Nowa i ostatnia książka z serii o przygodach detektywa Erasta Fandorina. W przededniu wybuchu pierwszej wojny światowej pięćdziesięcioośmioletni Erast Fandorin przybywa do Baku z tajną misją. W mieście przeżywającym naftowy boom musi odszukać niebezpiecznego terrorystę.


Czy Erast Fandorin zdoła odkryć groźny rewolucyjny spisek? Dlaczego słynnym detektywem interesuje się austriacki wywiad? Jak zakończy się walka z diabelsko przebiegłym terrorystą Odyseuszem?

W przededniu wybuchu pierwszej wojny światowej pięćdziesięcioośmioletni Erast Fandorin przybywa do Baku z tajną misją. W mieście przeżywającym naftowy boom musi odszukać niebezpiecznego terrorystę. Kolejne zamachy na życie Fandorina dowodzą determinacji przestępcy.

Detektyw wpada na trop spisku i odkrywa, że w sprawę zamieszany jest wpływowy urzędnik. Śledztwo prowadzi do tytułowego Czarnego Miasta, które jest przemysłowym przedmieściem Baku…

Boris Akunin (Grigorij Szałwowicz Czchartiszwili), ur. w 1956 r. w Gruzji. Japonista, tłumacz, autor znanych serii powieści Przygody Erasta Fandorina, Przygody siostry Pelagii, Przygody magistra, Gatunki. W 2000 roku był nominowany do nagrody Bookera i otrzymał tytuł Rosyjskiego Pisarza Roku. Azazel i Gambit turecki zostały przeniesione na ekran. Książki Borisa Akunina przetłumaczono na 35 języków i wydano w nakładzie ponad 20 milionów egzemplarzy

Boris Akunin
Czarne Miasto
Tłumaczenie: Aleksandra Okuniewska-Stronka
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 22 października 2014

