomyślni kierowcy wyrzucają przez okna.
Mężczyzna wyłącza silnik i wysiada. Rozgląda się. Nasłuchuje. Jest dziesięć po piątej rano, nad nagim stokiem góry na południowym zachodzie wisi nieruchomo drapieżny ptak. Na samym dnie rozpadliny, spomiędzy dwóch innych kamienistych stoków, wyziera kawałek morza.
Dookoła panuje cisza. Mężczyzna wyczuwa w powietrzu zapach przyprawy, którą zna, ale nie potrafi jej nazwać. To pewnie tymianek albo oregano. A może bazylia. Otwiera bagażnik. Przez chwilę zastanawia się, czy nie rozwinąć pakunku, ale postanawia tego nie robić. Nikt nigdy nie znajdzie ciała i nie będzie go pytał, co się stało z namiotem.
Samochód ma zwrócić dopiero za dwa dni, więc może sobie pozwolić na jeszcze jedną wycieczkę na drugą stronę wyspy. Pozbyć się kołków, linek i worka, wrzucając je do jakiejś innej szczeliny. Albo do morza.
Nic prostszego.
Jeszcze raz rozgląda się dookoła. Wyjmuje pakunek i przerzuca go przez niską barierkę. Pakunek odbija się kilka razy od stromych ścian, przebija się przez wyschnięte zarośla i znika. Drapieżny ptak najwyraźniej reaguje na dźwięk i ruch, bo odlatuje kawałek dalej na zachód.
Mężczyzna prostuje plecy. Trudno uwierzyć, że to ona, myśli. Trudno uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Zapala papierosa. Tej nocy tyle wypalił, że czuje ból w klatce piersiowej, ale nie przejmuje się tym. Wsiada do samochodu i rusza w dalszą drogę.
Dwanaście godzin później – w najgorętszym momencie sjesty – otwiera szklane drzwi klimatyzowanego biura podróży nieopodal agory – dużego rynku – w Argostoli. Siada na lepkim krześle i cierpliwie czeka, aż dwie kobiety, nadmiernie opalone i otłuszczone, opowiedzą stojącej za ladą blondynce w niebieskim stroju, dlaczego nie są zadowolone ze swojego hotelu.
Kiedy w końcu zostaje sam na sam z blondynką, najbardziej niepewnym tonem, na jaki go stać, oznajmia, że coś się stało z jego żoną. Że nie wie, gdzie ona jest. Najprawdopodobniej zaginęła.
Wydarzyło się to wczoraj, późnym wieczorem. Miała pójść popływać. Możliwe, oczywiście, że nic złego się nie stało, ale i tak go to niepokoi. Żona zwykle nie zachowuje się w ten sposób. Czy jest coś, co powinienem zrobić? – pyta. Może skontaktować się z jakimiś służbami? Zadzwonić do szpitala? A może jeszcze coś innego?
Dziewczyna proponuje mu wodę i ze współczuciem potrząsa włosami w kolorze typowym dla Skandynawek. Pochodzi z innego kraju niż on, ale i tak dobrze się rozumieją.
Nie muszą nawet mówić po angielsku. Nagle dziewczyna odwraca się i sięga po telefon, mimowolnie odsłaniając pierś, aż po brodawkę. Widząc to, mężczyzna czuje dreszcz podniecenia.
Kiedy blondynka bezskutecznie próbuje się dodzwonić w najgorętszej godzinie dnia, mężczyzna myśli, kim może być ten drugi, o którym mówiła jego żona.
Człowiek, którego podobno kochała.

 
Wesprzyj nas