Polowanie na Odyseusza

– …Odyseusz piął się leśną ścieżką od przystani aż domiejsca, które wskazała mu Atena. Ale nie dotarł tam! Zniknął!
Ostatnie słowo nocny przybysz wyszeptał z takim przerażeniem, że aż zadrżały mu koniuszki uczernionych wąsów. Na epolecie z carskim monogramem zamigotał odblask lampy.
Absurd, pomyślał Erast Pietrowicz. Chimera. Siedzi sobie człowiek w hotelowym pokoju, czyta Wiśniowy sad, po raz kolejny próbuje zrozumieć, dlaczego autor nazwał tę nieznośnie smutną sztukę komedią, a tu nagle wpada pomyleniec w generalskim mundurze i zaczyna pleść niestworzone rzeczy. O jakimś Odyseuszu, o Atenie, o manlicherze z celownikiem optycznym. Co chwila powtarza:
„Tylko pan może uratować honor starego żołnierza”. Wybałuszone oczy zachodzą łzami. Jakby ożyła postać z wczesnej sztuki Czechowa – z tamtego okresu, kiedy Anton Pawłowicz był młody, zdrowy i tworzył wodewile.
– Po co mi pan to wszystko opowiada? Za k-kogo pan mnie właściwie b-bierze? – zapytał Fandorin, z irytacji zacinając się bardziej niż zwykle.
– Czyli że co? Erast Pietrowicz Fandorin to nie pan? Pomyliłem pokoje? – zawołał nieproszony gość w straszliwej panice.
Warto zaznaczyć, że dziwny jegomość się przedstawił. Zresztą Fandorin i tak by go poznał. Znana fi gura. Stołeczni karykaturzyści z dużym podobieństwem malują sterczące wąsy, imponujący nos, siwą bródkę. Generał Lombadze we własnej osobie. Gubernator Jałty, gdzie Najjaśniejsza Rodzina spędza trzy, cztery miesiące w roku. Dzięki temu nieduże krymskie miasteczko posiada szczególny status, a jego zwierzchnik cieszy się nadzwyczajnymi prawami i pełnomocnictwami. Sobiepaństwo i z drugiej strony poddańcza gorliwość jałtańskiego zarządcy dawno stały się tematem plotek. Lewicowe gazety przezwały generała „nadwornym mopsem” i żartują, że co rano przynosi Najjaśniejszemu Panu kapcie w zębach.
– Owszem, to ja jestem Fandorin. I co z tego?
– No tak! Otrzymuję meldunki o wszystkich przyjezdnych! – Lombadze triumfująco uniósł palec. – Jest pan znakomitym detektywem. Przyjechał pan z Moskwy. Nie wiem, jakie śledztwo sprowadziło pana do mojego miasta, ale musi pan natychmiast porzucić wszystkie sprawy!
– Ani myślę. Jestem członkiem k-komisji do spraw spuścizny po Czechowie i przyjechałem do Jałty na zaproszenie siostry zmarłego. Za miesiąc upłynie dziesięć lat od dnia śmierci Antona Pawłowicza, biorę udział w przygotowaniach do obchodów.
Była to szczera prawda. Do szacownej komisji zaproszono Erasta Pietrowicza po pewnym niedużym śledztwie, kiedy to pomógł odszukać zaginiony rękopis pisarza.
Jednakże generał gniewnie fuknął.
– Myślałby kto, że panu uwierzę! Nie interesuje mnie, dla kogo pan teraz pracuje! Mamy tu do czynienia ze sprawą kolosalnej wagi! Życie monarchy jest w niebezpieczeństwie! Do świtu pozostały zaledwie dwie godziny. Chyba pan słyszał: Odyseusz nie pojawił się w umówionym miejscu. Teraz włóczy się gdzieś koło pałacu liwadyjskiego, uzbrojony w mannlicher z celownikiem optycznym! To katastrofa!
Fandorinowi przyszły do głowy dwie zupełnie niepowiązane ze sobą myśli (jego umysł miał taką szczególną właściwość). Po pierwsze nagle zrozumiał, dlaczego Wiśniowy sad to komedia. Sztukę napisał suchotnik, który przeczuwał, że jego smutne życie zakończy się farsą. Niebawem umrze na obczyźnie i odstawią go z powrotem w wagonie chłodni z napisem „ostrygi”. Typowo czechowowski chwyt, w komediowy sposób umniejszający tragizm sytuacji. A po drugie z chaotycznego majaczenia gubernatora wyłaniał się pewien sens.
– Odyseusz to terrorysta? – Fandorin przerwał bezładną paplaninę jego ekscelencji.
– Bardzo groźny! Poszukiwany od czternastu lat! Niesłychanie przebiegły! Stąd ten pseudonim!
– Atena to pańska agentka prowokatorka?
– Co za słownictwo! Najzacniejsza dama, która współpracuje z nami z poczucia patriotyzmu. Członkini partii bolszewickiej. Kiedy Odyseusz zjawił się u niej, podał hasło i wyjaśnił, że chce uśmiercić monarchę… – Generał zachłysnął się z przejęcia. – Atena, rzecz jasna, powiadomiła Ochranę…
– Dlaczego natychmiast go nie aresztowaliście? Dobrze zrozumiałem, że sam go pan wyposażył w karabin s-snajperski?
Lombadze przetarł chustką pąsowe czoło.
– Odyseusz polecił Atenie, żeby zdobyła dla niego broń i pomogła mu się przedostać do specjalnej strefy – wybąkał. – Pomyślałem, że efekt będzie lepszy, jeśli schwytamy łotra na miejscu domniemanego carobójstwa z bronią w ręku. Wtedy nie wykpi się katorgą, tylko trafi na szubienicę…
A ty dostaniesz nagrodę za uratowanie monarchy – Fandorin dokończył w myślach nieskomplikowany logiczny łańcuszek.
– Mam nadzieję, że karabin nie działa.
Gubernator sapnął.
– Odyseusz to niezwykle dociekliwy osobnik. Nikomu nie ufa. Gdyby odkrył, że iglicę zeszlifowano albo przypuśćmy…
– Jasne. Celownik też pewnie jest w idealnym stanie? Z-znakomicie. I pańska głupia Atena zaprowadziła Odyseusza prosto na teren carskiej posiadłości?
– Ależ nie! Teren przylegający do rezydencji podlega policji pałacowej. Atena przeprowadziła łajdaka tylko przez zewnętrzny pas specjalnej strefy. Moi ludzie zabezpieczają Carską Ścieżkę na całej długości.
Erast Pietrowicz wiedział, że tak się nazywa pieszy trakt ułożony wśród nadmorskich gór od pałacu w Liwadii do Haspry. Jeśli wierzyć „Kronice Dworskiej”, car odbywa codzienne przechadzki tą malowniczą aleją, samotnie albo w prywatnym gronie. Obcy nie mają wstępu na ścieżkę.
– Ale trakt, jeśli się nie mylę, ciągnie się przez sześć wiorst. Nad nim są same skały. Można t-tam urządzić zasadzkę w stu różnych miejscach!
– W tym właśnie sęk. Atena pokazała Odyseuszowi ścieżkę i poleciła, żeby nią podążył. Na górze znajduje się zaciszny punkt, gdzie łajdak mógł się wygodnie rozlokować, okolicę widać jak na dłoni. Gdybyśmy złapali tam terrorystę z karabinem, żaden adwokat, choćby i sam Kiereński, nie uratowałby go przed szafotem. Nie zamierzam oczywiście ryzykować życia jego wysokości. Schwytalibyśmy łajdaka jeszcze przed świtem. Rano monarcha by się zbudził, a sprawa już załatwiona…
Kapcie dostarczone, pomyślał Fandorin.
– Dzięki panu Odyseusz dostał broń i włóczy się teraz nie wiadomo gdzie wśród skał i krzewów na obszarze kilku tysięcy dziesięcin. No to niech się w-włóczy. – Fandorin wzruszył ramionami. – Nie pozostaje panu nic innego, jak zameldować jego wysokości. Obejdzie się przez jeden dzień bez spaceru. Dopóki policja pałacowa i pańscy ludzie nie przetrząsną całej okolicy.
Jego ekscelencja zerwał się z krzesła.
– A jeśli zabójcy udało się zakraść do pałacowego parku? Albo zaczaił się gdzieś na zewnątrz? Na wzgórzu lub na drzewie? Przecież może strzelić nawet przez okno! Ma celownik optyczny! Nie wie pan, co to za człowiek. W Baku zastrzelił czterech agentów, którzy próbowali go zatrzymać. To diabeł! – Generał sposępniał. – W dodatku jeśli jego wysokość pozna szczegóły… – Głos mu zadrżał. – Trzydzieści lat nienagannej służby… Hańba, dymisja…
Ostatni argument nie wzruszył Fandorina, ale pierwszego nie potrafił zlekceważyć.
– Ma pan przy sobie dossier Odyseusza?
Lombadze pośpiesznie wyjął z aktówki pękatą teczkę.
– Prędzej, na Boga Najwyższego! Monarcha budzi się o siódmej. Pierwsze, co robi, to otwiera szeroko okna…
Prawdziwa tożsamość Odyseusza była pospolita: Iwan Iwanowicz Iwancow. Litera c, wciśnięta na końcu całkiem bezbarwnego nazwiska, nadawała mu odcień lekkiej kpiny, szyderczego cmokania. Zresztą nie miało znaczenia, jak się ów osobnik nazywał na starcie życiowym. Później następował długi spis fałszywych nazwisk i konspiracyjnych pseudonimów. Fandorin pominął nazwiska, natomiast pseudonimy przestudiował bardzo uważnie. Z tego, jakie człowiek wybiera sobie przydomki, można co nieco wywnioskować o jego charakterze. Zgodnie z tym kryterium przestępca był miłośnikiem ptactwa – przydomki miał wyłącznie ptasie (Odyseuszem ochrzciła go Ochrana).
Nielegalny status rewolucjonisty wybrał bardzo dawno. Ani razu nie został aresztowany, a więc nie poddano go antropometrii i nie pobrano odcisków palców. Erast Pietrowicz zatrzymał wzrok na jedynej fotografii, zrobionej w pierwszym roku nowego stulecia. Ze zdjęcia spoglądał student o wesołych oczach i z mocno zaciśniętymi ustami. Fandorinowi ogromnie nie spodobała się ta twarz – twarz człowieka inteligentnego, zdeterminowanego, a przy tym nieobliczalnego. Przy określonym zbiegu okoliczności życiowych tacy młodzieńcy stają się niezwykle niebezpiecznymi osobnikami. Erast Pietrowicz wiedział o tym z własnego doświadczenia. Kariera rewolucyjna Odyseusza całkowicie potwierdzała prognozę fizjonomiczną. Zamordowanie dwóch gubernatorów, dostawy broni dla moskiewskiego powstania 1905 roku, zuchwałe wywłaszczenia. Osobisty przedstawiciel przywódcy bolszewików Lenina (nawet Fandorinowi, dalekiemu od wywiadu politycznego, pseudonim ów nie był obcy), wspólnik kaukaskiego bojowca Koby (o takim Fandorinowi nie zdarzyło się słyszeć). Ostatnio miejsce pobytu nieznane. Przypuszczalnie obiekt wyjechał za granicę. No, jeśli nawet wyjechał, to wygląda na to, że wrócił.
– Dobrze. – Erast Pietrowicz oddał gubernatorowi teczkę. – Jedziemy do k-kurnika.
– Gdzie?
– Do kurnika, gdzie wpuścił pan lisa.
Jego ekscelencja na chwilę zaniemówił z oburzenia.
– Niech się pan nie waży nazywać tak rezydencji Pomazańca, poślubionego Rosji z woli samego Boga!
– Lepiej, żeby Bóg znalazł Rosji jakiegoś innego o-oblubieńca, zdolniejszego – odparował Fandorin, prędko się ubierając. – Proszę się nie gorączkować, generale. Podczas gdy my będziemy się spierać, Rosja może owdowieć.
Argument poskutkował. Gubernator sam podał Fandorinowi marynarkę. Do powozu obaj puścili się biegiem.
– A nie da się odkryć miejsca pobytu łotra, nie zajeżdżając do pałacu? – przymilnie zapytał generał, nachyliwszy się do samego ucha moskwianina, bo koła nazbyt hałasowały po bruku. – Tyle słyszałem o pańskich zdolnościach analitycznych.
– Tu nie potrzeba analityka, lecz t-tropiciela. Tak czy inaczej, będziemy musieli zbudzić komendanta policji pałacowej.
Lombadze gorzko westchnął.
Jechali brzegiem. Morze przed świtem niemal zupełnie zlało się z czarnym niebem, ale przy samej granicy dwóch żywiołów już biegła błyszcząca lamówka.
Ze Spiridonowem, komendantem pałacowej ochrony, Erast Pietrowicz zetknął się już wcześniej. Spotkanie pozostawiło niezbyt przyjemne wspomnienia obu stronom, więc teraz obeszło się bez uścisku dłoni.
Należy oddać pułkownikowi sprawiedliwość – wyrwany ze snu, nie zadał ani jednego niepotrzebnego pytania, mimo że na widok Fandorina zmarszczył brwi. Istotę sprawy pojął w lot. Lombadze jeszcze wznosił ręce, błagał, poruszał wąsami, a pułkownik już nie słuchał. Intensywnie się nad czymś zastanawiał.
Ten trzydziestosiedmioletni oficer, który zrobił błyskawiczną karierę najpierw w Korpusie Żandarmerii, a później w wydziale Ochrany, był jednym z najbardziej znienawidzonych ludzi w Rosji. Liczba rewolucjonistów powieszonych w wyniku jego zabiegów szła w dziesiątki, wysłanych na katorgę – w setki. Cztery razy próbowano go zabić, ale pułkownik był ostrożny i przebiegły. Właśnie dzięki tym cechom niedawno otrzymał awans na komendanta policji pałacowej, bo któż lepiej niż Spiridonow ustrzeże świętą osobę imperatora? Niechętni szemrali, że pułkownik świetnie się urządził: dwustu wspaniale wyszkolonych lejbgwardzistów broniło przed terrorystami nie tylko cara, ale i samego Spiridonowa.
Już pierwsza uwaga pułkownika uzasadniła jego reputację człowieka dalekowzrocznego.
– Dobrze, generale – przerwał Spiridonow biadolenie gubernatora. – Nie zamelduję imperatorowi. O ile rozwiążemy nasz mały problem, zanim jego wysokość się zbudzi.
Fandorin zdumiał się jedynie w pierwszej chwili. Zaraz jednak zrozumiał – niesłychana wspaniałomyślność dawała się bardzo łatwo wyjaśnić. Spiridonow otrzymał sposobność uczynienia z jałtańskiego namiestnika swojego wiecznego dłużnika.
Następnie oszczędny w słowach pułkownik zwrócił się do detektywa.
– Skoro jest pan tutaj – powiedział, nie wymieniając nazwiska Fandorina – to znaczy, że ma pan już plan. Proszę go przedstawić.
Erast Pietrowicz tak samo chłodno zapytał:
– Gdzie znajduje się cesarskie kąpielisko? Wszyscy wiedzą, że przed śniadaniem monarcha pływa w morzu bez względu na pogodę.
– Na końcu tamtej oto alei. Jak pan widzi, ścieżka jest dobrze ukryta wśród drzew i absolutnie bezpieczna.
– A k-kąpielisko? Też jest ukryte?
Pułkownik zachmurzył się i pokręcił głową.
– A zatem trzy rzeczy. – Fandorin wzruszył ramionami. – Przeczesać teren wokół pałacu. To raz. Wystawić warty za ogrodzeniem we wszystkich punktach, skąd można celować do okien. To dwa. Ja jednak jestem pewien, że terrorysta zaczaił się gdzieś na wzgórzu z widokiem na kąpielisko. Jest takie miejsce w pobliżu?
– Skąd ta pewność? – wtrącił się Lombadze. – Drań może urządzić zasadzkę na całej długości Carskiej Ścieżki!
– Milcz pan – przerwał mu Spiridonow. – Odyseusz domyśla się, że uprzedzimy monarchę o niebezpieczeństwie. Spaceru po Carskiej Ścieżce dzisiaj nie będzie. Imperator nie ma jednak powodu, żeby rezygnować z kąpieli – przecież to teren parku, a tutaj nawet mysz się nie prześliźnie… Jest takie miejsce – ciągnął, zwracając się już do Fandorina. – Zagajnik cytrynowy na wzgórzu. Do kąpieliska jakieś pięćset metrów. Dobry strzelec z karabinem snajperskim nie spudłuje. Ma pan rację. Właśnie tam go upolujemy.
Wyszli za bramę: pułkownik z czterema agentami i Fandorin. Piaszczysta ścieżka w blasku świtu wydawała się malinowa.
– Rozumiem, dlaczego nie wziął pan ze sobą generała. Sapie jak p-parowóz. Ale czemu tylko czterech ochroniarzy? – z ciekawością zapytał Erast Pietrowicz.
– To moje najlepsze charty. Im mniej osób, tym większa szansa, że uda nam się pojmać Odyseusza żywego… Oto i cytrynowy zagajnik. Naprzód marsz, chłopcy, nie muszę was uczyć. A pan, łaskawco, jest wolny jak ptak. Jeśli ma pan ochotę się rozruszać, proszę bardzo.
Agenci się rozdzielili. Dwaj dali nura w krzaki po lewej, a dwaj po prawej stronie ścieżki. Sam pułkownik wolał pozostać na miejscu. Przedzieranie się przez zarośla, w których mógł się łatwo nadziać na kulę, nie należało do jego planu. Fandorin zastanowił się i ruszył naprzód. Nie po to, żeby „się rozruszać”. Chciał zobaczyć, jak się spisują w akcji charty Spiridonowa.
Zdążył zrobić zaledwie kilka kroków, kiedy ze szczytu gruchnął strzał. Po górach rozeszło się echo, a pułkownik wydał dziwny, chrapliwy odgłos, który sprawił, że Erast Pietrowicz się odwrócił.
Spiridonow stał z niezgrabnie rozcapierzonymi rękami. Oczy miał wywrócone białkami do góry, jakby próbował dojrzeć własne czoło. A na nim, dokładnie na samym środku, czerniała równiutka dziurka. Mężczyzna zachwiał się i runął na wznak martwy. Z krzaków wypadły „charty” i rzuciły się do swego szefa. Zewsząd – z lewa, z prawa, z dołu i z góry – dobiegały krzyki i tupot. To biegli ze swoich stanowisk jałtańscy żandarmi i agenci policji pałacowej.
Fandorin popędził tam, skąd sekundę wcześniej zagrzmiał strzał. Detektyw gnał po zboczu zygzakiem, omijając drzewa cytrynowe. To ćwiczenie zwane inazuma–basiri wchodziło do programu jego codziennej gimnastyki, toteż na szczycie znalazł się już po dwóch minutach.
Ale i tak się spóźnił. Na ziemi leżał karabin z celownikiem optycznym. Pod nim bielała kartka. Był to powielony na hektografie wyrok, który partia wydała na „krwawego psa” Spiridonowa. Na dole dopisano ołówkiem:

Wykonano 14(1) czerwca 1914 r. Wszystkim, którzy pomogli, merci.
A wasz koronowany błazen jest nam potrzebny jak dziura w moście.
To nasz główny sojusznik w walce z caratem.
Wasz Odyseusz

Z zarośli wypadł na Erasta Pietrowicza oszalały żandarm z rewolwerem.
– Kim jesteś, co?! – wrzasnął, gotów strzelać.
– D-durniem – głucho odparł Fandorin, oblewając się rumieńcem. Nie z powodu szybkiej wspinaczki, ale z wściekłości.
Kiedyś, wiele lat temu, zdarzyło mu się coś podobnego. Jednakże wtedy Erast Pietrowicz nie był niczemu winien, dzisiaj natomiast – niewybaczalne uchybienie! – sam wyprowadził zwierzynę na myśliwego…

 
Wesprzyj nas